Trybunał
rewolucyjny
Na
salę wprowadzono kolejnego więźnia. Pozornie nie wyróżniał się
z tłumu. Ubrany był w sposób charakterystyczny dla swojego stanu.
Musiał tu trafić prosto z aresztu. Miał na sobie sutannę –
zgodnie z papieskim, szesnastowiecznym dekretem – sięgającą do
kostek, lekko wciętą w pasie, z niskim stojącym kołnierzykiem,
zapinaną na rząd niewielkich, matowych guziczków, a pod nią
alabastrową koloratkę. Stał dumnie wyprostowany, trzymając wysoko
głowę, mimo iż wyglądał na osłabionego. Był bardzo blady.
Wydawało się, że wszystko go strasznie boli, szczególnie nogi,
gdyż ciągle przytrzymywał się czegoś rękoma, jakby się
obawiał, że zaraz upadnie. Mętne, zaczerwienione oczy i pot na
czole zdradzały pierwsze objawy gorączki. Prosta postawa wzmagała
jedynie drżenie kończyn więźnia, który nie mogąc zupełnie
zapanować nad własnym ciałem, zagryzał wargi i krzywił się
straszliwie. Nie to jednak wyróżniło go spośród pozostałych.
Chociaż przedstawiciele duchowieństwa licznie trafiali przed
rewolucyjny trybunał, ten przypadek nie był taki jak inne, co miało
okazać się dopiero za chwilę.
Stojący
przed nim na podwyższeniu sędzia miał rozłożone akta sprawy,
dowody winy i wszystko co niezbędne do orzekania wyroków. Poza nimi
w sali znajdowała się jeszcze straż, która przyprowadziła
duchownego przed oblicze trybunału, ława przysięgłych i
spoglądający z odrazą na oskarżonego prokurator o czarciej
urodzie. Tył pomieszczenia zajął licznie zebrany lud Paryża.
Oskarżony nie miał adwokata. Oczekiwano od niego, że sam ma się
bronić. Robespierre osobiście nakazał, że rozprawy mają trwać
krótko, a wyroki być jednoznaczne. Nie ma czasu, nie można go
marnować dla każdego wroga rewolucji. Stary system należy zmienić
czym prędzej, trzeba zachowywać stanowczość i nie można się
cofać.
-
Obywatel, nazywany od teraz także oskarżonym, jest posądzony o
zapędy rojalistyczne, służbę dla obcego wywiadu, sabotaż,
kradzież i działalność kontrrewolucyjną. Oskarżony ma prawo do
obrony. Wszystko, co zostanie powiedziane przed trybunałem zostanie
wzięte pod uwagę i może być wykorzystane przeciwko oskarżonemu.
Jeżeli postawione zarzuty zostaną udowodnione, oskarżony zostanie
skazany na karę śmierci poprzez ścięcie na gilotynie w trybie
natychmiastowym, niezależnie od stanu, z którego wywodził się
przed rewolucją. Oskarżony może zostać uniewinniony przez
trybunał na wniosek ławy przysięgłych. Czy oskarżony jest gotów
do złożenia zeznań przed trybunałem rewolucyjnym? - sędzia mówił
nużącym, niskim, monotonnym głosem, nie rzucając nawet
przelotnego spojrzenia w stronę skazywanego właśnie delikwenta.
Miał
świadomość, że większość spośród ludzi, których osądza, są
niczym cielęta idące na rzeź i nie ma niczego, co mogłoby ich
uratować. Wolał nie nawiązywać kontaktu wzrokowego tak długo,
jak było to możliwe. Gdyby utworzyli nawet słabą więź, wyrok
mógłby się skomplikować. Dla prawa nie miało zresztą znaczenia,
kim jest oskarżony, tylko jakie przestępstwa popełnił. Ustawa
jakobinów jasno mówiła, że wyrok musi skazywać na śmierć lub
uniewinniać oskarżonego. W więzieniach miejsca szybciej się
kończą niż na cmentarzu, poza tym ludzie chętnie przychodzą
oglądać krwawe widowiska. Są jak wiecznie głodna, krwiożercza
bestia.
-
Tak… - oskarżony odpowiedział słabo, nienaturalnym dla siebie
głosem.
-
Obywatela godność to… - tu sędzia zawiesił się, podniósł
głowę i skrzyżował spojrzenia z mężczyzną stojącym przed nim.
- Jean-Noël Chéreau?
-
Zgadza się. - mówił cicho. Sędzia wpatrywał się w niego
przerażony, jakby nawiedziła go znajoma zjawa.
-
Obywatel jest rzymskokatolickim księdzem? - zapytał mechanicznie,
chociaż znał już odpowiedź.
-
Tak, to też się zgadza. Czy to koniecznie panie De… - zaczął.
-
Obywatel jest proszony o zwracanie się do sędziego wyłącznie per
„wysoki sądzie”. - wtrącił się milczący dotychczas
prokurator.
Nikt
nigdy go szczególnie nie lubił. Zdawało się, że napawa on
obrzydzeniem nawet wielu rewolucjonistów. Gdyby ktoś skrzyżował
żmiję z diabłem, otrzymałby w efekcie prokuratora o czarcim
obliczu. Tak zimny i gadzi, iż faktycznie mógł być jaszczurem w
przebraniu. Najwyraźniej najbardziej zażarci rewolucjoniści mieli
zostać najgorliwszymi konserwatystami dla przyszłej epoki.
Prawdopodobnie właśnie dzięki temu był piekielnie skuteczny.
-
Naturalnie. - ksiądz skinął głowę w stronę mężczyzny
mierzącego go srogim spojrzeniem, po czym obrócił się i znów
patrzył w oczy sędziemu. - Znasz mnie przecież wysoki sądzie.
Pamiętasz, jak twojego syna uczyłem pisać i czytać, a córki grać
na pianinie?
-
Te informacje są nieistotne dla sprawy. - rzekł sędzia jakoś
dziwnie cicho i niewyraźnie. - Oskarżony proszony jest o trzymanie
się tematu rozprawy.
Duchowny
nie odpowiedział. Twarz jego zmieniła wyraz i przez chwilę
wystąpił na niej dziwny grymas. Sędzia zaś czuł, że słowa
wydobywające się w tej chwili z jego ust, należą w istocie do
kogoś innego. On zaś jest jedynie marionetką zawieszoną na
sznurku, która nie może ponosić odpowiedzialności za własne
czyny. Tak naprawdę los jego nie różnił się niczym od biblijnego
Piłata. On także umywał ręce, bo przecież tego wymaga prawo.
-
Na obywatelu ciążył wyrok banicji, zobowiązujący go do
dożywotniego opuszczenia Francji. - oznajmił sędzia. - Mimo to
oskarżony powrócił do Paryża, gdzie zajmował się edukacją
młodzieży z zamożnych rodzin. Proszę wyjaśnić swoje
postępowanie.
-
Nie zrobiłem nic złego. Chciałem jedynie wrócić do swojej
ojczyzny. Tak, zajmowałem się nauczaniem, ale nie rozumiem, czemu
to ma być przewinieniem? Pobierałem za to opłatę, musiałem z
czegoś żyć. Nigdy nie wykładałem nikomu zagadnień teologicznych
lub filozoficznych, nie zajmowałem się przekazywaniem dogmatów
wiary katolickiej. Ludzie oczekiwali ode mnie, że nauczę ich dzieci
ładnie śpiewać, tańczyć, wypowiadać się, grać na fortepianie,
czytać i pisać… przecież to nie jest zbrodnia. - bronił się
ksiądz.
-
Czyli obywatel przyznaje się, że zignorował wyrok trybunału
rewolucyjnego, który nakazał mu dożywotnie opuszczenie kraju?
Zaznaczam, że wyrok sądowy jasno stanowił, iż banicja jest
dożywotnia! - wtrącił się prokurator. - Skoro oskarżony
twierdzi, że wrócił do kraju nauczać, mniemam, iż sam także
potrafi czytać?
-
Nie miałem możliwości odwołać się od wyroku. Moim zdaniem był
nieprawomocny.
-
Co więcej, oskarżony wykorzystując naiwność zamożnych rodziców
powrócił do kraju, by pod przykrywką nauczyciela, szpiegować na
rzecz wrogich Francji mocarstw. - prokurator kontynuował z
bestialskim uśmiechem.
-
Co? Toż to absurd! Niedorzeczność! Nie szpiegowałem nikogo. - sam
zarzut zranił jego dumę.
-
Czyli obywatel zaprzecza, iż działał na polecenie tak zwanej
„koalicji antyfrancuskiej”?
-
Nie działałem na czyjekolwiek polecenie, służyłem wiernym
jedynie z woli papieża i Boga…
-
Więc jednak obywatel przyznaje się do szpiegowania na rzecz Państwa
Kościelnego?! Mamy uwierzyć, że oskarżony nie słyszał o
zerwaniu konkordatu przez Republikę Francuską?! Toż to bezczelne
kłamstwo. - przerwał mu.
-
Nie! To nie tak! - głos księdza się łamał. - Nie na tym polegała
moja misja, miałem jedynie służyć ludziom.
-
Wysoki sądzie, ławo przysięgłych, wydaje się, że oskarżony sam
nie wie, co robił. Zaraz zacznie zarzekać się, że przybył tu na
wypoczynek! Zresztą trudno uznać go za kogoś innego niż
pospolitego, notorycznego kłamcę i krzywoprzysięzcę. Lekceważy
wyroki sądowe i głosi nieprawdę nawet w sprawach błahych. Mamy
spisane zeznania wielu ludzi, w tym jego klientów, którzy
potwierdzają, że do głów ich dzieci wtłaczane były po kryjomu
katolickie zabobony! Oczywiście sytuacja nie wyglądałaby lepiej,
gdyby oskarżony był imamem lub rabinem, lecz we Francji pozycja
księdza pozwoliła mu na nadużywanie zaufania ludzi dobrej woli.
Biedni rodzice dowiedzieli się o indoktrynacji ich dzieci dopiero
post factum, jako iż oskarżony maskował swoje personalne,
kontrrewolucyjne cele pod pozorem ogólnie rozumianej edukacji.
Jednak zamiast poprzestawać na nauczaniu dzieci francuskiego,
algebry lub nauk przyrodniczych, obywatel z premedytacją wtłaczał
dzieciom do głów różne bzdury. Jak amoralnym i antypatriotycznym
trzeba być Francuzem, żeby nie tylko głosić, iż władza
królewska ma rzekomo pochodzić od „boga”, lecz jeszcze
przekazywać te rojalistyczne podszepty dzieciom?
-
To musi być pomyłka… Primo sam nie byłem nigdy zwolennikiem
króla Ludwika i popierałem dążenia ludu do zmiany tej władzy,
secundo żadne dziecko nie pojęłoby nawet natury tomizmów, nie
wspominając już o...
-
Co więcej! - przerwał mu prokurator, pewien, że racja jest po jego
stronie. - Mamy niezbite dowody zdrady. Oskarżony może nie wierzyć
w nasze dobre intencje i wmawiać nam nawet, że wszystko to zostało
przez nas ukartowane, zeznania są wymuszone, a on jest jedynie
ofiarą systemu. Tego jednak podważyć nie może. Zabezpieczyliśmy
już część listów oskarżonego. Poszanujemy jednak jego
prywatność i nie będziemy odczytywać ich treści publicznie.
-
Na niekorzyść oskarżonego. - wyjaśniał sędzia. - Wskazuje
korespondencja utrzymywana z Państwem Kościelnym oraz z wiedeńskim
arcybiskupem. Obywatel jest świadom, że łamie tym samym prawo?
Wszak jeśli nawet nie szpiegował na rzecz obcego mocarstwa,
utrzymywał bliskie stosunki z wrogami rewolucji i ludu Francji, a to
zakrawa o zdradę.
-
Ależ panie De…, przepraszam, miałem na myśli, wysoki sądzie! -
powiedział, zerkając uprzednio w stronę prokuratora. - Kiedy ja
musiałem. Wiem, że nie powinienem był tego robić, ale mogę
wyspowiadać się z każdego z napisanych przeze mnie listów.
Zapewniam, iż nawet słowem nie wspierałem żadnego z wrogów
ojczyzny, jestem dumnym patriotą.
-
Obywatel Capet twierdził tak samo. - z przekąsem zauważył
prokurator.
-
Są też dowody na to, iż oskarżony angażował się w kradzież. W
mieszkaniu należącym do obywatela znaleziono złoty kielich,
aksamitne chusty, misę z…
-
Wysoki sądzie! Nie mogę się na to godzić. Toż to zwykłe
oszczerstwo! Kłamstwo! Jeśli chodzi o listy, możecie je nawet
przeczytać tu i teraz. Niewiele mnie to obchodzi. Nie zrobicie tego,
bo wiecie, że mam rację. Jestem niewinny! Natomiast to już absurd!
Uważacie, że ja ukradłem te rzeczy?! - oburzał się duchowny.
-
Cóż za impertynencja! - zawołał prokurator.
-
Kiedy prawda jest taka, że to majątek kościelny…
-
Który został poddany konfiskacie… - przerwał mu sędzia.
-
Co sprawia, że zawłaszczenie tych przedmiotów, to nie tylko
przestępstwo, lecz zamach na francuski skarb państwa! - dodał
prokurator z wymalowaną na twarzy mieszaniną nienawiści i dzikiej
radości.
-
Zatem oskarżony przyznaje się do…? - chciał zapytać sędzia,
lecz uprzedził go ksiądz, nagle pełen wigoru.
-
Nie. Wszystko tutaj to absurd, farsa! Możecie nazywać mnie jak
tylko chcecie. „Oskarżony”, „obywatel”, te nazwy mi nie
ubliżają, ale przede wszystkim jestem zwykłym księdzem, co czyni
mnie sługą wobec Boga i dzieci jego, rzesz wiernych zamieszkujących
Francję.
-
Podżegacz… - wymamrotał cicho prokurator.
-
Wiem, że nie mam tu siły i szansy wybronić się przed wami, gdyż
jesteście jak wściekłe wilki. Czekacie tylko na okazję, żeby
mnie zagryźć, rozszarpać. - ksiądz mówił z głębi swej
przepony, a jego początkowa słabość zdawała się całkiem
zniknąć, jakby z każdym wypowiadanym słowem rósł w siłę. -
Nie jestem zawistny i źle wam nie życzę. Nikomu nie życzę.
Myślałem, że w twarzy sędziego na początku rozprawy rozpoznałem
twarz przyjaciela. Jakże strasznie się pomyliłem, albowiem
przyjaciel mój nie żyje. Zginął niedawno i chociaż nie mam
pewności, iż kiedykolwiek był on prawdziwy, z całego serca chcę
w to uwierzyć. Natomiast zgnębić się nie dam. Możecie mnie
zabić, ale racja jest moja. Nawet jeśli gubię się i tonę w
waszej siatce matactw.
Po
sali przebiegł szmer i nic więcej. Nie był to czas dla bohaterów.
Niektórzy niechybnie zgadzali się z księdzem i podzielali jego
ideały. Dla innych był on po prostu obywatelem, rozgoryczonym, że
sprawiedliwość wreszcie go dopada. „Teraz wygląda słabo.” -
szeptali do siebie. - „Lecz kiedyś żywił się z naszej krwawicy
i nikomu, poza wielkim panom oraz bogatym nie pomagał, a nawet tym
służył wyłącznie z chciwości. Teraz zawodzi. Jest jak ciężko
ranny drapieżnik. W tej chwili wygląda niegroźnie, lecz pozwólmy
mu tylko odzyskać zdrowie, a ponownie stanie przeciwko nam i zemści
się po stokroć za wszystkie krzywdy, jakie mu wyrządziliśmy,
nieważne – prawdziwe czy wyimaginowane. Pleban zawsze próbuje
wykorzystać chama. Przemówić do jego sumienia. Tym razem nie damy
się wykorzystać, bo wszyscy jesteśmy jednego stanu.”
Widząc,
że lud będzie po jego stronie, sędzia zachowywał spokój i nie
spieszył się z odpowiedzią. Pozwolił księdzu na zaczerpnięcie
oddechu. Naprawdę żałował, że tak się to skończy.
-
Nie przeczę, że wasze intencje mogły być szczere, a pobudki
szlachetne. Tak jak ty służysz katolikom, ja służę wszystkim
Francuzom. Jestem niczym więcej niż narzędziem w rękach
sprawiedliwości, a moje ręce są związane przez prawo.
-
Tym dla was właśnie jest człowiek. Pozbawionym duszy narzędziem,
a teraz niczym Piłat umywacie ręce.
-
Chrześcijańskie bzdury… - teatralnie szepnął prokurator, mimiką
i gestem zdradzając swoją odrazę.
-
Nie tylko was winię. Zostałem wydany z pewnością przez jednego z
moich klientów, mam rację? Na pewno mam. Może jestem naiwny, ale z
pewnością nie głupi. Starałem się zachować ostrożność…,
lecz zostałem przehandlowany przez niewiernego Judasza za marne
srebrniki, które przypieczętują los mój niczym…
-
Klecha za dużo gada!
Nastała
cisza. Te cztery słowa krzyknął ktoś z końca sali. Powoli
zaczęły przyłączać się do nich kolejne głosy i hałas
narastałby, gdyby nie ukrócił go dźwięk sędziowskiego młotka.
Kiedy w sali zapanował względny spokój, jasne stało się, że
wyrok musi zapaść czym prędzej. Reszta pytań była już tylko
formalnością. Ksiądz z początku odpowiadał niechętnie i starał
się robić wykręty. Szybko został przywołany do porządku przez
sędziego, który widział narastającą niecierpliwość wśród
zgromadzonych. Ława przysięgłych dawno podjęła decyzję.
Większość uznała oskarżonego za winnego popełnionych czynów, a
niewielka garstka jego sympatyków łatwo dała się przekonać do
zmiany zdania, gdy przypomniano im o słowach Nieprzekupnego,
mówiącego wtedy o swoim niedawnym kamracie – Dantonie: „Chce
amnestii dla winowajców. Chce zatem kontrrewolucji”, zanim stracił
on głowę.
-
Obywatel skazany zostaje na karę śmierci poprzez ścięcie na
gilotynie. - powiedział sędzia, podpisując bez wahania konieczne
papiery, uzupełniając formularze i przypieczętowując je swym
znakiem.
Wyrok
wykonano w trybie natychmiastowym. Nie było chwili do stracenia,
sprawa wydawała się jasna. Wszystkie instancje jednogłośnie
oznajmiły winę. Wielu oczekiwało, że ksiądz coś jeszcze powie,
ale on, na złość im być może, właśnie wtedy postanowił
zamilknąć. Nie odezwał się ani słowem, aż do momentu wykonania
wyroku - swojej egzekucji. Kiedy stał przed gilotyną, mając po
swej prawicy nie zaufanego przyjaciela, lecz zawodowego kata,
wyprostował się po raz ostatni dumnie i przed śmiercią rzekł:
-
„Próżno się trudziłem, na darmo i na nic zużyłem me siły.
Lecz moje prawo jest u Pana i moja nagroda u Boga mego. Wsławiłem
się w oczach Pana, Bóg mój stał się moją siłą.”
Uczeni
stwierdziliby, że cytował on Księgę proroka Izajasza, nawet jeśli
istniała szansa, że zbieżność słów to jedynie przypadek.
Moglibyśmy się silić na szukanie drugiego dna w tej wypowiedzi i
roztrząsać, czy duchowny wykazał przed śmiercią butę i
arogancję typową dla feudalnego pana, czy może jego bogobojność
była cnotą, zasługującą na nagrodę. Nie miałoby to jednak
najmniejszego sensu. Żadna z rzeczy wypowiedziany przed egzekucją,
nie miała znaczenia dla ludu Paryża. Wkrótce wszyscy zapomnieli,
że ksiądz o takim nazwisku w ogóle istniał. Nikogo nie obchodziło
już kim był za życia, a tym bardziej jak umarł. Jakby nigdy nie
należał do ich świata. Równie dobrze mógł nigdy nie istnieć.
Kiedy zimne, stalowe ostrze oddzieliło jego głowę od nieruchomego
korpusu, skończyła się jego historia. Został zapomniany. Jego
nazwisko nie wyróżniło się niczym na tle tysięcy innych. Śmierć
wydawała się w tamtym czasie tak pospolita, że nawet najbardziej
skrupulatnym kronikarzom, nie chciało się poświęcać na jednostkę
więcej niż zdania.
Jeden
tylko sędzia zapamiętał tę postać. Nieważne jakby się starał,
zapomnieć nie mógł. Prawo nie działa wstecz, a on podpisując
wyrok wiedział dobrze, że tym samym również zostaje skazany i
tułać się teraz będzie po Paryżu z piętnem kainowym. Wtedy
wydawało się, jakby stał z boku. Wyrzuty sumienia przyszły potem,
lecz skutecznie je uciszył, podczas dłuższych posiedzeń w
tawernie, które pozwoliły mu przekonać samego siebie, że w
istocie nic nie było jego winą.
Sędziemu
udało się dożyć spokojnej starości, chociaż doświadczył
jeszcze niejednego zawirowania we Francji. Niektórzy nazwaliby go
oportunistą, gdyż nieważne kto rządził w Paryżu, on zawsze
umiał się dostosować. Może czuwała nad nim opatrzność lub
zwyczajnie miał szczęście, lecz ze wszystkiego wychodził bez
szwanku. Kiedy zaś opowiadał swym wnukom historie o minionych
czasach, gdy pracował w trybunale rewolucyjnym jako skromny sędzia
i wspominał o skazanym na śmierć przyjacielu, nigdy nie mówił o
swojej winie. To nie jego oczy widziały to, co nie jego dłoń
podpisywała, kiedy obwieszczał wyrok nie swymi ustami. Za wszystkim
stał Robespierre. Do niego należało ramię, jego były struny
głosowe i myśl za wszystkim stojąca. Może tak było, a może po
prostu tak zwykł powtarzać, aż sam w to uwierzył i nie pozostała
żadna inna historia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz