niedziela, 8 lipca 2018

Pieprz w mydle

(Poetyka absurdu, opowiadanie groteskowe)


Wacław obudził się i zamrugał kilka razy oczami. Leniwie obrócił głowę, a następnie skierował wzrok w stronę okna. Przez moskitierę dostrzegł, że jest ciemno. Oznaczało to, że musiał przespać cały dzień. Zaklął cicho. Wiedział, że gdy tylko wróci do domu, żona zrobi mu awanturę. Oczywiście planował zostawić jej kartkę na stole. Nie chciał, żeby martwiła się, gdy będzie odwiedzał swojego starego przyjaciela. Jednak Wacław był bardzo zapominalski. Pamiętał, by zostawić informację. Zapomniał jedynie, że jego żona nie potrafi czytać. „Jestem pewien, że ktoś jej to przeczyta” pomyślał w pierwszej chwili Wacław, ale potem przypomniał sobie coś jeszcze. „Nie umiem pisać...”
Nieco zestresowany postanowił, że napije się czegoś odświeżającego, co pomoże mu w zachowaniu spokoju ducha w tej sytuacji. Udał się do kuchni, ale wszystko było zamknięte i w zasięgu wzroku nie znalazł niczego, co nadawałoby się do spożycia. Początkowo próbował otworzyć lodówkę, ale ktoś musiał ją bardzo szczelnie zamknąć, ponieważ nawet wykorzystując maksimum sił swoich wiotkich ramion, Wacław nie był w stanie dostać się do zapieczętowanej żywności. Kilkakrotnie uderzył w drzwi lodówki, próbując dostać się do trzymanych wewnątrz smakołyków, okazało się to jednak zupełnie nieskuteczne. Nie chcąc budzić gospodarzy, Wacław postanowił, że sam znajdzie sobie coś do skonsumowania. Ruszył więc w stronę stodoły, gdzie miał nadzieję zdobyć trochę napoju. Zaczął przemieszczać się między krowami i dokładnie je lustrować. Chciał, żeby jego mleko było idealne. Zwracał uwagę na najmniejsze szczegóły, jak ułożenie łat, ich kolor oraz wielkość… właściwie zwracał uwagę wyłącznie na łaty. W końcu znalazł idealną sztukę. Była to piękna krasula, która wyglądała, jakby żywcem wyciągnięta z reklamy telewizyjnej.
Wtem Wacław usłyszał kroki, które dochodziły spoza stodoły. Przestraszył się. Skąd mógł wiedzieć, czy jacyś rabusie nie przyszli na tę farmę, odebrać gospodarzom stado bydła? Wacław bał się, że jakiś paskudny drań mógłby zabrać mu jego krasulę, której wyselekcjonowanie zajęło mu wszak dużo czasu i wymagało sporo pracy. Wacław wiedział, że nie jest bohaterem i nie ma szansy z uzbrojonym mężczyzną, kobietą czy dzieckiem. Był jednak bardzo spragniony i ani myślał oddawać tę krowę, zanim się napije. Wiedział, że musi działać błyskawicznie, jeśli nie chce stracić okazji. Przyssał się do pachnącej sianem skóry i zaczął łapczywie pić.
Nagle drzwi od stodoły stanęły otworem, a w nich stał gospodarz. Był to niski, brzuchaty mężczyzna o pokaźnym wąsie, którego jednak nie należało ignorować, biorąc pod uwagę strzelbę „Remington 870”, dzierżoną przez niego pewnie i wymierzoną w kierunku bydła. Wacław przełknął głośno ślinę. Chociaż jego skleroza dodawała mu uroku (wyłącznie jego zdaniem), teraz naprawdę żałował, że nie pamiętał, dlaczego nie miał waletować w tym miejscu. Chciał po cichu opuścić stodołę, próbując przecisnąć się przez dziurę w ścianie, ale usłyszał głos gospodarz. Właściciel farmy wyważył drzwi do boksu w którym stała zamknięta krasula i dostrzegł niezgrabnego Wacława. Natychmiast wycelował w niego ze strzelby.
- Halina! - mężczyzna krzyknął obracając głowę do tyłu. - Znowu jakiś szkodnik nam się zalągł!
Szkodnik?! Wacław rozumiał, że może niepotrzebnie włamywał się do cudzego mieszkania, ale on nie nazywał tego aroganckiego grubasa takimi epitetami! Nieproszony gość chciał odpowiedzieć na tę zaczepkę, ale ucichł, gdy usłyszał pierwszy strzał. Wacław uniknął kuli, chociaż wiedział, że dzieliły go od niej milimetry. Zaczął miotać się po całym pomieszczeniu jak opętany, próbując uciec z pola widzenia napastnika. Przerażona dźwiękiem krasula zaczęła nerwowo poruszać się po pomieszczeniu. Kolejny strzał, a zaraz po nim jęk konającego zwierzęcia. Właściciel tym razem trafił, jednak nie Wacława, a swoją biedną krowę. Było ciemno, więc nie zauważył tego w pierwszej chwili, ale gdy ujrzał, co uczynił, chwycił się za głowę. Chwilę potem pobiegł w stronę leżącej krasuli, próbując ją uratować. Wyciągnął kulę, zatamował krwawienie i szybko zaczął zakładać opatrunek. Było już jednak za późno. Gruby właściciel nie dostrzegł, że siadając obok krowy, swoim brzuchem odebrał jej całkowicie dostęp tlenu. Udusiła się na jego oczach.
- O żesz w mordę… Halina! Chodź no tu! Musisz mi pomóc to przenieść.
Do środka stodoły weszła kobieta, równie urodziwa co jej mąż.
- Gdzie intruz? Zabiłeś go?! Heniu, nie mów, że go zabiłeś! Wiesz, że…
- Nie zabiłem go, wariatko, spokojnie! Tam jest…
Mężczyzna następnie wskazał miejsce, gdzie ostatnio widział Wacława, ale jego już tam nie było. Korzystając z okazji wymknął się większym otworem i znajdował się obecnie daleko za gospodarstwem. „Nigdy już tu nie wrócę” powiedział ponownie, podobnie jak za każdym razem, gdy odwiedzał okolicę. Teraz jednak miał jasno określony cel. Póki było ciemno, miał zamiar dotrzeć do przyjaciela. Już i tak był spóźniony, nie chciał trafić tam za dnia, kiedy wszyscy będą spali. Chociaż bardzo się spieszył, dotarł na miejsce późno. Nieśmiało wkroczył do domu swojego znajomego. Było w nim ciemno, chłodno, wilgotno… idealnie. Wacław był też pod wrażeniem lokalizacji. Po drugiej stronie ulicy stał bar! Dodatkowo taki z rodzaju tych najlepszych, tanich.
- Hej, Wacek! - Wacław usłyszał znajomy głos przyjaciela.
- Hej, Władek!
- Jak ci się podoba mój nowy dom? Jesteśmy akurat w trakcie remontu, ale…
- Władek, daj spokój. Wasz dom jest fantastyczny. Ma świetną lokalizację. Jest chłodno. Pewnie musieliście wydać na niego fortunę!
- Myślisz? Właściwie to była okazja. Starzy właściciele się przeprowadzali, więc mogliśmy wprowadzić się niemal od razu.
- Mówisz, że opuścili to miejsce? - zapytał zdziwiony Wacław. - Cóż za szaleniec pozbywałby się takiej willi?
- Nie mam pojęcia, dziwni byli. Francuskie pieski jeśli rozumiesz co mam na myśli. Teraz opowiadaj, jak ci minęła podróż? - zapytał go Władysław.
- No… nic specjalnego. Poza faktem, że pewni właściciele rancza próbowali mnie zabić!
- Znowu? - zaśmiał się Władysław, chociaż Wacław zupełnie nie rozumiał, dlaczego. - Przecież wiesz, że ludzie boją się nietoperzy. Dlaczego nadal ich nachodzisz?
Władysław nie wiedział, co powiedzieć, ale czuł, że musi powiedzieć coś mądrego.
- Wiesz… ja myślę, że życie bez ryzyka, jest jak mydło bez pieprzu…
- Po cholerę pieprz w mydle? - zapytał Władysław.
- Nie wiem… ale skoro jest, to widocznie ma jakiś sens.
Władysław nadal w pełni nie rozumiał, ale przytaknął Wacławowi, ponieważ był starszy. Następnie obydwoje ruszyli w kierunku baru, gdzie mogli spijać wysokoprocentowe trunki z podłogi, a nawet podgryzać nieco wstawionych klientów. Wacław cieszył się, że wreszcie może wypocząć w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela. Po wszystkim położył się spać, a kiedy wstał, to - mimo bólu głowy - był szczęśliwy. Wtem przyleciał jednak gołąb pocztowy z papierami rozwodowymi. Wacław był bardzo zaskoczony, że ma… miał żonę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz