wtorek, 24 grudnia 2019

Szczodre Gody czyli pocztówka do kogoś

Wszystkiego najlepszego!
Niech się darzy!
Wokół dziesiątki przyjaznych twarzy
Nie tylko w trakcie wieczoru grudniowego!

Oby rok ten był weselszy,
Stworzył więcej pięknych wierzy,
Oddał to, co utracone,
Może dał mi nową żonę?

Proszę o szczere serca,
Więcej barw na niebie,
Osobę co stracona
Została przez ciebie.

Tym razem się nie poddasz,
Wiesz to na pewno,
Lecz dlaczego wyłazi Judasz,
Ilekroć robi się ciężko?

Zapomnij o tym na chwilę,
Gdzieś indziej odnajdziesz siłę,
Nie będziesz sam w nocy,
Ktoś za tobą wciąż kroczy.

Czeka na ciebie ogród edeński,
Będziesz więcej niż pyłem,
Wtedy szczerze nie żyłem,
Niech więc "Bóg" się rodzi!

sobota, 7 grudnia 2019

Przyczyna czy skutek?

Gdy się śmieję,
Jestem wśród was.
Gdy płaczę,
Jestem sam.

Gdy dni mam dobre,
Jestem wśród was.
Gdy cierpię,
Jestem sam.

Gdy zwyciężam,
Jestem wśród was.
Gdy przegrywam,
Jestem sam.

Gdy panuję,
Jestem wśród was.
Gdy ulegam,
Jestem sam.

Gdy żyłem,
Byłem wśród was.
Gdy umrę,
Będę sam?

Jeden z moich ulubionych obrazów: "Melancholia" Muncha

środa, 4 grudnia 2019

Dziękuję, to wszystko

Dziękuję,
To wszystko
I po występie
Więcej nie zostało.

Dziękuję,
To wszystko,
A przecież wiem dobrze,
Że to jest za mało.

Dziękuję,
To wszystko,
Bo można tak zabić miłość w SMS'ie,
Przecież nic więcej się zrobić nie dało.

Dziękuję,
To wszystko,
Powiedzą, gdy odnajdzie
Moje białe ciało.

"Dziękuję,
To wszystko."
Zakończy recytację,
Zagarniając brawo.

"Obraz" autorski - "Buntownik z głupoty"

środa, 27 listopada 2019

Paradox

Jak ja nienawidzę
Pierdolenia starych bab
I dziadów w wierszach,
Sfrustrowanych na świat,
Którego sami są częścią.

Zabawne, że
Nie mogę się doczekać,
Aż do nich dołączę
Z permanentnym bólem odbytu
I pracownią we własnej sypialni.


wtorek, 12 listopada 2019

Diament

Wilgotny telefon!
Na głośnikach Tom Waits!
Na wyświetlaczu Bukowski!

Próbuję zmyć smród oraz winę,
Zużywając bieżącą wodę
I zieloną, kleistą maź
O zapachu cytrusa...

Jestem już czysty,
A jedyne co czuję i wdycham
To popiół.

sobota, 9 listopada 2019

Rozwijanie na kamiennych tablicach

"Nie rób!
Nie tykaj!
Jak dotkniesz, zepsujesz!
To zbyt skomplikowane,
zbyt trudne dla Ciebie!
Najlepiej się poddaj,
Zrób coś pożytecznego!
Nie bądź uparty!
To nie są żarty!
Pracuj!
Nie marz!
Mówię, bo kocham!
Biję, bo..."

Ja zaś robię
Na przekór trochę,
Nie dlatego, że mam rację,
Właściwie sądzę, że jest odwrotnie.
Każdy ma to, na co zasłużył.
Kreślę słowa tłustymi palcami,
Pisząc o rzeczach, o których nie mam pojęcia
I nie jestem w tym mądry lub wyjątkowy.
Tworzę, choć im wierzę,
Ale muszę próbować,
Nic innego mi nie zostało,
Poza wtaczaniem głazu.

Nie jestem lepszy,
Jestem po prostu debilem
Na głodzie.


Tycjan - "Syzyf"

wtorek, 5 listopada 2019

Trybunał rewolucyjny


Trybunał rewolucyjny

Na salę wprowadzono kolejnego więźnia. Pozornie nie wyróżniał się z tłumu. Ubrany był w sposób charakterystyczny dla swojego stanu. Musiał tu trafić prosto z aresztu. Miał na sobie sutannę – zgodnie z papieskim, szesnastowiecznym dekretem – sięgającą do kostek, lekko wciętą w pasie, z niskim stojącym kołnierzykiem, zapinaną na rząd niewielkich, matowych guziczków, a pod nią alabastrową koloratkę. Stał dumnie wyprostowany, trzymając wysoko głowę, mimo iż wyglądał na osłabionego. Był bardzo blady. Wydawało się, że wszystko go strasznie boli, szczególnie nogi, gdyż ciągle przytrzymywał się czegoś rękoma, jakby się obawiał, że zaraz upadnie. Mętne, zaczerwienione oczy i pot na czole zdradzały pierwsze objawy gorączki. Prosta postawa wzmagała jedynie drżenie kończyn więźnia, który nie mogąc zupełnie zapanować nad własnym ciałem, zagryzał wargi i krzywił się straszliwie. Nie to jednak wyróżniło go spośród pozostałych. Chociaż przedstawiciele duchowieństwa licznie trafiali przed rewolucyjny trybunał, ten przypadek nie był taki jak inne, co miało okazać się dopiero za chwilę.
Stojący przed nim na podwyższeniu sędzia miał rozłożone akta sprawy, dowody winy i wszystko co niezbędne do orzekania wyroków. Poza nimi w sali znajdowała się jeszcze straż, która przyprowadziła duchownego przed oblicze trybunału, ława przysięgłych i spoglądający z odrazą na oskarżonego prokurator o czarciej urodzie. Tył pomieszczenia zajął licznie zebrany lud Paryża. Oskarżony nie miał adwokata. Oczekiwano od niego, że sam ma się bronić. Robespierre osobiście nakazał, że rozprawy mają trwać krótko, a wyroki być jednoznaczne. Nie ma czasu, nie można go marnować dla każdego wroga rewolucji. Stary system należy zmienić czym prędzej, trzeba zachowywać stanowczość i nie można się cofać.
- Obywatel, nazywany od teraz także oskarżonym, jest posądzony o zapędy rojalistyczne, służbę dla obcego wywiadu, sabotaż, kradzież i działalność kontrrewolucyjną. Oskarżony ma prawo do obrony. Wszystko, co zostanie powiedziane przed trybunałem zostanie wzięte pod uwagę i może być wykorzystane przeciwko oskarżonemu. Jeżeli postawione zarzuty zostaną udowodnione, oskarżony zostanie skazany na karę śmierci poprzez ścięcie na gilotynie w trybie natychmiastowym, niezależnie od stanu, z którego wywodził się przed rewolucją. Oskarżony może zostać uniewinniony przez trybunał na wniosek ławy przysięgłych. Czy oskarżony jest gotów do złożenia zeznań przed trybunałem rewolucyjnym? - sędzia mówił nużącym, niskim, monotonnym głosem, nie rzucając nawet przelotnego spojrzenia w stronę skazywanego właśnie delikwenta.
Miał świadomość, że większość spośród ludzi, których osądza, są niczym cielęta idące na rzeź i nie ma niczego, co mogłoby ich uratować. Wolał nie nawiązywać kontaktu wzrokowego tak długo, jak było to możliwe. Gdyby utworzyli nawet słabą więź, wyrok mógłby się skomplikować. Dla prawa nie miało zresztą znaczenia, kim jest oskarżony, tylko jakie przestępstwa popełnił. Ustawa jakobinów jasno mówiła, że wyrok musi skazywać na śmierć lub uniewinniać oskarżonego. W więzieniach miejsca szybciej się kończą niż na cmentarzu, poza tym ludzie chętnie przychodzą oglądać krwawe widowiska. Są jak wiecznie głodna, krwiożercza bestia.
- Tak… - oskarżony odpowiedział słabo, nienaturalnym dla siebie głosem.
- Obywatela godność to… - tu sędzia zawiesił się, podniósł głowę i skrzyżował spojrzenia z mężczyzną stojącym przed nim. - Jean-Noël Chéreau?
- Zgadza się. - mówił cicho. Sędzia wpatrywał się w niego przerażony, jakby nawiedziła go znajoma zjawa.
- Obywatel jest rzymskokatolickim księdzem? - zapytał mechanicznie, chociaż znał już odpowiedź.
- Tak, to też się zgadza. Czy to koniecznie panie De… - zaczął.
- Obywatel jest proszony o zwracanie się do sędziego wyłącznie per „wysoki sądzie”. - wtrącił się milczący dotychczas prokurator.
Nikt nigdy go szczególnie nie lubił. Zdawało się, że napawa on obrzydzeniem nawet wielu rewolucjonistów. Gdyby ktoś skrzyżował żmiję z diabłem, otrzymałby w efekcie prokuratora o czarcim obliczu. Tak zimny i gadzi, iż faktycznie mógł być jaszczurem w przebraniu. Najwyraźniej najbardziej zażarci rewolucjoniści mieli zostać najgorliwszymi konserwatystami dla przyszłej epoki. Prawdopodobnie właśnie dzięki temu był piekielnie skuteczny.
- Naturalnie. - ksiądz skinął głowę w stronę mężczyzny mierzącego go srogim spojrzeniem, po czym obrócił się i znów patrzył w oczy sędziemu. - Znasz mnie przecież wysoki sądzie. Pamiętasz, jak twojego syna uczyłem pisać i czytać, a córki grać na pianinie?
- Te informacje są nieistotne dla sprawy. - rzekł sędzia jakoś dziwnie cicho i niewyraźnie. - Oskarżony proszony jest o trzymanie się tematu rozprawy.
Duchowny nie odpowiedział. Twarz jego zmieniła wyraz i przez chwilę wystąpił na niej dziwny grymas. Sędzia zaś czuł, że słowa wydobywające się w tej chwili z jego ust, należą w istocie do kogoś innego. On zaś jest jedynie marionetką zawieszoną na sznurku, która nie może ponosić odpowiedzialności za własne czyny. Tak naprawdę los jego nie różnił się niczym od biblijnego Piłata. On także umywał ręce, bo przecież tego wymaga prawo.
- Na obywatelu ciążył wyrok banicji, zobowiązujący go do dożywotniego opuszczenia Francji. - oznajmił sędzia. - Mimo to oskarżony powrócił do Paryża, gdzie zajmował się edukacją młodzieży z zamożnych rodzin. Proszę wyjaśnić swoje postępowanie.
- Nie zrobiłem nic złego. Chciałem jedynie wrócić do swojej ojczyzny. Tak, zajmowałem się nauczaniem, ale nie rozumiem, czemu to ma być przewinieniem? Pobierałem za to opłatę, musiałem z czegoś żyć. Nigdy nie wykładałem nikomu zagadnień teologicznych lub filozoficznych, nie zajmowałem się przekazywaniem dogmatów wiary katolickiej. Ludzie oczekiwali ode mnie, że nauczę ich dzieci ładnie śpiewać, tańczyć, wypowiadać się, grać na fortepianie, czytać i pisać… przecież to nie jest zbrodnia. - bronił się ksiądz.
- Czyli obywatel przyznaje się, że zignorował wyrok trybunału rewolucyjnego, który nakazał mu dożywotnie opuszczenie kraju? Zaznaczam, że wyrok sądowy jasno stanowił, iż banicja jest dożywotnia! - wtrącił się prokurator. - Skoro oskarżony twierdzi, że wrócił do kraju nauczać, mniemam, iż sam także potrafi czytać?
- Nie miałem możliwości odwołać się od wyroku. Moim zdaniem był nieprawomocny.
- Co więcej, oskarżony wykorzystując naiwność zamożnych rodziców powrócił do kraju, by pod przykrywką nauczyciela, szpiegować na rzecz wrogich Francji mocarstw. - prokurator kontynuował z bestialskim uśmiechem.
- Co? Toż to absurd! Niedorzeczność! Nie szpiegowałem nikogo. - sam zarzut zranił jego dumę.
- Czyli obywatel zaprzecza, iż działał na polecenie tak zwanej „koalicji antyfrancuskiej”?
- Nie działałem na czyjekolwiek polecenie, służyłem wiernym jedynie z woli papieża i Boga…
- Więc jednak obywatel przyznaje się do szpiegowania na rzecz Państwa Kościelnego?! Mamy uwierzyć, że oskarżony nie słyszał o zerwaniu konkordatu przez Republikę Francuską?! Toż to bezczelne kłamstwo. - przerwał mu.
- Nie! To nie tak! - głos księdza się łamał. - Nie na tym polegała moja misja, miałem jedynie służyć ludziom.
- Wysoki sądzie, ławo przysięgłych, wydaje się, że oskarżony sam nie wie, co robił. Zaraz zacznie zarzekać się, że przybył tu na wypoczynek! Zresztą trudno uznać go za kogoś innego niż pospolitego, notorycznego kłamcę i krzywoprzysięzcę. Lekceważy wyroki sądowe i głosi nieprawdę nawet w sprawach błahych. Mamy spisane zeznania wielu ludzi, w tym jego klientów, którzy potwierdzają, że do głów ich dzieci wtłaczane były po kryjomu katolickie zabobony! Oczywiście sytuacja nie wyglądałaby lepiej, gdyby oskarżony był imamem lub rabinem, lecz we Francji pozycja księdza pozwoliła mu na nadużywanie zaufania ludzi dobrej woli. Biedni rodzice dowiedzieli się o indoktrynacji ich dzieci dopiero post factum, jako iż oskarżony maskował swoje personalne, kontrrewolucyjne cele pod pozorem ogólnie rozumianej edukacji. Jednak zamiast poprzestawać na nauczaniu dzieci francuskiego, algebry lub nauk przyrodniczych, obywatel z premedytacją wtłaczał dzieciom do głów różne bzdury. Jak amoralnym i antypatriotycznym trzeba być Francuzem, żeby nie tylko głosić, iż władza królewska ma rzekomo pochodzić od „boga”, lecz jeszcze przekazywać te rojalistyczne podszepty dzieciom?
- To musi być pomyłka… Primo sam nie byłem nigdy zwolennikiem króla Ludwika i popierałem dążenia ludu do zmiany tej władzy, secundo żadne dziecko nie pojęłoby nawet natury tomizmów, nie wspominając już o...
- Co więcej! - przerwał mu prokurator, pewien, że racja jest po jego stronie. - Mamy niezbite dowody zdrady. Oskarżony może nie wierzyć w nasze dobre intencje i wmawiać nam nawet, że wszystko to zostało przez nas ukartowane, zeznania są wymuszone, a on jest jedynie ofiarą systemu. Tego jednak podważyć nie może. Zabezpieczyliśmy już część listów oskarżonego. Poszanujemy jednak jego prywatność i nie będziemy odczytywać ich treści publicznie.
- Na niekorzyść oskarżonego. - wyjaśniał sędzia. - Wskazuje korespondencja utrzymywana z Państwem Kościelnym oraz z wiedeńskim arcybiskupem. Obywatel jest świadom, że łamie tym samym prawo? Wszak jeśli nawet nie szpiegował na rzecz obcego mocarstwa, utrzymywał bliskie stosunki z wrogami rewolucji i ludu Francji, a to zakrawa o zdradę.
- Ależ panie De…, przepraszam, miałem na myśli, wysoki sądzie! - powiedział, zerkając uprzednio w stronę prokuratora. - Kiedy ja musiałem. Wiem, że nie powinienem był tego robić, ale mogę wyspowiadać się z każdego z napisanych przeze mnie listów. Zapewniam, iż nawet słowem nie wspierałem żadnego z wrogów ojczyzny, jestem dumnym patriotą.
- Obywatel Capet twierdził tak samo. - z przekąsem zauważył prokurator.
- Są też dowody na to, iż oskarżony angażował się w kradzież. W mieszkaniu należącym do obywatela znaleziono złoty kielich, aksamitne chusty, misę z…
- Wysoki sądzie! Nie mogę się na to godzić. Toż to zwykłe oszczerstwo! Kłamstwo! Jeśli chodzi o listy, możecie je nawet przeczytać tu i teraz. Niewiele mnie to obchodzi. Nie zrobicie tego, bo wiecie, że mam rację. Jestem niewinny! Natomiast to już absurd! Uważacie, że ja ukradłem te rzeczy?! - oburzał się duchowny.
- Cóż za impertynencja! - zawołał prokurator.
- Kiedy prawda jest taka, że to majątek kościelny…
- Który został poddany konfiskacie… - przerwał mu sędzia.
- Co sprawia, że zawłaszczenie tych przedmiotów, to nie tylko przestępstwo, lecz zamach na francuski skarb państwa! - dodał prokurator z wymalowaną na twarzy mieszaniną nienawiści i dzikiej radości.
- Zatem oskarżony przyznaje się do…? - chciał zapytać sędzia, lecz uprzedził go ksiądz, nagle pełen wigoru.
- Nie. Wszystko tutaj to absurd, farsa! Możecie nazywać mnie jak tylko chcecie. „Oskarżony”, „obywatel”, te nazwy mi nie ubliżają, ale przede wszystkim jestem zwykłym księdzem, co czyni mnie sługą wobec Boga i dzieci jego, rzesz wiernych zamieszkujących Francję.
- Podżegacz… - wymamrotał cicho prokurator.
- Wiem, że nie mam tu siły i szansy wybronić się przed wami, gdyż jesteście jak wściekłe wilki. Czekacie tylko na okazję, żeby mnie zagryźć, rozszarpać. - ksiądz mówił z głębi swej przepony, a jego początkowa słabość zdawała się całkiem zniknąć, jakby z każdym wypowiadanym słowem rósł w siłę. - Nie jestem zawistny i źle wam nie życzę. Nikomu nie życzę. Myślałem, że w twarzy sędziego na początku rozprawy rozpoznałem twarz przyjaciela. Jakże strasznie się pomyliłem, albowiem przyjaciel mój nie żyje. Zginął niedawno i chociaż nie mam pewności, iż kiedykolwiek był on prawdziwy, z całego serca chcę w to uwierzyć. Natomiast zgnębić się nie dam. Możecie mnie zabić, ale racja jest moja. Nawet jeśli gubię się i tonę w waszej siatce matactw.
Po sali przebiegł szmer i nic więcej. Nie był to czas dla bohaterów. Niektórzy niechybnie zgadzali się z księdzem i podzielali jego ideały. Dla innych był on po prostu obywatelem, rozgoryczonym, że sprawiedliwość wreszcie go dopada. „Teraz wygląda słabo.” - szeptali do siebie. - „Lecz kiedyś żywił się z naszej krwawicy i nikomu, poza wielkim panom oraz bogatym nie pomagał, a nawet tym służył wyłącznie z chciwości. Teraz zawodzi. Jest jak ciężko ranny drapieżnik. W tej chwili wygląda niegroźnie, lecz pozwólmy mu tylko odzyskać zdrowie, a ponownie stanie przeciwko nam i zemści się po stokroć za wszystkie krzywdy, jakie mu wyrządziliśmy, nieważne – prawdziwe czy wyimaginowane. Pleban zawsze próbuje wykorzystać chama. Przemówić do jego sumienia. Tym razem nie damy się wykorzystać, bo wszyscy jesteśmy jednego stanu.”
Widząc, że lud będzie po jego stronie, sędzia zachowywał spokój i nie spieszył się z odpowiedzią. Pozwolił księdzu na zaczerpnięcie oddechu. Naprawdę żałował, że tak się to skończy.
- Nie przeczę, że wasze intencje mogły być szczere, a pobudki szlachetne. Tak jak ty służysz katolikom, ja służę wszystkim Francuzom. Jestem niczym więcej niż narzędziem w rękach sprawiedliwości, a moje ręce są związane przez prawo.
- Tym dla was właśnie jest człowiek. Pozbawionym duszy narzędziem, a teraz niczym Piłat umywacie ręce.
- Chrześcijańskie bzdury… - teatralnie szepnął prokurator, mimiką i gestem zdradzając swoją odrazę.
- Nie tylko was winię. Zostałem wydany z pewnością przez jednego z moich klientów, mam rację? Na pewno mam. Może jestem naiwny, ale z pewnością nie głupi. Starałem się zachować ostrożność…, lecz zostałem przehandlowany przez niewiernego Judasza za marne srebrniki, które przypieczętują los mój niczym…
- Klecha za dużo gada!
Nastała cisza. Te cztery słowa krzyknął ktoś z końca sali. Powoli zaczęły przyłączać się do nich kolejne głosy i hałas narastałby, gdyby nie ukrócił go dźwięk sędziowskiego młotka. Kiedy w sali zapanował względny spokój, jasne stało się, że wyrok musi zapaść czym prędzej. Reszta pytań była już tylko formalnością. Ksiądz z początku odpowiadał niechętnie i starał się robić wykręty. Szybko został przywołany do porządku przez sędziego, który widział narastającą niecierpliwość wśród zgromadzonych. Ława przysięgłych dawno podjęła decyzję. Większość uznała oskarżonego za winnego popełnionych czynów, a niewielka garstka jego sympatyków łatwo dała się przekonać do zmiany zdania, gdy przypomniano im o słowach Nieprzekupnego, mówiącego wtedy o swoim niedawnym kamracie – Dantonie: „Chce amnestii dla winowajców. Chce zatem kontrrewolucji”, zanim stracił on głowę.
- Obywatel skazany zostaje na karę śmierci poprzez ścięcie na gilotynie. - powiedział sędzia, podpisując bez wahania konieczne papiery, uzupełniając formularze i przypieczętowując je swym znakiem.
Wyrok wykonano w trybie natychmiastowym. Nie było chwili do stracenia, sprawa wydawała się jasna. Wszystkie instancje jednogłośnie oznajmiły winę. Wielu oczekiwało, że ksiądz coś jeszcze powie, ale on, na złość im być może, właśnie wtedy postanowił zamilknąć. Nie odezwał się ani słowem, aż do momentu wykonania wyroku - swojej egzekucji. Kiedy stał przed gilotyną, mając po swej prawicy nie zaufanego przyjaciela, lecz zawodowego kata, wyprostował się po raz ostatni dumnie i przed śmiercią rzekł:
- „Próżno się trudziłem, na darmo i na nic zużyłem me siły. Lecz moje prawo jest u Pana i moja nagroda u Boga mego. Wsławiłem się w oczach Pana, Bóg mój stał się moją siłą.”
Uczeni stwierdziliby, że cytował on Księgę proroka Izajasza, nawet jeśli istniała szansa, że zbieżność słów to jedynie przypadek. Moglibyśmy się silić na szukanie drugiego dna w tej wypowiedzi i roztrząsać, czy duchowny wykazał przed śmiercią butę i arogancję typową dla feudalnego pana, czy może jego bogobojność była cnotą, zasługującą na nagrodę. Nie miałoby to jednak najmniejszego sensu. Żadna z rzeczy wypowiedziany przed egzekucją, nie miała znaczenia dla ludu Paryża. Wkrótce wszyscy zapomnieli, że ksiądz o takim nazwisku w ogóle istniał. Nikogo nie obchodziło już kim był za życia, a tym bardziej jak umarł. Jakby nigdy nie należał do ich świata. Równie dobrze mógł nigdy nie istnieć. Kiedy zimne, stalowe ostrze oddzieliło jego głowę od nieruchomego korpusu, skończyła się jego historia. Został zapomniany. Jego nazwisko nie wyróżniło się niczym na tle tysięcy innych. Śmierć wydawała się w tamtym czasie tak pospolita, że nawet najbardziej skrupulatnym kronikarzom, nie chciało się poświęcać na jednostkę więcej niż zdania.
Jeden tylko sędzia zapamiętał tę postać. Nieważne jakby się starał, zapomnieć nie mógł. Prawo nie działa wstecz, a on podpisując wyrok wiedział dobrze, że tym samym również zostaje skazany i tułać się teraz będzie po Paryżu z piętnem kainowym. Wtedy wydawało się, jakby stał z boku. Wyrzuty sumienia przyszły potem, lecz skutecznie je uciszył, podczas dłuższych posiedzeń w tawernie, które pozwoliły mu przekonać samego siebie, że w istocie nic nie było jego winą.
Sędziemu udało się dożyć spokojnej starości, chociaż doświadczył jeszcze niejednego zawirowania we Francji. Niektórzy nazwaliby go oportunistą, gdyż nieważne kto rządził w Paryżu, on zawsze umiał się dostosować. Może czuwała nad nim opatrzność lub zwyczajnie miał szczęście, lecz ze wszystkiego wychodził bez szwanku. Kiedy zaś opowiadał swym wnukom historie o minionych czasach, gdy pracował w trybunale rewolucyjnym jako skromny sędzia i wspominał o skazanym na śmierć przyjacielu, nigdy nie mówił o swojej winie. To nie jego oczy widziały to, co nie jego dłoń podpisywała, kiedy obwieszczał wyrok nie swymi ustami. Za wszystkim stał Robespierre. Do niego należało ramię, jego były struny głosowe i myśl za wszystkim stojąca. Może tak było, a może po prostu tak zwykł powtarzać, aż sam w to uwierzył i nie pozostała żadna inna historia.

środa, 9 października 2019

Impulsywna recenzja "Jokera"

Dzisiaj - dziewiątego października o godzinie osiemnastej - udałem się z przyjaciółmi na seans "Jokera". Film okazał się fenomenalny i w skrócie postaram się opisać, co najbardziej mnie w nim porwało, starając nie zdradzić się zbyt wiele, gdyż to jeden z tych filmów, które najlepiej samemu obejrzeć. Jest wyjątkowy, wybitny. Zaliczam go już teraz do grona moich ulubionych filmów, a nie jestem pewien, czy nie określiłbym go nawet mianem filmu dekady.
Todd Philips jest reżyserem i jednym ze scenarzystów "Jokera". Po człowieku słynącym głównie z komedii takich jak "Kac Vegas", ciężko oczekiwać mrocznej, przepełnionej bolesną prawdą tragedii. Jak pokazuje praktyka, skreślanie filmu z tego powodu okazałoby się straszliwym błędem i przeoczeniem wyjątkowego, porywającego dzieła, które cały czas utrzymuje widza w napięciu, pokazując mu niepowtarzalne doświadczenie Gotham od strony zwykłego obywatela. Joker grany przez Joaquina Phoenixa jest postacią w całości fenomenalną. Nie ma nawet jednej rzeczy, którą uważam, że należałoby zmienić, jeśli chodzi o sposób w jaki został przedstawiony. Urok tej postaci zapewnia mu także gra aktorska na bardzo wysokim poziomie. Joaquin nie jest szczególnie rozpoznawalnym aktorem i oby się to prędko zmieniło! Potrafił przelać w tę postać duszę, uczynić ją wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju. Trudno stwierdzić, czy istniał jakiś lepszy wybór, a można nawet założyć, że zawsze jest lepsza opcja, lecz w tym wypadku Joaquin znajduje się bardzo blisko nieosiągalnej perfekcji. Nie zamieniłbym tego aktora na żadnego innego. Poza Joaquinem wszyscy aktorzy grają na bardzo przyzwoitym poziomie, chociaż nie odgrywają tak wielkiej roli, dlatego mniej zapadają w pamięć. Całe dzieło poświęcone jest Jokerowi oraz jego rzeczywistości, niezrozumiałej dla jego otoczenia. Narzekać można jedynie na aktorów dziecięcych, lecz uważam, że z racji ich młodego wieku, nie należy ich za to winić. Starali się z pewnością jak mogli, a nikt nie rodzi się ideałem. Warto też zaznaczyć, że muzyka oraz efekty dźwiękowe są doskonale dopasowane do każdej sceny. Oglądając ten film ma się poczucie, że wszystko genialnie ze sobą współgra. Jest bardzo dynamiczny, a żadna scena nie wydaje się niepotrzebna lub wrzucona do filmu na siłę. Znaczenie tych drobnych, pozornie ważkich szczególików okazuje się kluczowy do zrozumienia całego, większego obrazu.
Joker jest filmem o dziwaku. Człowieku skrzywdzonym przez życie, samotniku odizolowanym od społeczeństwa. Arthur Fleck (tak nazywa się bohater, zanim decyduje się przyjąć miano Jokera) jest człowiekiem, któremu całe życie przydarzają się same nieszczęścia. Wychowuje go samotna matka, ukrywająca przed nim mroczny sekret, który może wywrócić jego życie do góry nogami. Pracuje jako klaun, a jego współpracownicy są również osobami z problemami, co można zauważyć na pierwszy rzut oka, lecz nawet w tej pokracznej bandzie znajduje się na uboczu. Jest osobą, które całe życie znosiła ból, cierpienie, pozwalała sobie pomiatać, lecz nie zamierza znosić dłużej upokorzeń i z biegiem czasu staje się Jokerem. Pomimo, że skazany jest na porażkę, decyduje się na podjęcie walki z największym ze swoich wrogów - społeczeństwem. Ma dość dyktowania mu zasad i gotowy jest zrobić wszystko, żeby wreszcie stać się kimś, by ludzie go docenili. Nikt nie chce całe życie tkwić w jednym miejscu, a szczególnie nie Joker przekonany z początku o tragiczności swojej sytuacji, aż pogrąża się w egzystencjalnym nihilizmie, stwierdzając upadek ludzkiej moralności. Niczym kontynuator tradycji Stańczyka, on - klaun, ofiara żartów i prześladowań, ma odwagę pouczać ludzi, którzy skazują innych oraz siebie samych na tkwienie w piekle jakim jest Gotham, reprezentującym wielkie, amerykańskie miasto w stanie rozkładu. Oglądając ten film trudno mieć pewność, co właściwie jest prawdą, a co nie. Tym większy zachwyt odczuwamy na koniec, gdy dostrzegając wszystkie detale i łącząc je w całość, jesteśmy w stanie stwierdzić, jak bardzo pogmatwany jest umysł Jokera. Koniec końców Arthur Fleck chciał tylko jednego, być szczęśliwy.
To nieistotny szczegół, ale Joker ma bardzo podobny gust muzyczny do mojego. Piosenka bliska mojemu sercu pojawiła się w nim chyba czterokrotnie (jeśli dobrze liczyłem). Odnośnik znajdziecie na dole, gdyż jest ona po prostu wspaniała i mam nadzieję, że powszechnie znana, ale chętnie się nią podzielę dla tych, którzy nie są z nią zaznajomieni.
Każdego kto nie widział, bardzo gorąco zachęcam, a osoby zaznajomione z tym arcydziełem zapraszam do podzielenia się swoimi uwagami. Film wam się podobał, a może macie zupełnie odmienne zdanie? Co najbardziej zapadło wam w pamięć? Nie zapomnijcie mi dać znać w komentarzu na blogu lub moim koncie na Facebooku (Niedźwiedź bipolarny).


wtorek, 1 października 2019

Publiczna służba zdrowia

- Następny proszę! - zakrzyknął lekarz donośnym basem ze swojego gabinetu.
Rodowski podniósł się niezgrabnie z krzesła. Poza tym, że niedawno wszedł w jesień życia, doskwierała mu ciężka kontuzja, której dorobił się podczas wojny. Gdyby nie rozmaite maści i środki przeciwbólowe, nie byłby w stanie wstać z łóżka. Nawet najmniejszy skurcz mięśni, ruch stawu skutkował cierpieniem. W takich momentach zagryzał wargi, pocił się i z trudnością powstrzymywał płacz. Nie był przyzwyczajony do okazywania słabości. Całe szczęście przed przybyciem do szpitala, pochłonął końskie dawki leków przeciwbólowych i teraz nie czuł już właściwie niczego, nawet swoich własnych palców.
Wszedł powoli do środka i niezgrabnie wgramolił się na stojące w pomieszczeniu szpitalne łóżko. Nigdy nie lubił wizyt w gabinecie. Wszystko w nich świeciło nienaturalną bielą. Dziwne, rozmieszczone po całym pokoju przyrządy. Przygnębiający minimalizm. Wystrój przypominający więzienną celę. Niczemu tutaj nie ufał, nawet kranom. Szpitale kojarzyły mu się z chorobą i umieraniem, bardziej niż ze zdrowiem, i życiem. Kto wie, jaka woda przepływa tymi rurami i czy ta ciecz to faktycznie jedynie niegroźna woda? Wszystko tu wydawało się przesiąknięte jakąś nieokreśloną zarazą, zakorzenioną w każdej płytce i cegle. Wolał niczego nie tykać. Kto wie, czy nie złapie tu jakiegoś paskudztwa. Jakby nie miał dość problemów z toczącymi go chorobami.
- Panie doktorze.
- Słucham?
Przy biurku siedział siwy mężczyzna, starszy jeszcze od Rodowskiego i wpatrywał się w ekran komputerowy, poprawiając swoje przedpotopowe binokle. Nie zwracał uwagi na pacjenta. Zbyt zajęty był papierkową robotą. Czy kolumna piąta zgadza się z dziewiętnastą? Zastosował poprawną komendę? Poza tym nie może zapomnieć, że każdy dokument należy zapisywać w trzech rozszerzeniach: .xslm, .pdf, .txt. Pisanie na komputerze nie wydawało mu się nawet najgorsze, chociaż każdy przycisk naciskał powoli i ze skupieniem godnym turniejowego szachisty, przez co pacjentom zdawało się, że każda wizyta trwa tutaj wieki. Znacznie bardziej przeszkadzał mu niedobór kofeiny. Na cały dzień pracy musiał starczyć mu jeden czajnik do zaparzenia herbaty lub kawy. Najgorsze, że czajnik był bardzo mały i nie mógł wlać do niego zbyt wiele wody, którą przynosił ze swojego domu. On także czuł, że coś jest nie tak z tutejszymi rurami i ta pożółkła, mętna ciecz, nadaje się być może do opłukiwania narzędzi, ale z pewnością nie jego herbaty.
- Nie chcę brać już tych leków. - oznajmił Rodowski.
- Których? - zapytał lekarz, który miał prawo nie wiedzieć, o jaki specyfik mu chodzi, w końcu oboje wiedzieli, że recepty otrzymywane przez Rodowskiego były dłuższe od listy zakupów.
- Tych „szczęśliwych pigułek”. Wie pan, o które mi chodzi.
- Delikwent pragnie być hoży, więc imperatywem powinno być dla delikwenta przyjmowanie zaordynowanych mu specyfików.
Wszystko w lekarzu było archaiczne. Wygląd, zachowanie, nawet sposób mówienia. Jakby roztaczał wokół siebie magiczną aurę, która wszystko, co znajdzie się w jej obrębie, cofała wstecz przynajmniej o kilka dekad. Rodowski nie mógł tego stwierdzić z pewnością, ale nie zdziwiłby się, gdyby lekarz posiadał moc podobną do dotyku Midasa. Poza tym jak inaczej można wyjaśnić, że jego okulary wyglądały, jakby pochodziły z epoki kolonialnej? Pewnie pewnego dnia trafił do sklepu okulistycznego, przymierzył pierwszą parę i zamienił je samym tylko dotykiem w dziewiętnastowieczne binokle. Nieszczęsny właściciel musiał zażądać od niego natychmiastowego zakupu i opuszczenia sklepu, bo kto inny mógłby nosić na nosie równie stary, pordzewiały kawałek metalu?
- Kiedy ja się nawet gorzej po nich czuję. Mam wrażenie, że leki się mieszają i całymi dniami czuję się chory.
- Delikwent w takim razie niech ich nie miesza. Azaliż rzekłem, używek basta…
- Kiedy ja żadnych nie biorę! - wtrącił Rodowski.
- Zamilcz! Niech delikwent nie miesza, to nie będzie odczuwać nudności.
- Wiem, że doktor mówił, kiedy brać i które…
- Ale nie usłuchałeś?
- Właśnie starałem się, ale doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a więc branie tych leków jest awykonalne, bo one są przeznaczone na co najmniej dwadzieścia dziewięć. Nawet jakbym nie spał, żeby brać leki o wskazanej porze, to skąd ja wyczaruję dodatkowe pięć godzin?
- Delikwent Rodowski ciągle tylko narzeka. Wasze warcholstwo przekonuje mnie, iż być może wcale nie pożądacie być hoży?
- „Chorzy” czy „hoży”? - zapytał zdezorientowany Rodowski.
- No przecież mówię! - zdenerwował się lekarz. - „Hoży”, samo „h” i „ż” z kropką.
- Może są jakieś inne metody? Ja chcę być zdrowy.
- Delikwent lęka się lobotomii i zapiera przed elektrowstrząsami, to co konsyliarz taki jak ja może jeszcze uczynić?
Rodowski wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia. Poza tym, że bardzo lękał się tak drastycznych zabiegów, nie chciał urazić lekarza. Nie ze względu na swoją sympatię, po prostu miał pewność, że nie znajdzie lepszego, jeżeli w ogóle trafi na jakiegoś z wolnymi terminami.
- Zdaję się na doktora, ale może jest jakaś alternatywa?
- Delikwent ma słuszność. Uczynię delikwenta hożym, choćbym zmuszony był wstąpić do piekieł!
- Może po prostu przyjdę innego dnia… - Rodowski wstał i chciał się powoli wycofać.
- Jakiż termin delikwent posiadał?
- Trzynasta trzydzieści siedem.
- Na tę chwilę jest zaś?
- Dwudziesta pierwsza trzydzieści siedem, co z tego?
- Azaliż nie dostrzega delikwent, iż oczekiwanie trwało około ośmiu godzin? Jakże tak opuszczać publiczny lazaret bez preskrypcji?
- Właściwie to krócej, bo jestem przyzwyczajony do tych opóźnień. Zdążyłem przynajmniej ugotować obiad, odwiedzić wnuki, ułożyć puzzle.. Natomiast doktor wydaje się dziś jakiś nie w sosie. Chyba przydałoby się doktorowi wypocząć. Te podkrążone oczy i zmęczenie wypisane na twarzy...
- Nonsens! Poczuwam się w pełni mych sił witalnych! - lekarz oburzył się.
- To niech mi doktor coś wreszcie zapisze. Dziś znowu prozac, xanax i…
- Nie, bynajmniej. Muszę powołać się na wyższą instancję! Delikwent Rodowski otrzyma specjalne skierowanie. - odrzekł doktor i zaczął coś zapisywać.
- Co to? - zapytał Rodowski odbierając kartkę.
- Skierowanie na amputację.
- Czego? Kończyn? Aż tak źle się nie czuję…
- Nie, bynajmniej. Delikwent niechże się nie obawia. To wyłącznie amputacja głowy.
- Ach, skoro tak, to dziękuję. Doktorze, mogę zadać jeszcze jedno pytanie?
- Naturalnie.
- Czemu w terminach znajduje się zawsze siódemka na końcu?
- Otóż to kawał akademicki, związany z liczbami pierwszymi. Delikwent pragnie usłyszeć?
- Długi?
- Nie, bynajmniej. Zapisaliśmy go ongiś, to jedynie siedem stron formatu A4.
- To nie, dziękuję za skierowanie. Do widzenia.
- Bywaj! - odkrzyknął lekarz i nie czekając nawet chwili wydarł się. - Następny!
Rodowski wyszedł pośpiesznie z budynku i był ogromnie zadowolony. Wreszcie nie będzie odczuwał tych paskudnych nudności. Może nawet pierwszy raz od dawna porządnie się wyśpi. Była to prawdopodobnie najkrótsza wizyta u lekarza, jaką dotychczas miał nieprzyjemność odbyć. Spojrzał teraz na skierowanie i załamał się. Dziś czternasty sierpnia dwa tysiące ósmego roku. Zabieg zaś odbyć miał się szesnastego sierpnia, ale dopiero dwa tysiące sto osiemnastego roku.
Zły na siebie, doktora i służbę zdrowia chciał wyjść na ulicę, lecz w korytarzu zatrzymał go piegowaty młodzieniec.
- Przepraszam pana. - zaczął, drżąc jak osika. - To gabinet jakiego lekarza?
- Ten? - Rodowski odwrócił głowę i wskazał w stronę pokoju, z którego niedawno wyszedł.
- Tak.
- Ornitologa.
Rodowski podszedł z chłopakiem do drzwi gabinetu. Wskazał na wiszącą nad drzwiami srebrną tabliczkę, gdzie napisano „Lekarz medycyny. Specjalista ornitologii”. Obok tego widniało jakieś zamazane nazwisko, które być może należało do doktora, lecz wytarło się dawno temu.
- Ornitologa? Czym się zajmuje?
- Nie wiem, nikt nigdy mi nie powiedział, ale słyszałem, że to chyba lekarz od zębów lub kręgosłupa. Rząd nie ma pieniędzy na zatrudnianie innych lekarzy. Zostali ornitolodzy, mikologowie, sowietologowie i paru innych... To podobno bardziej opłacalne, ale bez obaw, skończył kurs internetowy. Na którą godzinę masz wizytę chłopcze?
- Dwudziestą drugą trzydzieści siedem.
- W takim razie powodzenia. - odparł Rodowski przekonany, że chłopak nigdy nie wejdzie do środka.

czwartek, 19 września 2019

Pobudka zimowa Niedźwisia

Gdziedy siedziałem na swoim biurzyśle,
Wpatrzony w lenopa, w celu wytępinacji smulu,
Zrozująłem, że to stanowi isturę całej problemacji!
Bezruchowy siad w niedużym więzioju.

Dopiedy naszła mnie ta myślizacja,
Natrenowałem się być pracuktywny,
Chociaż nadal zazwyczęsto używam lenopa,
Służy jedyłącznie jako pomocorzędzie.

Teraz zazwyczęsto tworzukuję,
Regularnie wyspacerowuję godziny,
Czaskiedy zlenię się trochę,
Lecz codziennie coś nauczytam.

Me pragnierzenie prześć nawciąż do przodu.
Przedjutro jest lepsze niż przeddziś.
Gdy rozłatwię ostatniałą problemację,
Zaczędę bycie radośliwym Niedźwisiem.


wtorek, 27 sierpnia 2019

Miodowe piwo

Byłeś niczym miodowe piwo.
Słodko-gorzka sensacja na języku.
Nikt nie wie, czemu mi to smakuje.
Nie ma w tobie pozornie nic wyjątkowego.

Polecałem cię chętnie kumplowi,
Lecz ten twojego smaku się brzydzi.
Chętniej zwymiotuje, niż cię wypije,
Czy tylko ja cię mogę zrozumieć?

Długo myślałem nad tym samotnie.
Sprawiasz, że dziwnie się zawsze czuję,
Jakbym wypił trochę za dużo.
Potrzebuję twojej obecności.

Jesteś jak wspomnienie z mego dzieciństwa,
Chociaż nie pamiętam z niego zbyt wiele.
Wydaję mi się takie okropne,
A jednak tęsknię za nim tak bardzo.

Dałeś mi to, czego potrzebowałem.
Trochę bólu i przyjemności.
Została mi po tobie tylko pusta butelka,
Boląca głowa, złamane serce.

Ciągle bym pił cię, ale nie mogę.
Wycofali cię z mojego sklepu.
Jedyne, co zostało mi na pocieszenie,
To dosłownie prawdziwe, miodowe piwo.


How to Brew Beer With Honey :: Kegerator.com

czwartek, 15 sierpnia 2019

Sztuka współczesna

Współczesna sztuka to nic innego jak bełkot pijaka,
Którego umysł wokół różnych bzdur lata.

Zatrzymuje się w miejscu tylko na chwilę,
Poczytalność zaś w ciemności się kryje.

Swoje chore pasje zamienia w materię,
A patrzenie na to sprawia, że cierpię.

Nie chcę, by spotkał go paskudny koniec,
Nawet jeśli historia musi tam go ponieść.

Kontakt z drugim człowiekiem powoli umyka,
Łatwiej znosić towarzystwo niemego krytyka.

Wiem o tym dość dobrze, a przeto,
Że sam jestem nietrzeźwym poetą.



środa, 24 lipca 2019

Muzyka - balsam dla duszy, szczególnie w tak przygnębiające lato

Znacie to paskudne uczucie, kiedy jest wam wyjątkowo smutno, a gorycz wydaje się wypełniać całe wasze serce? Nie wiem, czy poznałem kiedykolwiek okrutniejszą torturę. Orwell twierdził, że nie ma nic gorszego od bólu fizycznego. Według niego był to bodziec zdolny do złamania jakiegokolwiek uczucia. Miłość, przyjaźń, lojalność... te cnoty traciły na znaczeniu, gdy człowiek znajdował się na granicy przetrwania. Być może faktycznie ludzki instynkt stara się nas tak obronić, a zdrowi, normalni ludzie nie zatruwają się swoimi myślami, kiedy znajdują się w sytuacji zagrożenia życia. Nigdy jednak nie byłem normalny, więc raczej trudno mi się o tym wypowiedzieć. Polemizowałbym jednak z tą tezą, moim zdaniem to co siedzi w naszym środku, jest silniejsze od czegokolwiek, co możemy poczuć fizycznie, a miałem okazję doświadczyć bardzo różnych rodzajów rozkoszy i bólu, chociaż zawsze staram się dostarczać ciału nowych bodźców. Chyba czyni to mnie empirystą, nawet jeżeli zlęknionym, niezdolnym niekiedy wyciągnąć rękę po coś, czego pragnie. Nie chcę jednak dywagować dłużej na tematy z zakresu etyki oraz filozofii. Po prostu chciałem powiedzieć, że nie ma nic paskudniejszego, niż kiedy zalewa cię fala rozpaczy. Bliscy, znajomi, krewni mówią nam wtedy, że to minie. Ogarnięty tą nieszczęsną nadzieją czekasz tydzień, miesiąc, pół roku... nic się nie zmienia. Czujesz tę samą, przerażającą pustkę, ale uczysz się z nią żyć. Balsamem na twoją duszę zostają drobne przyjemności, a moim zdaniem nic nie stanowi lepszej mirry od słuchania muzyki zgodnej z bieżącym nastrojem. Dlatego dziś chcę podać bardzo subiektywny, zrobiony pospiesznie ranking autorów, którzy wykonywali muzykę, od której robię się cały "niebieski". Lista jest krótka, ale postaram się podać kilka informacji o tym, kim jest dany wykonawca, co podoba mi się w jego utworach, a także znajdziecie odnośniki do dwóch piosenek danego twórcy, które jednocześnie kocham i nienawidzę.

Kortez:
Postanowiłem zacząć od czegoś rodzimego. Łukasz Federkiewicz aka Kortez jest polskim muzykiem. Uczył rytmiki w przedszkolu, lecz po narodzinach swojego syna zaczął ciężko pracować fizycznie. Jego kariera jest właściwie stosunkowo nowa, gdyż chociaż odnosi różne sukcesy, tak naprawdę dopiero od kilku lat może pochwalić się większymi osiągnięciami, przynajmniej jeżeli chodzi o branżę muzyczną. Zazwyczaj nie jestem fanem nowej, polskiej muzyki, nie licząc kilku wyjątków, między innymi artystów tworzących muzykę słowiańską. Jego utwór miałem pierwszy raz okazję usłyszeć dopiero w radiu samochodowym, kiedy wracałem z wizyty u babci. Poruszył mnie, chociaż nie mogłem zbyt wyraźnie wsłuchać się w słowa, dźwięk był przytłumiony i zniekształcony, zagłuszał go wszechobecny szum. Zaraz po powrocie do domu wyszukałem ten utwór w internecie i byłem pozytywnie zaskoczony twórczością pana Łukasza.

Johnny Cash:
Sądzę, że większości artystów nie będę musiał przedstawiać, a szczególnie taką gwiazdę jaką jest moim zdaniem Johnny Cash. Jednak dla formalności nadmienię, iż jest to amerykański muzyk i aktor. Odznaczony został Narodowym Medalem Sztuki, który nadawany jest artystom i mecenasom sztuki od 1984 roku. Ciekawostkę stanowi, że pierwowzorem tego medalu było odznaczenie nadane przez Ronalda Reagana artystom i mecenasom sztuki, wskazanym przez Prezydencką Komisję ds. Sztuki i Humanistyki. Otrzymał go wówczas między innymi nasz słynny, polski poeta - Czesław Miłosz (chyba jestem skazany na bycie tym "gorszym" Miłoszem). Cash obok tradycyjnej muzyki country, ballady kowbojskiej i stylu country pop wykonywał także muzykę zbliżoną do gospel, spirituals, rockabilly, rock chrześcijański, southern blues i rock and roll. Zwany był też "człowiekiem w czerni" (Man in Black), ze względu na kolor ubrań, który nosił, będący znakiem sprzeciwu wobec nierówności społecznych. John Cash śpiewający barytonem, przy akompaniamencie gitary lub małego zespołu instrumentalnego nagrał setki ballad i piosenek, które na trwałe weszły do kanonu gatunku. Wymienienie wszystkich jego ikonicznych utworów zajęłoby dużo czasu, a chociaż sam osobiście jestem wielkim fanem "Ring of Fire" oraz "I Walk the Line", postanowiłem podać te bardziej pesymistyczne piosenki, gdyż z przyczyn prywatnych specjalnie nie robię z tego listy "najlepszych piosenek o miłości". Jeżeli wy, moje kochane ptaszęta macie obecnie jakąś ważną dla was, specjalną osobę, polecam wam przesłuchanie paru piosenek Johnnego Casha lub innych autorów, których jeszcze podam, a następnie wysłanie tego waszej drugiej połowie. Ja mogę wam zaoferować jedynie gorzką herbatę zaparzaną z mych łez. Trudno opisać mi, czemu utwory Casha przynoszą mi taką nostalgię, najlepiej sami się przekonajcie, po to w końcu daję wam odnośniki.

The Ink Spots:
Wydawało wam się, że Johnny Cash będzie najstarszym z podanych przeze mnie autorów? Nic bardziej mylnego! Tym razem zamiast pojedynczej osoby pragnę wyróżnić cały zespół. The Ink Spot to popularny w Stanach Zjednoczonych w latach 30. XX wieku zespół muzyczny składający się z czarnoskórych muzyków. Ich utwory były wykorzystywane niejednokrotnie w popkulturze, mogliście słyszeć je w grach z serii Fallout, BioShocku oraz filmie "Skazani na Shawshank". Wszystkie ich piosenki pasują idealnie do bluesa tamtych czasów, pokazują niejako utrzymujące się wówczas trendy, gdzie muzyka bardziej skupiała się na emocjach i nieszczęśliwej miłości. Ich słowa głęboko dotykają mej duszy, wkradając się w każdy jej zakamarek. Słuchając ich utworów, mam wrażenie, jakby ktoś ułożył piosenkę z mych myśli, wspomnień i trosk, a słuchanie tego wywołuje swoiste katharsis. Każdego, kto nie interesuje się szczególnie muzyką pierwszej połowy XX wieku, serdecznie zachęcam, żeby dał tym panom szansę.

Myslovitz:
Żeby nie zanudzać was za bardzo przeszłością, postanowiłem zrobić skok do czegoś bardziej współczesnego. Jest to zespół, który słucham od dawna i którego mój ex strasznie nie lubił. Wiem, że to smutasy, ale chyba właśnie to kocham w ich muzyce! Jest to polski zespół rockowy, założony w 1992 roku w Mysłowicach (wow, wielka niespodzianka) przez Artura Rojka, Wojciecha Powagę, Jacka Kuderskiego oraz Wojciecha Kuderskiego. Zespół wyprodukował masę świetnych kawałków. Niestety w 2012 roku miał miejsce taki mały koniec świata, bo Rojek odszedł z zespołu, Myslovitz przygarnął nowego wokalistę, a Artur zapowiedział solową karierę. Moim zdaniem obie strony bardzo na tym ucierpiały i sorry, ale ich muzyka zaczęła mi śmierdzieć. Nie mogę powiedzieć, by wszystkie nowe kawałki były złe, ale z pewnością nie należą do moich ulubionych. Teraz natomiast czas na naszą dzienną dawkę melancholii.
Odnośnik 7
Odnośnik 8

Jacek Kaczmarski:
Wyobrażaliście sobie mój ranking bez czołowego, polskiego barda? Właściwie do tej kategorii mógłbym zaliczyć całe trio. Gintrowski również miał wiele świetnych utworów, chociażby "Ja". O Kaczmarskim można powiedzieć wiele złych rzeczy. Alkoholik, damski bokser, dziwak, szur... Być może właśnie przez liczne swoje wady zawsze wydawał mi się prawdziwym człowiekiem. Mówienie o Kaczmarskim czegoś więcej, sprowadziłoby się do zwykłego pieprzenia. Wielokrotnie miałem okazję powiedzieć, co myślę o nim oraz jego twórczości. Chociaż ostatnio słucham go trochę rzadziej, nadal ma zagwarantowane specjalne miejsce w moim serduszku.
Odnośnik 9
Odnośnik 10

Grzegorz Turnau
Jeżeli nie zauważyliście, kolejność jest absolutnie losowa. Fakt, że dany autor znajduje się na początku lub końcu nie świadczy o jego jakości. Grzegorz Turnau stworzył swój własny styl muzyczny, czasami nawiązujący do muzyki jazzowej, smooth jazzowej, także do dokonań Marka Grechuty i Jana Kantego Pawluśkiewicza. Podczas większości koncertów główne miejsce wśród instrumentów zajmuje fortepian, na którym gra sam Turnau. Jest laureatem licznych nagród. Jest to jeden z moich ulubionych współczesnych, polskich muzyków. Może nie mam muzycznego ucha, ale dla mnie to prawdziwy wirtuoz. Zrobił też moją ulubioną smutną piosenkę, koniecznie zajrzyjcie na 11 odnośnik ;)
Odnośnik 12

Billy Raffoul
To współczesny, kanadyjski muzyk. Nie posiadam o nim zbyt wiele wiadomości. Jest jeszcze młody, jego kariera jako muzyk Indie z pewnością wciąż się rozwija. Ma bardzo ciekawy głos, niekoniecznie określiłbym jako piękny, ale właśnie ta specyfika w jego brzmieniu nadaje mu oryginalności.

The Correspondents
Brytyjska grupa muzyczna, której wokalistą jest pan Bruce, którego styl uważam za po prostu genialny. To kolejny bardziej współczesny zespół na mojej liście. Szkoda, że wokalista ściął się na łyso, jednak ich muzyka jest wciąż świetna, pomimo posiadanych ubytków w owłosieniu na głowie. Zdobyli reputację na scenie electro swing zarówno ze względu na ich energetyczny styl muzyczny - mieszankę jazzu i swinga z początku XX wieku, z nowoczesnym electro i drum'n'bass - i dla ekstrawaganckiej obecności scenicznej pana Bruce'a. Zostali opisani jako „królowie hip-hopowej huśtawki”, „błyskotliwi i śmieszni w chwalebnie równych środkach”.
Odnośnik 15

Elvis Presley
Tego pana nie trzeba nikomu przedstawiać. Jedna z ważniejszych ikon popkultury XX wieku, znany powszechnie jako Elvis, często nazywany „Królem Rock and Rolla” lub po prostu „Królem”. Wykonywał muzykę z pogranicza takich gatunków jak między innymi: rock, pop, country, rock and roll, czy rockabilly. Szacowany nakład ze sprzedaży wszystkich wydawnictw muzycznych Presleya na całym świecie sięgnął ponad 600 milionów płyt. Został określony przez magazyn Billboard najlepszym artystą lat pięćdziesiątych. Po śmierci został pożegnany przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Jimmy’ego Cartera słowami: „Jego muzyka, jego osobowość zmieniły oblicze amerykańskiej kultury. Elvis Presley był symbolem buntowniczego ducha naszego narodu”. Poza tym Odnośnik 17 to rel... 18 też.

The Beatles
Skoro już mowa o latach 50 i Presleyu... Naturalną ewolucję stanowi przejście do Beatlesów i ich genialnej muzyki. Jeszcze raz powtórzę, że kolejność jest losowa... chociaż uważam, że kończymy petardą. Beatlesi wywodzą się z zespołu The Quarrymen, w którym występowali Lennon, McCartney i Harrison. Zespół spędził pierwszą połowę lat 60., wydając kolejne bestsellerowe albumy i intensywnie występując na całym świecie. W 1965 roku grupa ustanowiła rekord liczby publiczności podczas jednego koncertu w dotychczasowej historii. W tym samym roku zespół zaczął odchodzić od dotychczasowej, rock and rollowej stylistyki, wprowadzając do swojej muzyki coraz liczniejsze eksperymenty, sięgając po różnorodne gatunki muzyczne (od popu, przez rock psychodeliczny i hard rock, po muzykę indyjską) oraz korzystając z rzadkich instrumentów. Możemy śmiało powiedzieć, że Beatlesi zdefiniowali swoje czasy.
Odnośnik 20

Na razie to tyle, ale nie wykluczam, że lista zostanie przeze mnie poszerzona. Jest wielu artystów, których nazwiska po prostu wyleciały mi z głowy. Macie jakieś własne ulubione, smutne utwory? Podzielcie się w komentarzu, zawsze gotowy jestem przesłuchać czegoś nowego ;)

niedziela, 7 lipca 2019

Marsz Równości, Poznań 2019 i ja

Wczoraj, 6 lipca 2019 roku wziąłem udział w poznańskim Marszu Równości. Nie była to pierwsza manifestacja w której brałem udział. Jako osoba, która stara się powoli coraz bardziej być politycznie i społecznie aktywna, pomimo przytłaczającej wręcz fobii społecznej, jestem z siebie całkiem dumny. Wcześniej brałem udział w Młodzieżowym Strajku Klimatycznym oraz proteście przeciwko "ACTA 2". Tym samym poczułem się prawdziwym liberałem, gdyż dane mi było reprezentować zarówno lewe i prawe skrzydło, a moje poglądy niestety nie mają odzwierciedlenia w żadnej z istniejących, politycznych partii. To uczucie rozdarcia pomiędzy dwiema osiami lub ćwiartkami politycznego kwadratu (zawsze wychodzi mi idealnie linia pomiędzy zieloną, a fioletową ćwiartką) bywa niekiedy trudne. Gdyż jak mam poprawnie wyłożyć komuś swe rację, żyjąc w świecie, gdzie prawica kojarzy się tylko z ksenofobią, niewolnictwem i brakiem empatii, a lewica z komunizmem, podatkami i degeneracją? Nawet użycie pojęcia centrum wydaję mi się często niezbyt trafne, bo centrystą można nazwać chociażby Wincentego Witosa, a nasze poglądy nie były tak bardzo podobne. Nie będę was zanudzał dokładnym opisem swoich poglądów, bo to wymagałoby znacznie więcej, niż zapisanie jednej strony tekstu. Mam nadzieję, że nadejdzie czas, gdy będę mógł się z wami podzielić moim spojrzeniem na świat i jakich reform moim zdaniem on potrzebuje.
Co do samego Marszu Równości przyznam, że bawiłem się dobrze, chociaż chyba nie czułem się równie swobodnie, co większość biorących udział. Nic jednak dziwnego, gdyż traktuję to bardziej jako swój własny, polityczny manifest indywidualizmu i inności, jednocześnie korzystając z możliwości solidaryzmu z ludźmi o być może zbliżonym punkcie widzenia na niektóre kwestie. Starałem się zrobić kilka zdjęć, żeby udokumentować w minimalnym stopniu całe wydarzenie, ale okazało się, że nie umiem strzelać sobie tzw. "samojebek", więc postanowiłem wykorzystać zdjęcia wysłane mi przez koleżankę. Żeby nie odwracać uwagi od samego marszu, postanowiłem wyciąć niewielkie fragmenty tej fotografii. Zosiu, jeżeli to czytasz, bardzo cię za to przepraszam. Jak też widzicie, moja twarz jest zamazana, ale bynajmniej nie z powodu chęci zachowania anonimowości, bo wcale nie staram się już ukrywać, kim jestem. Po prostu nie patrzyłem w obiektyw, a ten prosty, wręcz prostacki zabieg sprawia, że nie musicie oglądać mojej krzywej mordy nawet przez jedną sekundę ;)
Jeżeli miałbym opisać całe wydarzenie, to w kilku słowach mogę powiedzieć, iż było bardzo kolorowo, głośno i radośnie. Chociaż przykro mi trochę było, gdy tyle osób przyszło z partnerami, a ja nie mam na razie nikogo. Szczególnie, gdy przechodząc koło kontrmanifestacji (złożonej z ledwie kilkudziesięciu sfrustrowanych facetów z banerami, których ledwo dało się dostrzec pod pomnikiem powstańców), puścili ten utwór. Lubię go, ale trochę przykro mi było, być może dlatego, że początkowy plan zakładał, że ruszę na marsz z moim (aktualnym) ex... No cóż, skoro nie chciał, to nie mogłem go przymuszać. Przynajmniej wiem, czym skutkuje bycie ułomnym człowiekiem. Jednakże wracając do poprzedniego tematu, zanim całkiem utopię was moimi łzami... Podobało mi się.
Serce rosło, gdy mijaliśmy rodziców z banerami, którzy wspierali swoje dzieci, starszych ludzi machających nam z balkonów oraz inne wyrazy solidarności. Nawet skrzecząca za mną dziewczyna, która nie potrafiła śpiewać, nie mogła na długo pogorszyć mojego samopoczucia. Zabawne było, gdy w oknie hotelu Lecha pokazała się para półnagich gejów o raczej śniadej karnacji. Może zabrzmię jak denerwująca yaoistka, ale było to urocze :3
Cieszę się, że żyję tutaj. Poznań - miasto doznań!



wtorek, 2 lipca 2019

Zerwane więzy

Siedzę na swej pryczy,
Nikt na mnie nie krzyczy.
Nie znajdę się ma podłodze,
Choć się na wszystko godzę.

Zerwane są moje więzy,
A ciało same się pręży.
Chcę upaść przed jego nogę.
Nie mogę...

Popijam kawę z fusami,
Czarną jak moja dusza.
Nikt się u mnie nie zjawi
I do niczego nie zmusza.

Nie chcę leżeć w tym stanie,
Czasami myślę, że muszę...
Spogląda ktoś na mnie z otchłani,
Trzymając snajperską kuszę.

Piszę to patykiem w piachu,
Nasłuchując morskie fale,
Wszystko we mnie jest małe,
Ogarnia mnie poczucie strachu.

Zostaję sam pośród znaków.
Nikt tutaj mnie nie odwiedzi.
Nie znajdę tu odpowiedzi.
Jam człowiek w krainie makaków!

sobota, 15 czerwca 2019

Kamień z wielkim "Love"

Dałem ci kamień w serca kształcie.
Obiecałem więcej dać,
Lecz postąpiłem jak Stalin w Jałcie,
Moja wina, kurwa mać...

Dałeś mi fragment skały z wulkanu,
A napis "Love" dodałeś potem,
Więc kiedy byłem sam w moim domu,
Witałem kamień rzęs mych trzepotem.

Dlaczego musiałeś odejść daleko?
Czy nic już nigdy tobie nie powiem?
Gdy zakurzone otwarłem wieko,
Zraniłeś serce moje tym słowem.

Kamienna pamiątka na dnie leżała,
Cięższa od grzechu,
Niewarta uśmiechu.
Prezent od drogiego mi admirała.

Napis zatarty, tylko cóż z tego?
Wiem dobrze, że był od ciebie "kolego".
W ręce się mieści, ale niestety,
Krwawi od tego serce poety.

Teraz, choć jesteś znowu daleko,
Kamień stanowi tych wspomnień echo.
Może już zawsze będę bez ciebie,
Lecz tego chyba nikt jeszcze nie wie.

sobota, 25 maja 2019

Stacji trzeciej ciąg dalszy

Siedzę sam przed monitorem...
"Kiedy stałem się potworem?"
Zastanawiam się w ciemności,
Miewam wiele wątpliwości.

Styl mój dla ciebie zmieniłem,
Czy pisarski, czy ubioru...
Tysiąc głazów odwaliłem,
Żyjąc w wiecznym niepokoju.

Czy ja sam to wywołałem,
Będąc w wiecznej niepewności?
Czy się sam na to skazałem,
By zostały same ości?

Jestem sam, lecz widzę ducha,
Mam komputer, czarną kawę,
Kamyk co mi wpadł do buta,
A czasami trochę krwawię.

Miałem wszystko czego chciałem,
Miłość, dom i ciepłą kawę,
Lecz wszystko pokryte kałem...
Nie mam nic i tylko krwawię!

Kochanowski ze mnie żaden,
Ale pękam, gdy cię nie ma,
Został tylko smutku bezden,
Zapalona kiedyś świeczka.

Chociaż minął miesiąc długi,
Sam spłaciłem wszystkie długi,
Coś pęka mi wciąż w środeczku,
Gdyż tęsknię za tym "Koteczku".

sobota, 18 maja 2019

Drogi dzienniczku



9 kwietnia, 1997 r.
Michał potrafi być naprawdę nieznośny! Ostatnio zastanawiam się, czy może popełniłam błąd wychodząc za niego. Wydawał się takim elokwentnym, dojrzałym człowiekiem, ale już wtedy z pewnością siedział w nim diabeł. Ciągle się kłócimy, bardzo często z jakiegoś błahego powodu. Dziś dostał szału, gdy wróciłam później z pracy. Za nic miał moje wyjaśnienia, że zostałam poproszona przez dyrektora o zostanie dłużej. Nie mogłam po prostu wyjść! Boję się jednak o naszego syna. Ma dopiero pięć lat i nie sądzę, że dałabym radę wychować go bez ojca. Michał musi się wreszcie wziąć w garść.

10 kwietnia, 1997 r.
Michał wszedł dziś wieczorem do naszej sypialni z bukietem kwiatów. Przyniósł przepiękne, żółte i różowe róże, związane wąziutką, czerwoną tasiemką. Początkowo byłam na niego zła i nie chciałam przyjmować prezentu, ale ten słodki uśmiech zawsze pozwalał mu stopić me serce. W jego oczach musiałam być najpiękniejszą kobietą na świecie. Usiadł obok mnie na naszym łóżku i przeprosił. Wyznał, że kilka tygodni temu u jego mamy zdiagnozowano raka mózgu. Bardzo się zmartwiłam. Wiedziałam, że chociaż był bardzo dzielny, taka wiadomość mogłaby złamać najtwardszego mężczyznę. Zapytałam, czy chce, żebyśmy ją odwiedzili. Nie mamy samochodu, ale podróż pociągiem
z Wrocławia do Częstochowy zajmuje mniej niż dwie godziny. Nalegał, żebym się nie martwiła, że on już się z nią widział, dlatego kilka dni temu wrócił o zmroku i wszystko będzie dobrze. Podobno leży w szpitalu, mam nadzieję, że nic jej nie jest! Właściwie nie znam jego mamy zbyt dobrze. Michał nie lubi jeździć do swoich rodziców, szczególnie po śmierci ojca. Gdy ją poznałam, wydawała się miłą, lecz surową kobietą, ale mój mąż oczywiście bardzo ją kocha. Nie potrafiłabym sobie wyobrazić straty rodzica. Było mi bardzo żal Michała i przeprosiłam, że nie uprzedziłam go, kiedy wrócę do domu z pracy. Czuję się źle z faktem, że ciągle narzekałam na jego zachowanie. Każdy na jego miejscu chodziłby ponury. Zaraz kładziemy się spać, mam nadzieję, że uda mi się chociaż trochę poprawić mu nastrój…

11 kwietnia, 1997 r.
Wczorajsza noc była wspaniała! Dawno między nami tak nie iskrzyło. Odkąd urodził się Kuba, Michał wydawał się coraz mniej mną zainteresowany. Prawie wtedy nie rozmawialiśmy, nie wspominając już o sprawach innej natury… Wczoraj poczułam się znowu młodo! Od dawna tylko się kłóciliśmy… Czas wreszcie zacząć żyć jak rodzina!

12 kwietnia, 1997 r.
Dziś Michał bardzo mnie zaskoczył. Rano przyniósł mi śniadanie
do łóżka! Nie ma nic lepszego od gorącego kubka kawy rano i jedzenia omletu z kochanym mężusiem! Po południu zaskoczył mnie nawet bardziej. Okazało się, że jego kuzyn organizuje otwarcie hotelu za miesiąc i jesteśmy zaproszeni! Nie mogę się doczekać, Michał nie zdradził mi na razie więcej szczegółów. Mówi, że to ma być niespodzianka i prezent na zgodę. Pocałowałam go w policzek, wciąż nie mogę w to wszystko uwierzyć. Bałam się, co powie mój szef, ale Michał mnie uspokoił. Powiedział, że wszystkim się zajmie, a jeżeli będzie trzeba, to poprosi przyjaciela, żeby nam wypisał L-4. Nie mogę się już doczekać!

9 maja, 1997 r.
Cholera! Kuba dorwał się do mojego dziennika i wyrwał kilka kartek. Bardzo cieszę się, że nasz synek ma talent artystyczny, jednakże wszystkie zapisane ostatnio dni… Nadaje się to tylko
do wyrzucenia. Trudno, nie złoszczę się. Czekają nas wspaniałe wakacje. Tylko ja, mój kochany mąż i nasz śliczny synek. Większość rzeczy już spakowałam, jutro dopakuję szczoteczki, kosmetyki i inne potrzebne nam rzeczy. Michał mówi, że przesadzam, ale chyba tylko się ze mną droczy. Dziennik biorę ze sobą, ale muszę wymyślić sposób, żeby ukryć go przed moim małym rozrabiaką. Chyba zacznę go po prostu zamykać na klucz w specjalnym pudełku. Mam nadzieję, że to go zabezpieczy przed „incydentami”.

10 maja, 1997 r.
Zameldowaliśmy się w hotelu. Widok jest po prostu niesamowity! Dużo przestrzeni, boisko do piłki nożnej, koszykówki oraz siatkówki, stoły do ping ponga, a nawet kort tenisowy i pole do mini golfa! Michał musi czuć się tutaj wyśmienicie, zawsze miał świra na punkcie sportu. Poza tym jest basen, bar, a także wiele innych atrakcji. To prawdopodobnie najlepszy hotel, jaki kiedykolwiek miałam okazję odwiedzić! Przy nim nasz uroczy domek wygląda jak zwykła nora. Przyznam, że czułam się trochę onieśmielona, gdy zobaczyłam resztę gości. Jest tu wiele bardzo eleganckich pań i panów, dawno nie widziałam tylu przepięknych kreacji w jednym miejscu. W swojej ładnej, lecz dość prostej, wieczorowej sukni czułam się przy nich prawie jak zwykła gosposia. Kilka kieliszków wina pozwoliło mi jednak zupełnie o tym zapomnieć. Nie ma co rozpaczać, jesteśmy na wczasach! Nie wiem, jak Michał zdołał to zaaranżować! Jest strasznie kochany.
P.S. Szłam spać, ale postanowiła dodać, że nasz pokój jest naprawdę dziwny. Mamy wizjer w drzwiach, a za to ani jednego okna! Wspominałam o tym Michałowi. Próbował mi to wyjaśnić, ale nic nie zrozumiałam. Nie jestem inżynierem, ale mam wrażenie, że mimo klimatyzacji jest tu strasznie duszno.

11 maja, 1997 r.
Poszłam spać późno, nie pamiętam nawet dokładnie, co robiłam wczorajszego wieczoru. Michał był dziś bardzo nie w humorze. Ostatnio znowu coraz częściej jest rozdrażniony. Myślałam, że może wczoraj zrobiłam coś głupiego i chciałam go nawet przeprosić. Warknął na mnie i dał jednoznacznie do zrozumienia, że nadal denerwuje się o ten głupi, srebrny medalik, który dostałam od przyjaciela, gdy ten był na wakacjach w Wenecji. Bywa naprawdę głupiutki. Powtarzałam mu już wiele razy, że nie mam z nikim żadnego romansu, ale się uparł! Kiedy powiedział mi, że jego mama zachorowała, zaczął być naprawdę miły… do czasu. Odkąd dostał ten głupi prezent od kolegów z pracy na dwudziestolecie, prawie go nie poznaję. Wziął to paskudztwo ze sobą nawet do hotelu! Nasza sprzeczka nie trwała długo. Potem był już spokojny, ale nie chciał ze mną rozmawiać. Każde z nas zajęło się sobą. Michał z pewnością dobrze bawił się gadając z miejscowym trenerem o sporcie i uczestnicząc w meczu z innymi gośćmi. Wieczorem wlał w siebie kilka shotów wódki. Ja poznałam dzisiaj wielu ciekawych mężczyzn. Najbardziej oczarował mnie doktor Adam Smaczowski. Jest chirurgiem i wdowcem, jego żona zmarła kilka lat temu w straszliwym wypadku. Chciałam go pocieszyć, więc poszliśmy wypić lampkę białego wina, okazuje się, że on też je uwielbia! Jest naprawdę inteligentnym facetem, wiele przeszedł. Potem graliśmy w brydża i było wspaniale! Zaproponował, że jutro możemy zagrać w tenisa. Powiedziałam, że to rozważę. Chciałabym pójść, ale nie chcę zostawiać Michała samego, nawet jeżeli nie jest szczególnie miły. Bawiłam się też trochę z Kubą, jednak on niespecjalnie potrzebował mojego towarzystwa, wolał spędzać czas z innymi dziećmi pod okiem młodych animatorów zatrudnionych przez hotel. Jak na swój wiek jest bardzo niezależny. Staram się zachować optymizm i mam nadzieję, że Michał się opamięta.

12 maja, 1997 r.
To niesłychane! Przyłapałam Michała, jak grzebał w moich rzeczach! Okazało się, że od jakiegoś czasu (nie chciał powiedzieć od kiedy) regularnie czytał mój dziennik Teraz, ponieważ ukryłam go przed Kubą, nie mógł go znaleźć i wpadł w szał. Mówi, że coś przed nim ukrywam. Powiedziałam mu, że to moja prywatna sprawa. Wkurzył się i rozwalił szafę, a potem wyszedł. Zaczynam się go bać. Wiem, że pewnie należało szukać jakiejś nici porozumienia, ale miałam go po dziurki w nosie! Postanowiłam pójść z Adamem na kort tenisowy. Było wspaniale. Wieczorem rozmawialiśmy trochę o życiu i wypiliśmy z dwie lampki wina. Powiedziałam mu o problemach z mężem, a on zaproponował terapię dla par. Cóż… jest lekarzem, więc pewnie ma rację. Mówi, że takie kłótnie w długotrwałych związkach są powszechne i nie należy się tym przejmować. Michał nie wrócił dziś do naszej sypialni. Wiem, że mnie nie zdradził, cały dzień spędził ze swoimi koleżkami, a teraz chyba nadal siedzą w barze. Ci wszyscy ludzie mają na niego naprawdę zły wpływ.

13 maja, 1997 r.
Wielu gości już wyjechało, została nas może połowa. Adam również nie wyjechał. Dzień od rana wydał mi się nieprzyjemny. Poszliśmy z Adamem na spacer, ale szybko wróciłam do hotelu. Nie zrobiłam tego bynajmniej dlatego, że miałam do niego jakiś żal! Wręcz przeciwnie, okazał mi wiele życzliwości. Stwierdził jednak, że z moich opowieści wynika, że mój mąż jest bardzo zazdrosny i najlepiej zrobię, jeżeli wyjdę z inicjatywą pojednania. Niestety nie miał racji. Spotkaliśmy się na korytarzu, akurat zaczęło padać. Powiedziałam mu o wszystkim, co zalecił mi doktor. Gdy Michał się o tym dowiedział, nie tylko nie chciał się uspokoić, wpadł w szał! Zaczęliśmy się kłócić. W końcu wyszedł na zewnątrz. Wrócił później, cały przemoczony. Nie odzywał się do mnie. Całą resztę dnia lało, więc po prostu siedział w barze. Poszłam do pokoju Adama. Powiedziałam mu, co się stało. Nie mogłam przestać płakać. Adam powiedział, że gdyby Michał mnie kiedyś skrzywdził, to muszę iść na policję, bo dziecku i tak lepiej wychować się w rozbitej rodzinie, niż takiej patologicznej. Resztę dnia przeleżałam w łóżku. Jestem zmęczona. Jeszcze tylko zmyję makijaż i mogę pójść spać.



14 maja, 1997 r.
Rano znowu kłóciłam się z Michałem. Powiedziałam mu, że go zostawię, jeżeli się nie uspokoi. Podziałało to na niego, jak płachta na byka. On chyba myśli, że go zdradzam z Adamem. Nie wiem, co jest z nim nie tak! Wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami. Myślałam, że wylecą z zawiasów. Boję się, nie wiem co robić. Nie mogę go opanować. Chcę wrócić do domu. Kuba także bardzo się zaniepokoił. Prawie cały dzień próbowałam go uspokoić, wyjątkowo chciał się ze mną bawić. Wieczorem szukałam Adama. Opowiedziałam mu o wszystkim, zapytałam, co zrobić. Myślałam, żeby tę noc spędzić z Kubą u niego, ale on stanowczo odmówił. Mówi, że to tylko pogorszyłoby mój problem z Michałem, który uznałby to pewnie za atak. Obiecał z nim pogadać. Nie chce się z nim bić, ale ponieważ jest błyskotliwy, ma nadzieję przekazać mu w łagodny sposób, że zachowuje się niegodziwie. Boję się, że mogą sobie zrobić krzywdę, ale Adam zabronił mi się martwić. Idę spać, Kuba będzie dziś ze mną w łóżku.

15 maja, 1997 r.
Michał stoi pod drzwiami, jest cały we krwi! Ja wiem, że to nie jest jego krew… Nie wiem, co się stało. Musiał wyrządzić krzywdę doktorowi. Patrzyłam na niego przez wizjer. Krzyczy, że go zamordował. W ręce ma tę paskudną maczetę! Po co jego koledzy musieli mu ją dać?! Jaki głupi prezent! Boję się, nie mamy gdzie uciec. Dzwoniłam na policję. Michał grozi, że wyważy drzwi. Nie wiem czemu, ale w drugiej ręce ma zwiędłą różę. Spróbujemy się ukryć. Nie chcę, żeby ten dziennik, był jedynym, co po nas zostanie…