wtorek, 5 listopada 2019

Trybunał rewolucyjny


Trybunał rewolucyjny

Na salę wprowadzono kolejnego więźnia. Pozornie nie wyróżniał się z tłumu. Ubrany był w sposób charakterystyczny dla swojego stanu. Musiał tu trafić prosto z aresztu. Miał na sobie sutannę – zgodnie z papieskim, szesnastowiecznym dekretem – sięgającą do kostek, lekko wciętą w pasie, z niskim stojącym kołnierzykiem, zapinaną na rząd niewielkich, matowych guziczków, a pod nią alabastrową koloratkę. Stał dumnie wyprostowany, trzymając wysoko głowę, mimo iż wyglądał na osłabionego. Był bardzo blady. Wydawało się, że wszystko go strasznie boli, szczególnie nogi, gdyż ciągle przytrzymywał się czegoś rękoma, jakby się obawiał, że zaraz upadnie. Mętne, zaczerwienione oczy i pot na czole zdradzały pierwsze objawy gorączki. Prosta postawa wzmagała jedynie drżenie kończyn więźnia, który nie mogąc zupełnie zapanować nad własnym ciałem, zagryzał wargi i krzywił się straszliwie. Nie to jednak wyróżniło go spośród pozostałych. Chociaż przedstawiciele duchowieństwa licznie trafiali przed rewolucyjny trybunał, ten przypadek nie był taki jak inne, co miało okazać się dopiero za chwilę.
Stojący przed nim na podwyższeniu sędzia miał rozłożone akta sprawy, dowody winy i wszystko co niezbędne do orzekania wyroków. Poza nimi w sali znajdowała się jeszcze straż, która przyprowadziła duchownego przed oblicze trybunału, ława przysięgłych i spoglądający z odrazą na oskarżonego prokurator o czarciej urodzie. Tył pomieszczenia zajął licznie zebrany lud Paryża. Oskarżony nie miał adwokata. Oczekiwano od niego, że sam ma się bronić. Robespierre osobiście nakazał, że rozprawy mają trwać krótko, a wyroki być jednoznaczne. Nie ma czasu, nie można go marnować dla każdego wroga rewolucji. Stary system należy zmienić czym prędzej, trzeba zachowywać stanowczość i nie można się cofać.
- Obywatel, nazywany od teraz także oskarżonym, jest posądzony o zapędy rojalistyczne, służbę dla obcego wywiadu, sabotaż, kradzież i działalność kontrrewolucyjną. Oskarżony ma prawo do obrony. Wszystko, co zostanie powiedziane przed trybunałem zostanie wzięte pod uwagę i może być wykorzystane przeciwko oskarżonemu. Jeżeli postawione zarzuty zostaną udowodnione, oskarżony zostanie skazany na karę śmierci poprzez ścięcie na gilotynie w trybie natychmiastowym, niezależnie od stanu, z którego wywodził się przed rewolucją. Oskarżony może zostać uniewinniony przez trybunał na wniosek ławy przysięgłych. Czy oskarżony jest gotów do złożenia zeznań przed trybunałem rewolucyjnym? - sędzia mówił nużącym, niskim, monotonnym głosem, nie rzucając nawet przelotnego spojrzenia w stronę skazywanego właśnie delikwenta.
Miał świadomość, że większość spośród ludzi, których osądza, są niczym cielęta idące na rzeź i nie ma niczego, co mogłoby ich uratować. Wolał nie nawiązywać kontaktu wzrokowego tak długo, jak było to możliwe. Gdyby utworzyli nawet słabą więź, wyrok mógłby się skomplikować. Dla prawa nie miało zresztą znaczenia, kim jest oskarżony, tylko jakie przestępstwa popełnił. Ustawa jakobinów jasno mówiła, że wyrok musi skazywać na śmierć lub uniewinniać oskarżonego. W więzieniach miejsca szybciej się kończą niż na cmentarzu, poza tym ludzie chętnie przychodzą oglądać krwawe widowiska. Są jak wiecznie głodna, krwiożercza bestia.
- Tak… - oskarżony odpowiedział słabo, nienaturalnym dla siebie głosem.
- Obywatela godność to… - tu sędzia zawiesił się, podniósł głowę i skrzyżował spojrzenia z mężczyzną stojącym przed nim. - Jean-Noël Chéreau?
- Zgadza się. - mówił cicho. Sędzia wpatrywał się w niego przerażony, jakby nawiedziła go znajoma zjawa.
- Obywatel jest rzymskokatolickim księdzem? - zapytał mechanicznie, chociaż znał już odpowiedź.
- Tak, to też się zgadza. Czy to koniecznie panie De… - zaczął.
- Obywatel jest proszony o zwracanie się do sędziego wyłącznie per „wysoki sądzie”. - wtrącił się milczący dotychczas prokurator.
Nikt nigdy go szczególnie nie lubił. Zdawało się, że napawa on obrzydzeniem nawet wielu rewolucjonistów. Gdyby ktoś skrzyżował żmiję z diabłem, otrzymałby w efekcie prokuratora o czarcim obliczu. Tak zimny i gadzi, iż faktycznie mógł być jaszczurem w przebraniu. Najwyraźniej najbardziej zażarci rewolucjoniści mieli zostać najgorliwszymi konserwatystami dla przyszłej epoki. Prawdopodobnie właśnie dzięki temu był piekielnie skuteczny.
- Naturalnie. - ksiądz skinął głowę w stronę mężczyzny mierzącego go srogim spojrzeniem, po czym obrócił się i znów patrzył w oczy sędziemu. - Znasz mnie przecież wysoki sądzie. Pamiętasz, jak twojego syna uczyłem pisać i czytać, a córki grać na pianinie?
- Te informacje są nieistotne dla sprawy. - rzekł sędzia jakoś dziwnie cicho i niewyraźnie. - Oskarżony proszony jest o trzymanie się tematu rozprawy.
Duchowny nie odpowiedział. Twarz jego zmieniła wyraz i przez chwilę wystąpił na niej dziwny grymas. Sędzia zaś czuł, że słowa wydobywające się w tej chwili z jego ust, należą w istocie do kogoś innego. On zaś jest jedynie marionetką zawieszoną na sznurku, która nie może ponosić odpowiedzialności za własne czyny. Tak naprawdę los jego nie różnił się niczym od biblijnego Piłata. On także umywał ręce, bo przecież tego wymaga prawo.
- Na obywatelu ciążył wyrok banicji, zobowiązujący go do dożywotniego opuszczenia Francji. - oznajmił sędzia. - Mimo to oskarżony powrócił do Paryża, gdzie zajmował się edukacją młodzieży z zamożnych rodzin. Proszę wyjaśnić swoje postępowanie.
- Nie zrobiłem nic złego. Chciałem jedynie wrócić do swojej ojczyzny. Tak, zajmowałem się nauczaniem, ale nie rozumiem, czemu to ma być przewinieniem? Pobierałem za to opłatę, musiałem z czegoś żyć. Nigdy nie wykładałem nikomu zagadnień teologicznych lub filozoficznych, nie zajmowałem się przekazywaniem dogmatów wiary katolickiej. Ludzie oczekiwali ode mnie, że nauczę ich dzieci ładnie śpiewać, tańczyć, wypowiadać się, grać na fortepianie, czytać i pisać… przecież to nie jest zbrodnia. - bronił się ksiądz.
- Czyli obywatel przyznaje się, że zignorował wyrok trybunału rewolucyjnego, który nakazał mu dożywotnie opuszczenie kraju? Zaznaczam, że wyrok sądowy jasno stanowił, iż banicja jest dożywotnia! - wtrącił się prokurator. - Skoro oskarżony twierdzi, że wrócił do kraju nauczać, mniemam, iż sam także potrafi czytać?
- Nie miałem możliwości odwołać się od wyroku. Moim zdaniem był nieprawomocny.
- Co więcej, oskarżony wykorzystując naiwność zamożnych rodziców powrócił do kraju, by pod przykrywką nauczyciela, szpiegować na rzecz wrogich Francji mocarstw. - prokurator kontynuował z bestialskim uśmiechem.
- Co? Toż to absurd! Niedorzeczność! Nie szpiegowałem nikogo. - sam zarzut zranił jego dumę.
- Czyli obywatel zaprzecza, iż działał na polecenie tak zwanej „koalicji antyfrancuskiej”?
- Nie działałem na czyjekolwiek polecenie, służyłem wiernym jedynie z woli papieża i Boga…
- Więc jednak obywatel przyznaje się do szpiegowania na rzecz Państwa Kościelnego?! Mamy uwierzyć, że oskarżony nie słyszał o zerwaniu konkordatu przez Republikę Francuską?! Toż to bezczelne kłamstwo. - przerwał mu.
- Nie! To nie tak! - głos księdza się łamał. - Nie na tym polegała moja misja, miałem jedynie służyć ludziom.
- Wysoki sądzie, ławo przysięgłych, wydaje się, że oskarżony sam nie wie, co robił. Zaraz zacznie zarzekać się, że przybył tu na wypoczynek! Zresztą trudno uznać go za kogoś innego niż pospolitego, notorycznego kłamcę i krzywoprzysięzcę. Lekceważy wyroki sądowe i głosi nieprawdę nawet w sprawach błahych. Mamy spisane zeznania wielu ludzi, w tym jego klientów, którzy potwierdzają, że do głów ich dzieci wtłaczane były po kryjomu katolickie zabobony! Oczywiście sytuacja nie wyglądałaby lepiej, gdyby oskarżony był imamem lub rabinem, lecz we Francji pozycja księdza pozwoliła mu na nadużywanie zaufania ludzi dobrej woli. Biedni rodzice dowiedzieli się o indoktrynacji ich dzieci dopiero post factum, jako iż oskarżony maskował swoje personalne, kontrrewolucyjne cele pod pozorem ogólnie rozumianej edukacji. Jednak zamiast poprzestawać na nauczaniu dzieci francuskiego, algebry lub nauk przyrodniczych, obywatel z premedytacją wtłaczał dzieciom do głów różne bzdury. Jak amoralnym i antypatriotycznym trzeba być Francuzem, żeby nie tylko głosić, iż władza królewska ma rzekomo pochodzić od „boga”, lecz jeszcze przekazywać te rojalistyczne podszepty dzieciom?
- To musi być pomyłka… Primo sam nie byłem nigdy zwolennikiem króla Ludwika i popierałem dążenia ludu do zmiany tej władzy, secundo żadne dziecko nie pojęłoby nawet natury tomizmów, nie wspominając już o...
- Co więcej! - przerwał mu prokurator, pewien, że racja jest po jego stronie. - Mamy niezbite dowody zdrady. Oskarżony może nie wierzyć w nasze dobre intencje i wmawiać nam nawet, że wszystko to zostało przez nas ukartowane, zeznania są wymuszone, a on jest jedynie ofiarą systemu. Tego jednak podważyć nie może. Zabezpieczyliśmy już część listów oskarżonego. Poszanujemy jednak jego prywatność i nie będziemy odczytywać ich treści publicznie.
- Na niekorzyść oskarżonego. - wyjaśniał sędzia. - Wskazuje korespondencja utrzymywana z Państwem Kościelnym oraz z wiedeńskim arcybiskupem. Obywatel jest świadom, że łamie tym samym prawo? Wszak jeśli nawet nie szpiegował na rzecz obcego mocarstwa, utrzymywał bliskie stosunki z wrogami rewolucji i ludu Francji, a to zakrawa o zdradę.
- Ależ panie De…, przepraszam, miałem na myśli, wysoki sądzie! - powiedział, zerkając uprzednio w stronę prokuratora. - Kiedy ja musiałem. Wiem, że nie powinienem był tego robić, ale mogę wyspowiadać się z każdego z napisanych przeze mnie listów. Zapewniam, iż nawet słowem nie wspierałem żadnego z wrogów ojczyzny, jestem dumnym patriotą.
- Obywatel Capet twierdził tak samo. - z przekąsem zauważył prokurator.
- Są też dowody na to, iż oskarżony angażował się w kradzież. W mieszkaniu należącym do obywatela znaleziono złoty kielich, aksamitne chusty, misę z…
- Wysoki sądzie! Nie mogę się na to godzić. Toż to zwykłe oszczerstwo! Kłamstwo! Jeśli chodzi o listy, możecie je nawet przeczytać tu i teraz. Niewiele mnie to obchodzi. Nie zrobicie tego, bo wiecie, że mam rację. Jestem niewinny! Natomiast to już absurd! Uważacie, że ja ukradłem te rzeczy?! - oburzał się duchowny.
- Cóż za impertynencja! - zawołał prokurator.
- Kiedy prawda jest taka, że to majątek kościelny…
- Który został poddany konfiskacie… - przerwał mu sędzia.
- Co sprawia, że zawłaszczenie tych przedmiotów, to nie tylko przestępstwo, lecz zamach na francuski skarb państwa! - dodał prokurator z wymalowaną na twarzy mieszaniną nienawiści i dzikiej radości.
- Zatem oskarżony przyznaje się do…? - chciał zapytać sędzia, lecz uprzedził go ksiądz, nagle pełen wigoru.
- Nie. Wszystko tutaj to absurd, farsa! Możecie nazywać mnie jak tylko chcecie. „Oskarżony”, „obywatel”, te nazwy mi nie ubliżają, ale przede wszystkim jestem zwykłym księdzem, co czyni mnie sługą wobec Boga i dzieci jego, rzesz wiernych zamieszkujących Francję.
- Podżegacz… - wymamrotał cicho prokurator.
- Wiem, że nie mam tu siły i szansy wybronić się przed wami, gdyż jesteście jak wściekłe wilki. Czekacie tylko na okazję, żeby mnie zagryźć, rozszarpać. - ksiądz mówił z głębi swej przepony, a jego początkowa słabość zdawała się całkiem zniknąć, jakby z każdym wypowiadanym słowem rósł w siłę. - Nie jestem zawistny i źle wam nie życzę. Nikomu nie życzę. Myślałem, że w twarzy sędziego na początku rozprawy rozpoznałem twarz przyjaciela. Jakże strasznie się pomyliłem, albowiem przyjaciel mój nie żyje. Zginął niedawno i chociaż nie mam pewności, iż kiedykolwiek był on prawdziwy, z całego serca chcę w to uwierzyć. Natomiast zgnębić się nie dam. Możecie mnie zabić, ale racja jest moja. Nawet jeśli gubię się i tonę w waszej siatce matactw.
Po sali przebiegł szmer i nic więcej. Nie był to czas dla bohaterów. Niektórzy niechybnie zgadzali się z księdzem i podzielali jego ideały. Dla innych był on po prostu obywatelem, rozgoryczonym, że sprawiedliwość wreszcie go dopada. „Teraz wygląda słabo.” - szeptali do siebie. - „Lecz kiedyś żywił się z naszej krwawicy i nikomu, poza wielkim panom oraz bogatym nie pomagał, a nawet tym służył wyłącznie z chciwości. Teraz zawodzi. Jest jak ciężko ranny drapieżnik. W tej chwili wygląda niegroźnie, lecz pozwólmy mu tylko odzyskać zdrowie, a ponownie stanie przeciwko nam i zemści się po stokroć za wszystkie krzywdy, jakie mu wyrządziliśmy, nieważne – prawdziwe czy wyimaginowane. Pleban zawsze próbuje wykorzystać chama. Przemówić do jego sumienia. Tym razem nie damy się wykorzystać, bo wszyscy jesteśmy jednego stanu.”
Widząc, że lud będzie po jego stronie, sędzia zachowywał spokój i nie spieszył się z odpowiedzią. Pozwolił księdzu na zaczerpnięcie oddechu. Naprawdę żałował, że tak się to skończy.
- Nie przeczę, że wasze intencje mogły być szczere, a pobudki szlachetne. Tak jak ty służysz katolikom, ja służę wszystkim Francuzom. Jestem niczym więcej niż narzędziem w rękach sprawiedliwości, a moje ręce są związane przez prawo.
- Tym dla was właśnie jest człowiek. Pozbawionym duszy narzędziem, a teraz niczym Piłat umywacie ręce.
- Chrześcijańskie bzdury… - teatralnie szepnął prokurator, mimiką i gestem zdradzając swoją odrazę.
- Nie tylko was winię. Zostałem wydany z pewnością przez jednego z moich klientów, mam rację? Na pewno mam. Może jestem naiwny, ale z pewnością nie głupi. Starałem się zachować ostrożność…, lecz zostałem przehandlowany przez niewiernego Judasza za marne srebrniki, które przypieczętują los mój niczym…
- Klecha za dużo gada!
Nastała cisza. Te cztery słowa krzyknął ktoś z końca sali. Powoli zaczęły przyłączać się do nich kolejne głosy i hałas narastałby, gdyby nie ukrócił go dźwięk sędziowskiego młotka. Kiedy w sali zapanował względny spokój, jasne stało się, że wyrok musi zapaść czym prędzej. Reszta pytań była już tylko formalnością. Ksiądz z początku odpowiadał niechętnie i starał się robić wykręty. Szybko został przywołany do porządku przez sędziego, który widział narastającą niecierpliwość wśród zgromadzonych. Ława przysięgłych dawno podjęła decyzję. Większość uznała oskarżonego za winnego popełnionych czynów, a niewielka garstka jego sympatyków łatwo dała się przekonać do zmiany zdania, gdy przypomniano im o słowach Nieprzekupnego, mówiącego wtedy o swoim niedawnym kamracie – Dantonie: „Chce amnestii dla winowajców. Chce zatem kontrrewolucji”, zanim stracił on głowę.
- Obywatel skazany zostaje na karę śmierci poprzez ścięcie na gilotynie. - powiedział sędzia, podpisując bez wahania konieczne papiery, uzupełniając formularze i przypieczętowując je swym znakiem.
Wyrok wykonano w trybie natychmiastowym. Nie było chwili do stracenia, sprawa wydawała się jasna. Wszystkie instancje jednogłośnie oznajmiły winę. Wielu oczekiwało, że ksiądz coś jeszcze powie, ale on, na złość im być może, właśnie wtedy postanowił zamilknąć. Nie odezwał się ani słowem, aż do momentu wykonania wyroku - swojej egzekucji. Kiedy stał przed gilotyną, mając po swej prawicy nie zaufanego przyjaciela, lecz zawodowego kata, wyprostował się po raz ostatni dumnie i przed śmiercią rzekł:
- „Próżno się trudziłem, na darmo i na nic zużyłem me siły. Lecz moje prawo jest u Pana i moja nagroda u Boga mego. Wsławiłem się w oczach Pana, Bóg mój stał się moją siłą.”
Uczeni stwierdziliby, że cytował on Księgę proroka Izajasza, nawet jeśli istniała szansa, że zbieżność słów to jedynie przypadek. Moglibyśmy się silić na szukanie drugiego dna w tej wypowiedzi i roztrząsać, czy duchowny wykazał przed śmiercią butę i arogancję typową dla feudalnego pana, czy może jego bogobojność była cnotą, zasługującą na nagrodę. Nie miałoby to jednak najmniejszego sensu. Żadna z rzeczy wypowiedziany przed egzekucją, nie miała znaczenia dla ludu Paryża. Wkrótce wszyscy zapomnieli, że ksiądz o takim nazwisku w ogóle istniał. Nikogo nie obchodziło już kim był za życia, a tym bardziej jak umarł. Jakby nigdy nie należał do ich świata. Równie dobrze mógł nigdy nie istnieć. Kiedy zimne, stalowe ostrze oddzieliło jego głowę od nieruchomego korpusu, skończyła się jego historia. Został zapomniany. Jego nazwisko nie wyróżniło się niczym na tle tysięcy innych. Śmierć wydawała się w tamtym czasie tak pospolita, że nawet najbardziej skrupulatnym kronikarzom, nie chciało się poświęcać na jednostkę więcej niż zdania.
Jeden tylko sędzia zapamiętał tę postać. Nieważne jakby się starał, zapomnieć nie mógł. Prawo nie działa wstecz, a on podpisując wyrok wiedział dobrze, że tym samym również zostaje skazany i tułać się teraz będzie po Paryżu z piętnem kainowym. Wtedy wydawało się, jakby stał z boku. Wyrzuty sumienia przyszły potem, lecz skutecznie je uciszył, podczas dłuższych posiedzeń w tawernie, które pozwoliły mu przekonać samego siebie, że w istocie nic nie było jego winą.
Sędziemu udało się dożyć spokojnej starości, chociaż doświadczył jeszcze niejednego zawirowania we Francji. Niektórzy nazwaliby go oportunistą, gdyż nieważne kto rządził w Paryżu, on zawsze umiał się dostosować. Może czuwała nad nim opatrzność lub zwyczajnie miał szczęście, lecz ze wszystkiego wychodził bez szwanku. Kiedy zaś opowiadał swym wnukom historie o minionych czasach, gdy pracował w trybunale rewolucyjnym jako skromny sędzia i wspominał o skazanym na śmierć przyjacielu, nigdy nie mówił o swojej winie. To nie jego oczy widziały to, co nie jego dłoń podpisywała, kiedy obwieszczał wyrok nie swymi ustami. Za wszystkim stał Robespierre. Do niego należało ramię, jego były struny głosowe i myśl za wszystkim stojąca. Może tak było, a może po prostu tak zwykł powtarzać, aż sam w to uwierzył i nie pozostała żadna inna historia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz