Dla
Pierre’a
Et moi, je
te dis que tu es Pierre, et que sur cette pierre je bâtirai mon
Eglise, et que les portes du séjour des morts ne prévaudront point
contre elle. (Mt
16, 18)
Nienawidzili nas z całego serca.
W ich żyłach nie płynęła ni żółć, ni flegma – krążyła
krew, taka jak nasza. Posoka zawsze pachnie tak samo i przybiera
barwę szkarłatu przechodzącego w karmazyn. Niewiele się
różniliśmy. Wszyscy byliśmy Francuzami, wszyscy byliśmy ludźmi.
Od początku nie mieli pokojowych
zamiarów. Planowali pacyfikację. Nie wszyscy byliśmy za
bezwzględną kontrrewolucją, lecz jakie znaczenie mogła mieć
prawda?
Każdy
kiedyś zginie, lecz może choć krztynę cząstki z tego ocalę, co
stratują konie i przetną bagnety. Nie zdołają tknąć idei. Ona
trwać będzie wiecznie i możliwe, że kiedyś ujawni się bardziej
ludzkie oblicze rewolucji, gdy zostanie wreszcie wyciągnięta nauka
z błędów, które kosztowały tysiące francuskich żywotów.
Widząc
skalę cierpienia ludzkiego wątpię, że Bóg istnieje, lecz jeśli
jest gdzieś on lub siła o mocy podobnej, to proszę o tylko tyle,
by przemieniła mój wysiłek, w jakieś łaski dla mego ludu, który
dostatecznie sporo wycierpiał. Tekst ten również dedykuję właśnie
tym wszystkim, którzy polegli i polegną jeszcze, ginąc być może
z przypadku, ale na pewno pozbawieni wyboru.
Nasz los przypieczętowały trzy
zdania: Przeprowadzić
eksterminację wszystkich powstańców, do ostatniego człowieka.
Spalić ich farmy, wygnieść tych tchórzy jak pchły. Skruszyć
tych ohydnych Wandejczyków. Rozkaz
wydano generałowi Turreau. Posłusznie zmobilizował armię i
wymaszerował z Paryża. Nie był bezmyślnym narzędziem. W dowolnej
chwili mógł powstrzymać tysiące rąk dzierżących muszkiety.
Nawet opracował formację specjalnie do tłumienia naszego oporu –
„kolumny piekielne”. Zbrodniarzom jego pokroju wszystko uchodzi
płazem…
Z naszej perspektywy – to
znaczy Wandejczyków – niepokoje narastały powoli. Większość z
nas nie chciała buntu. Ja – podobnie jak wielu – docenialiśmy
wartości reprezentowane przez rewolucję. Wolność,
równość, braterstwo brzmi
pięknie i chociaż uważam, że Konwent Narodowy zdegenerował
znaczenie tego hasła, wciąż podzielam przesłanie. Obalenie
monarchii nie miało większego znaczenia dla ludu. Stan trzeci nie
składał się wyłącznie ani nawet w większości z burżuazji.
Główny człon zawsze stanowiło chłopstwo. Oni, jak każdy, cenią
sobie bezpieczeństwo i strawę na stole. Tak, stracenie króla i
przejęcie własności kościelnej wywołało niezadowolenie – mimo
wszystko wielu chłopów to zabobonni chrześcijanie, którzy łatwo
przywiązują się do konserwatywnych wartości. Największym jednak
przyczynkiem
buntu z moich obserwacji była pogłębiająca się bieda. Głód
ciała jest, wbrew kazaniom klechów, silniejszy od wygłodzenia
ducha. Wtem Konwent wydał ustawę o powołaniu rekrutów z ludności
gminnej metodami, jakie budziły znaczne kontrowersje (otworzyło to
pole do intryg i umożliwiło posyłanie ludzi „niewygodnych”).
Była niczym iskra
zapalająca lont. Tak, wśród liderów powstania znaleźli się byli
księża, lecz – wbrew propagandzie rządzących – szlachta
dołączyła dopiero później i nawet skłonny jestem dodać, że
ich wsparcie było niemile widziane przez wielu. Wybrali ich nie z
powodu sentymentu do bata, tylko dlatego, że innej opcji nie mieli.
Chłop nie jest głupi, a mądrość wymaga niekiedy wyznaczenia
tymczasowej kadry dowódczej. Ja sam uważam, że jestem przede
wszystkim miejskim intelektualistą. Nie wywodzę się ze wsi,
chociaż gdyby tak było, nie uznałbym tego za powód do wstydu.
Moja rola jest po prostu inna. Spisuję to, co robią ludzie czynu.
Czy czyni mnie to mniej lub bardziej ważnym… Nie wiem. Wszak,
jeśli zastanowić się nad tym przez chwilę, gdy dwa byty
koegzystują, jak dzięcioł z dębem, i żaden nie ponosi straty, to
czy można określić jednego gorszym niż drugi? Nie byłem im
wrogi, a oni mnie. Działaliśmy inaczej, lecz wierzę, że cele
nasze mogły być zbieżne, nawet jeśli czym innym motywowane.
Pamiętam wreszcie ten dzień,
gdy wszystko się odmieniło. Kiedy przestaliśmy stanowić watahę
wilków i staliśmy się zastraszonym stadem. To był początek
końca…
- Pierre, jak myślisz. -
zagaiłem mojego przyjaciela z naiwną niewiedzą, co na nas czyha. -
Jak to się skończy? Nie chodziło przecież nigdy o kontrrewolucję,
choć czasem mam wrażenie, że szlachta, duchowni i ci kryminaliści,
którym jakoś udało się osiągnąć rangę elit, nie zamierzają
odpuścić władzy. Z drugiej strony wierzę w mądrość prostego
ludu, dość już lekceważonego przez obydwie strony…
- Słuszność nie determinuje
zwycięzcy. - zawyrokował gorzko mój kamrat.
- Tak, jednakże musi mieć to
jakieś znaczenie…
- Czytasz zbyt wiele. Historię
piszą zwycięzcy.
- Nigdy nie miałem cię za
idealistę, ale powiedz. Dlaczego to wszystko? Czemu to robimy, jeśli
potem sam prawisz o naszym losie z takim pesymizmem.
- Jestem realistą, a jeśli
bywam odrobinę cyniczny… Cóż, taka moja natura. Stanąłem po
tej stronie jako mieszkaniec Wandei i nie zamierzam przeskakiwać na
drugą stronę barykady. Szansa zawsze istnieje, nadzieja umiera
ostatnia… Jednocześnie jest ona matką głupich. Działanie to
podjęcie ryzyka. Zaniechanie zaś nie dałoby niczego. Tak, bardziej
niż na błogosławieństwo, oczekuję szczęścia. Los jest moim
panem, więc oby nam tylko Fortuna sprzyjała… Zdaje
się, że w każdym z nas siedzi pewna forma głupca. W moim
przypadku jest nim hazardzista. Nie wiem, kiedy spasować.
Pierre był już taki, że
wszystko, co krytykował, kochał. Miał także mieszane uczucia
względem rozruchów, nawet jeśli rzadko je werbalizował.
Trudno mu było zdobyć się na krytykę. Czuł się zarówno
Wandejczykiem i Francuzem. Dotychczas te rzeczy nie stały w
opozycji. Chciał zmiany obustronnie korzystnej, ale był świadomy,
jak naiwnie to brzmi w jego ustach. Wcale nie czytał mniej ode mnie,
choć dystansował się od literatów.
Nawet na łożu śmierci szydził.
Jego strata strasznie się na mnie odbiła. Utraciłem więcej niż
przyjaciela. Znaliśmy się
całe życie. Chyba wolno mi stwierdzić, że go kochałem? Zginął
na moich oczach, a ja nie protestowałem. Powinienem był coś
zrobić, ale sam nie chciałem umrzeć.
Rzecz
działa się w Nantes, miejscowości położonej nad Loarą –
najdłuższą rzeką w kraju. Topili ich… Masowo pakowali na barki,
jakby chodziło o zwykły towar. Nawet bydła i trzody chlewnej się
tak nie traktuje. Krępowali mocnymi linami i topili w łodziach.
Nazywali to deportacją
pionową.
Pierre nie był nawet katolikiem i nie przywiązywał się nigdy do
szlacheckiego pochodzenia. Mogliśmy wcześniej zadeklarować
lojalność wobec Konwentu, ale ten uparciuch nigdy by się nie
zgodził… Może sam był sobie winny? Nie trafiłby pewnie na
barkę, gdyby nie zrywał plakatów i nie sabotował własności
armii rewolucyjnej. Wystarczyło, że raz go nakryli… Przypisali mu
wiele strasznych rzeczy i osądzili w trybie pilnym. Trudno nazwać
to choćby sądem polowym. Na łodzi poza nim lądowali liczni
rzekomi wrogowie i zwykłe rzezimieszki. Niektórzy z nich na pewno
zasłużyli na karę, ale czy topienie nie było nadto surowe? Jak
zresztą uzasadnić wyrok na mojego druha? Jednak nawet idąc na
barkę miał gębę niewyparzoną… Pamiętam, co powiedział,
chociaż możliwe, że nieumyślnie go teraz sparafrazuję (tak
zresztą będzie pewnie w przypadku każdej z przytoczonych przeze
mnie rozmów).
- Guzik się
panu pruje. – zauważył – a gdy oficer spuścił głowę, by
zerknąć, Pierre dał mu prztyczka w nos.
Nie muszę
chyba wspominać, że ciężko za to zapłacił. Tak czy siak
trafiłby na barkę, więc być może niewiele to wówczas znaczyło.
Wybili mu zęby, złamali nos i pokiereszowali żebra. Wydaje mi się,
że mówił prawdę, choć nie stałem wówczas tuż przed oficerem,
ponieważ później ten sam człowiek kazał sobie coś przyszyć.
Pierre miał dobre oko. Prztyczek stanowił już inwencję twórczą
lub może spontaniczną reakcję. Planował to? Kto wie. Teraz nie
mógł powiedzieć ani „Nie mogłem się powstrzymać”, ani
„Warto było i zadziałało świetnie”. Wiem, że nie chciałby
tego, ale czasem zastanawiam się, czy nie powinienem był zatonąć
wraz z nim.
Po tym, co
widziałem, musiałem opuścić to miejsce jak najprędzej. Właściwie
nic nigdy mnie w nim nie trzymało. Nie chciałem zostać zatrzymany,
więc wyruszyłem przed świtem. Słyszałem potem wiele o
zbrodniach, jakich dopuszczał się garnizon w Nantes, ale starałem
się do tego nie wracać nawet myślami. Jeśli przeżyję, nie wiem,
czy kiedykolwiek postawię tam stopę… Chciałbym upamiętnić
mojego przyjaciela, ale nie jego śmierć. Spróbuję uczynić to w
słowach innym razem, choć w trenach niełatwo mi będzie wyrazić
cała głębię mych uczuć.
Wandejczycy
powstali nie dla obrony feudalnego porządku, nie dla obrony króla i
wiary, lecz przede wszystkim przeciw wrogim im, a mało zrozumiałym
rządom burżuazji, jak je pojmowali. Każdy z nich miał także
konkretne, osobiste powody, których źródłem była sytuacja w
kraju. Czasem łatwo o tym zapomnieć. Szlachta ich wykorzystała,
ale któż ich nie wykorzystywał?
Muszę –
gdyż jest to słuszne – podkreślić, że nie był to zryw
dogłębnie kontrrewolucyjny, choć niechybnie obce monarchie będą
to tak przedstawiać. Może nawet dokonają restauracji Burbonów czy
innej dynastii na tron francuski? Dla mnie to już bez znaczenia.
Chciałbym jedynie powiedzieć, że tak jak chłopi byłem
zwolennikiem rewolucji… Do czasu, gdy z walki o wolność stała
się terrorem przedstawicieli burżuazji, którzy z uciskanych stali
się uciskającymi… Nie chcemy feudalizmu ani kapitalizmu. Mam
nadzieję, że gdzieś tam pojawi się kiedyś inna droga, stworzona
przez to, co najlepsze z obydwu systemów. Droga, na której
człowiekiem nie kieruje egoizm napędzający jedynie ślepą
rywalizację, lecz chęć dbania o wspólne dobro, co kreowałoby w
moim mniemaniu wzajemną współpracę. Tylko na takich podwalinach
powstać może społeczeństwo prawdziwie wolne, równe i braterskie.
Dlaczego
piszę nagle o obustronnych zbrodniach? Odpowiem tak: Pewien kupiec,
z jakim przypadkiem skrzyżowały się moje drogi, gdy opuszczałem
Nantes, zasugerował, bym udał się do Machecoul w Kraju Loary. Ten
człowiek był miły, choć nieco zgorzkniały. Sugerował, że jego
ponury nastrój, to konsekwencja zdarzeń, które miały tam miejsce.
„Przynajmniej przeżyłem”- mówił - „pociechę znalazłem w
drodze. Ta klacz to mój najwierniejszy przyjaciel”.
Po
trafieniu w to miejsce zrozumiałem, dlaczego Pierre z większym
sceptycyzmem i pesymizmem spoglądał w przyszłość. Czego tam
doświadczyłem? Poznałem historię masakry, o której dotąd nie
miałem pojęcia. Sądziłem, że pogłoski o zbrodniach powstańców
wandejskich są znacznie przesadzone… Może w niektórych
przypadkach były, lecz w tym przypadku jestem skłonny twierdzić,
że zasłyszane opowieści nie oddawały nawet ułamka tragedii.
Chłopi mają taki sam potencjał do mordowania, co każdy inny
człek. Mieszczanie giną nie inaczej od reszty. Co smutne, owa
masakra nie wydarzyła się tam jedynie raz, lecz została
powtórzona. Oznacza to, że nawet nie da się jej usprawiedliwić
stwierdzeniem, że było to działanie incydentalne. Dwukrotnie ulice
spłynęły krwią mieszczan podejrzanych o sympatie republikańskie
(jakoby samo zgrzeszenie myślą równało się zasłużeniu na
egzekucję). Miasto przeszło już pod pieczę sił rewolucyjnych,
lecz nie sposób było policzyć wszystkich zmarłych, choć
urzędnicy podjęli taką próbę. Skatowani masowo trafiali do
nieoznaczonych mogił. Odmówiono im godnego pochówku tak samo, jak
uczynili to republikanie w przypadku zbuntowanych mas. Próbowałem
rozmawiać o tych wydarzeniach z mieszkańcami. Starałem się być
subtelny, bowiem rozumiałem, że ich wspomnienia to świeże,
niezaleczone rany. Była to jednak zbyt wielka tragedia, prawie nikt
nie chciał podzielić się ze mną konkretnymi informacjami. Więcej
dowiedziałem się z dokumentacji, do której mnie dopuszczono.
Rozmowę udało mi się nawiązać tylko z pewną starszą wdową,
która widziała wiele, a jednak wydawała się mało poruszona. Być
może jej pozornie obojętna postawa była formą radzenia sobie z
niewyobrażalnym cierpieniem, którego doświadczyła.
- Tak… -
zaczęła powoli, gdy zapytałem ją o wydarzenia marca i kwietnia
1793 roku. - Przebywałam tu wówczas. Mieszkam tu od urodzenia.
Poznałam tu swojego męża, tu też przyszło nam go grzebać. Nie
jesteś stąd, prawda? Simon był znany i powszechnie poważany jako
aptekarz i kupiec korzenny… Jednocześnie był chciwym draniem. Nie
powinnam tak mówić o zmarłym, zwłaszcza że jestem jego żoną.
Martwi jednak nie mają uszu, zresztą prawdy nie omieszkałabym się
wspomnieć także za jego życia. Byłam przy tym piastunką, więc
sama wiele widziałam, słyszałam… Moje sądy bazują na faktach.
Widzisz, ja i mój mąż nie mogliśmy mieć dzieci… Ach, nie, to
cię nie interesuje. Przepraszam, nie pozwól starej kobiecie, by
zbyt wiele gderała.
- Madam,
absolutnie mi to nie przeszkadza. Chętnie wszystkiego wysłucham.
- Może
wysłuchałbyś, ale z jednego tematu wnet wyrośnie dziesięć, a
potem następne… - mówiła dziwnie rozochocona. - Nie, postaram
się trzymać jednego wątku.
Kiwnąłem
jedynie głową i – ponieważ nie miałem przy sobie żadnego pióra
– postarałem się zapamiętać najciekawsze oraz najistotniejsze
momenty usłyszanej opowieści. Choć parę razy poczciwa kobieta
gubiła wątek, prędko sama wracała na właściwe tory.
- Simon
pozwalał ludziom kupować środki apteczne na kredyt. Wydawało się
to wówczas zacne, lecz kiedy przyszło do spłacania długów… Ja
wiem, że sumienie miał czyste, gdy decydował się na wprowadzenie
w aptece takich zasad. Chodziło o to, by nikt nie zginął na progu
jego przybytku ze względu na niedobór franków w kiesie. Skończyło
się jednak na wizytach samozwańczych windykatorów, a żeby ich
opłacić, trzeba było dłużnikom doliczyć odsetki. Ponadto wiem,
że sknerzył w przypadku niektórych specyfików, które sam
wyrabiał. Dla oszczędności stosował w nich często to, co było
tańsze i na podorędziu, żeby zakończyć każdą transakcję z
dodatkowym zyskiem. Taki zysk nie był rejestrowany, a zatem zwalniał
kilka zaskórniaków z podatków. Simon potem i tak wydawał je
grając w karty, ponieważ, choć czasem dopisywało mu szczęście,
zwykle przegrywał. Szczęśliwie grał wyłącznie na niewielkie
sumy. W każdym razie w końcu przestał słuchać swojego sumienia.
Twierdził, że brak mu cierpliwości, ale to po prostu wygodna
wymówka. Raz odmówił ojcu umierającej z wyziębienia córki… a
może to była gorączka? Mniejsza! Odmówił, ponieważ mężczyzna
już miał u niego niespłacony kredyt. Może Simon miał trochę
słuszności, jeśli ten kredyt był na coś błahego, ale…
Biedaczka nie miała z tym nic wspólnego. Zmarła nazajutrz. Ojca
kosztowało to wątrobę, stał się miasteczkowym opijusem. Mojego
męża drożej to kosztowało. Tego dnia stracił serce.
Mimo
wszystko nie wiem, czy zasłużył, by zostać skatowanym. Mnie
zresztą też chcieli zabić. Oszczędzono mnie, ponieważ po
pierwsze jestem kobietą, a to mężowie zwykle zostają zgładzeni.
My baby po prostu musimy na to patrzeć, cierpieć… W przypadku
tych młodszych zdarzają się „incydenty”,
bo przecież nikt nie ma dla nas poszanowania, choć jesteśmy
matkami, córkami, żonami, siostrami. Poza tym zginęło też wielu
innych. Bardziej lub mniej sobie winnych, lecz czy ktokolwiek na to
zasługiwał?
W każdym razie był choćby Hector, przyjaźnił się z moim mężem,
grywali w karty. Zabili go po prostu, bo był bodajże trzecim
najbogatszym w mieście. Nie wiem, może miał coś za uszami. Każdy
ma niby jakąś drugą, ciemną stronę, ale trudno mi uwierzyć, by
zasługiwał na przeszycie pikami. Tak, oni nie znali litości.
Hector bywał u nas i zawsze uważałam, że ze wszystkich kolegów
Simona, on ma na niego najlepszy wpływ. Był bardzo wyrozumiały i
może tylko nadwrażliwy, bo bał się wychodzić do ludzi. Dzięki
mężowi miał grono znajomych, a w zamian służył radą i pomocną
dłonią. Miał też wielkie szczęście w kartach… Nie grał zbyt
często i wydaję mi się, że czasem pozwalał Simonowi wygrać, bo
inaczej pewnie by się obraził i już by się nie spotykali. Hector
był tylko człowiekiem, ale całkiem porządnym. Czy zasługiwał na
bycie bogatym, to nie wiem, ale nie rozumiem, jak jedno musi się
wiązać z drugim… Jeśli zabierają ci majątek, to czy muszą też
życie?
Wielu ludzi
nie radzi sobie zbyt dobrze z tymi wspomnieniami. Stracili ludzi,
którzy byli im bliscy. Ja także, ale wystarcza mi o nich pamięć.
Mój mąż i Hector byli zżyci, obaj byli też podporą dla mnie za
swego życia. Teraz wciąż są tu, choć już nie ciałem…
Przepraszam. Dziękuję za wysłuchanie, ale więcej nie mam już do
dodania. Źle się trochę czuję i muszę odpocząć.
Zmarła
nazajutrz. Opuściłem to miejsce, ponieważ nikt więcej nie chciał
ze mną rozmawiać. Zostałem tułaczem. Podejmuję się wysiłku
stworzenia czegoś na kształt kroniki, choć czasem czuję, że
płonny jest to wysiłek i z pewnością niewdzięczny. Na jakiś
czas zostawię może pióro w spokoju.
...Te słowa
dopisuję później, kiedy trochę wody już upłynęło w Sekwanie
od czasu pacyfikacji, a losy ludzkie potoczyły się dalej. Nie wiem,
dlaczego właśnie ja ocalałem, lecz nie upatruję w tym boskiej
ingerencji. Zbyt wiele trupów, a ja ledwo klasyfikuję się do grona
chrześcijan. Cieszy mnie trochę, że ten koszmar się skończył,
lecz pełnej ulgi i satysfakcji nie odczuwam, albowiem zbyt słono
przyszło nam za to zapłacić. Nie wiem nawet, czy chcę być wśród
żywych, lecz póki jestem, pragnę zakończyć to, co zacząłem.
Szczególnie, że znów pobudziło mnie do działania jakże ulotne
natchnienie – żałuję, że nie potrafię być rzemieślnikiem
słowa i potrzebuję tego pozasłownego bodźca, by sięgnąć po
kałamarz i pióro.
Można
powiedzieć jednak, że bezpośrednią inspiracją było zdarzenie
zgoła przyziemne – odziedziczyłem część majątku, jaki należał
do Pierre’a. Do moich rąk trafiła jego korespondencja… Nieprawe
z mej strony, że odważyłem się zerknąć do cudzych listów, lecz
nie mogłem się oprzeć pokusie.
Najbardziej
urzekły mnie listy, jakie posyłał do matki. Nieboraczka zmarła,
czego nie byliśmy wówczas świadomi. Poznałem ją kiedyś, choć
nie powiedziałbym, że znałem ją dobrze. Czytając to zrozumiałem,
że byłem dla Pierre’a ważny oraz jak bardzo mi samemu na nim
zależało. Pisał o mnie, jak o członku rodziny. Miał we mnie
podporę, jak ja w nim. Jak Simon w Hectorze w opowieści starszej
pani. Niestety nie mogę wprost przytoczyć treści tych listów.
Bynajmniej nie ze względu na to, że tajemnica korespondencji jest
dla mnie świętością, bo ewidentnie wykazałem, że nie mam wobec
niej większego poszanowania. Szacunkiem darzę jednak mego druha,
który gniewać się może za moje wścibstwo, lecz jestem pewien, że
zdołałby zrozumieć kierujące mną intencje. Miłość platoniczna
niezgorsza jest od każdej innej. Gdybym ujawnił treść listów
osoby tak dla mnie ważkiej – czyniłbym wbrew sobie i okazałbym
się po prostu plotkarzem.
Stając po
stronie Wandei byłem katolikiem, który upatrywał w powstaniu
szansę – choć nawet wtedy nie działałem z pobudek wyznaniowych.
Teraz zostałem niczym… Nie dlatego, że straciłem wiarę.
Zrozumiałem, jak bezwartościową jest ona cnotą, jeśli w ślad za
nią nie podążają czyny. Lepiej być dobrym Samarytaninem niż
bigotem lub dewotą. Chrzest uczynił mnie katolikiem i choć
pochowają mnie jak katolika, nim zginę odważę się powiedzieć,
że umieram deistą – w tym świecie nie ma już dla mnie Boga i
jeśli jest on w ogóle, pozostaje ślepy oraz głuchy. Nie wydał
jednego syna za nasze grzechy, lecz każdego roku wydaje tysiące
synów na śmierć za grzechy garstki.
Im dłużej
piszę, tym bardziej rozumiem, że nie jest to historia o Francji,
katolikach, rewolucji lub kontrrewolucji ani nawet samej Wandei. Może
tak było w moim pierwotnym zamierzeniu. Niełatwo zmazać tusz i już
brakuje mi pustych stron… Nie żałuję jednak, że tak potoczyła
się moja narracja. Okazuje się, że jest to historia życia. Choć
jesteśmy sami, każdy z nas ma swojego Pierre’a. On właśnie
wpierw ciałem, a później duchem odbył tę podróż wraz ze mną.
Wydaje mi się, że bez Pierre’a nie miałbym nic do opisywania.
Nie wywołał ani nie zakończył rewolucji. Był po prostu dobry.
Ludzie różnią się charakterem, predyspozycjami i ulegają wpływom
otaczającej ich rzeczywistości, lecz mimo to każdego dotykają
podobne doświadczenia. Człowiek rodzi się jak każdy, kocha jak
każdy, później krwawi, umiera i gnije jak każdy. Uniwersalność
życia mnie nie przeraża.
Chcę
dedykować ten utwór mojemu Pierre’owi, ale też każdemu innemu
Pierre’owi, jaki chodzi po świecie. W pewnym sensie wszyscy możemy
być dla czegoś skałą. Cieszę się, że zostawiłem miejsce na
tytuł w przeczuciu, że wena podsunie mi jeszcze coś trafnego. W
porę kończy mi się tusz i ostatni arkusz papieru. Oto mój Kościół
na skale i kolumny piekielne go nie przemogły.