sobota, 26 czerwca 2021

Dla Pierre'a

 

Dla Pierre’a


Et moi, je te dis que tu es Pierre, et que sur cette pierre je bâtirai mon Eglise, et que les portes du séjour des morts ne prévaudront point contre elle. (Mt 16, 18)


Nienawidzili nas z całego serca. W ich żyłach nie płynęła ni żółć, ni flegma – krążyła krew, taka jak nasza. Posoka zawsze pachnie tak samo i przybiera barwę szkarłatu przechodzącego w karmazyn. Niewiele się różniliśmy. Wszyscy byliśmy Francuzami, wszyscy byliśmy ludźmi.

Od początku nie mieli pokojowych zamiarów. Planowali pacyfikację. Nie wszyscy byliśmy za bezwzględną kontrrewolucją, lecz jakie znaczenie mogła mieć prawda?

Każdy kiedyś zginie, lecz może choć krztynę cząstki z tego ocalę, co stratują konie i przetną bagnety. Nie zdołają tknąć idei. Ona trwać będzie wiecznie i możliwe, że kiedyś ujawni się bardziej ludzkie oblicze rewolucji, gdy zostanie wreszcie wyciągnięta nauka z błędów, które kosztowały tysiące francuskich żywotów.

Widząc skalę cierpienia ludzkiego wątpię, że Bóg istnieje, lecz jeśli jest gdzieś on lub siła o mocy podobnej, to proszę o tylko tyle, by przemieniła mój wysiłek, w jakieś łaski dla mego ludu, który dostatecznie sporo wycierpiał. Tekst ten również dedykuję właśnie tym wszystkim, którzy polegli i polegną jeszcze, ginąc być może z przypadku, ale na pewno pozbawieni wyboru.

Nasz los przypieczętowały trzy zdania: Przeprowadzić eksterminację wszystkich powstańców, do ostatniego człowieka. Spalić ich farmy, wygnieść tych tchórzy jak pchły. Skruszyć tych ohydnych Wandejczyków. Rozkaz wydano generałowi Turreau. Posłusznie zmobilizował armię i wymaszerował z Paryża. Nie był bezmyślnym narzędziem. W dowolnej chwili mógł powstrzymać tysiące rąk dzierżących muszkiety. Nawet opracował formację specjalnie do tłumienia naszego oporu – „kolumny piekielne”. Zbrodniarzom jego pokroju wszystko uchodzi płazem…

Z naszej perspektywy – to znaczy Wandejczyków – niepokoje narastały powoli. Większość z nas nie chciała buntu. Ja – podobnie jak wielu – docenialiśmy wartości reprezentowane przez rewolucję. Wolność, równość, braterstwo brzmi pięknie i chociaż uważam, że Konwent Narodowy zdegenerował znaczenie tego hasła, wciąż podzielam przesłanie. Obalenie monarchii nie miało większego znaczenia dla ludu. Stan trzeci nie składał się wyłącznie ani nawet w większości z burżuazji. Główny człon zawsze stanowiło chłopstwo. Oni, jak każdy, cenią sobie bezpieczeństwo i strawę na stole. Tak, stracenie króla i przejęcie własności kościelnej wywołało niezadowolenie – mimo wszystko wielu chłopów to zabobonni chrześcijanie, którzy łatwo przywiązują się do konserwatywnych wartości. Największym jednak przyczynkiem buntu z moich obserwacji była pogłębiająca się bieda. Głód ciała jest, wbrew kazaniom klechów, silniejszy od wygłodzenia ducha. Wtem Konwent wydał ustawę o powołaniu rekrutów z ludności gminnej metodami, jakie budziły znaczne kontrowersje (otworzyło to pole do intryg i umożliwiło posyłanie ludzi „niewygodnych”). Była niczym iskra zapalająca lont. Tak, wśród liderów powstania znaleźli się byli księża, lecz – wbrew propagandzie rządzących – szlachta dołączyła dopiero później i nawet skłonny jestem dodać, że ich wsparcie było niemile widziane przez wielu. Wybrali ich nie z powodu sentymentu do bata, tylko dlatego, że innej opcji nie mieli. Chłop nie jest głupi, a mądrość wymaga niekiedy wyznaczenia tymczasowej kadry dowódczej. Ja sam uważam, że jestem przede wszystkim miejskim intelektualistą. Nie wywodzę się ze wsi, chociaż gdyby tak było, nie uznałbym tego za powód do wstydu. Moja rola jest po prostu inna. Spisuję to, co robią ludzie czynu. Czy czyni mnie to mniej lub bardziej ważnym… Nie wiem. Wszak, jeśli zastanowić się nad tym przez chwilę, gdy dwa byty koegzystują, jak dzięcioł z dębem, i żaden nie ponosi straty, to czy można określić jednego gorszym niż drugi? Nie byłem im wrogi, a oni mnie. Działaliśmy inaczej, lecz wierzę, że cele nasze mogły być zbieżne, nawet jeśli czym innym motywowane.

Pamiętam wreszcie ten dzień, gdy wszystko się odmieniło. Kiedy przestaliśmy stanowić watahę wilków i staliśmy się zastraszonym stadem. To był początek końca…

- Pierre, jak myślisz. - zagaiłem mojego przyjaciela z naiwną niewiedzą, co na nas czyha. - Jak to się skończy? Nie chodziło przecież nigdy o kontrrewolucję, choć czasem mam wrażenie, że szlachta, duchowni i ci kryminaliści, którym jakoś udało się osiągnąć rangę elit, nie zamierzają odpuścić władzy. Z drugiej strony wierzę w mądrość prostego ludu, dość już lekceważonego przez obydwie strony…

- Słuszność nie determinuje zwycięzcy. - zawyrokował gorzko mój kamrat.

- Tak, jednakże musi mieć to jakieś znaczenie…

- Czytasz zbyt wiele. Historię piszą zwycięzcy.

- Nigdy nie miałem cię za idealistę, ale powiedz. Dlaczego to wszystko? Czemu to robimy, jeśli potem sam prawisz o naszym losie z takim pesymizmem.

- Jestem realistą, a jeśli bywam odrobinę cyniczny… Cóż, taka moja natura. Stanąłem po tej stronie jako mieszkaniec Wandei i nie zamierzam przeskakiwać na drugą stronę barykady. Szansa zawsze istnieje, nadzieja umiera ostatnia… Jednocześnie jest ona matką głupich. Działanie to podjęcie ryzyka. Zaniechanie zaś nie dałoby niczego. Tak, bardziej niż na błogosławieństwo, oczekuję szczęścia. Los jest moim panem, więc oby nam tylko Fortuna sprzyjała… Zdaje się, że w każdym z nas siedzi pewna forma głupca. W moim przypadku jest nim hazardzista. Nie wiem, kiedy spasować.

Pierre był już taki, że wszystko, co krytykował, kochał. Miał także mieszane uczucia względem rozruchów, nawet jeśli rzadko je werbalizował. Trudno mu było zdobyć się na krytykę. Czuł się zarówno Wandejczykiem i Francuzem. Dotychczas te rzeczy nie stały w opozycji. Chciał zmiany obustronnie korzystnej, ale był świadomy, jak naiwnie to brzmi w jego ustach. Wcale nie czytał mniej ode mnie, choć dystansował się od literatów.

Nawet na łożu śmierci szydził. Jego strata strasznie się na mnie odbiła. Utraciłem więcej niż przyjaciela. Znaliśmy się całe życie. Chyba wolno mi stwierdzić, że go kochałem? Zginął na moich oczach, a ja nie protestowałem. Powinienem był coś zrobić, ale sam nie chciałem umrzeć.

Rzecz działa się w Nantes, miejscowości położonej nad Loarą – najdłuższą rzeką w kraju. Topili ich… Masowo pakowali na barki, jakby chodziło o zwykły towar. Nawet bydła i trzody chlewnej się tak nie traktuje. Krępowali mocnymi linami i topili w łodziach. Nazywali to deportacją pionową. Pierre nie był nawet katolikiem i nie przywiązywał się nigdy do szlacheckiego pochodzenia. Mogliśmy wcześniej zadeklarować lojalność wobec Konwentu, ale ten uparciuch nigdy by się nie zgodził… Może sam był sobie winny? Nie trafiłby pewnie na barkę, gdyby nie zrywał plakatów i nie sabotował własności armii rewolucyjnej. Wystarczyło, że raz go nakryli… Przypisali mu wiele strasznych rzeczy i osądzili w trybie pilnym. Trudno nazwać to choćby sądem polowym. Na łodzi poza nim lądowali liczni rzekomi wrogowie i zwykłe rzezimieszki. Niektórzy z nich na pewno zasłużyli na karę, ale czy topienie nie było nadto surowe? Jak zresztą uzasadnić wyrok na mojego druha? Jednak nawet idąc na barkę miał gębę niewyparzoną… Pamiętam, co powiedział, chociaż możliwe, że nieumyślnie go teraz sparafrazuję (tak zresztą będzie pewnie w przypadku każdej z przytoczonych przeze mnie rozmów).

- Guzik się panu pruje. – zauważył – a gdy oficer spuścił głowę, by zerknąć, Pierre dał mu prztyczka w nos.

Nie muszę chyba wspominać, że ciężko za to zapłacił. Tak czy siak trafiłby na barkę, więc być może niewiele to wówczas znaczyło. Wybili mu zęby, złamali nos i pokiereszowali żebra. Wydaje mi się, że mówił prawdę, choć nie stałem wówczas tuż przed oficerem, ponieważ później ten sam człowiek kazał sobie coś przyszyć. Pierre miał dobre oko. Prztyczek stanowił już inwencję twórczą lub może spontaniczną reakcję. Planował to? Kto wie. Teraz nie mógł powiedzieć ani „Nie mogłem się powstrzymać”, ani „Warto było i zadziałało świetnie”. Wiem, że nie chciałby tego, ale czasem zastanawiam się, czy nie powinienem był zatonąć wraz z nim.

Po tym, co widziałem, musiałem opuścić to miejsce jak najprędzej. Właściwie nic nigdy mnie w nim nie trzymało. Nie chciałem zostać zatrzymany, więc wyruszyłem przed świtem. Słyszałem potem wiele o zbrodniach, jakich dopuszczał się garnizon w Nantes, ale starałem się do tego nie wracać nawet myślami. Jeśli przeżyję, nie wiem, czy kiedykolwiek postawię tam stopę… Chciałbym upamiętnić mojego przyjaciela, ale nie jego śmierć. Spróbuję uczynić to w słowach innym razem, choć w trenach niełatwo mi będzie wyrazić cała głębię mych uczuć.

Wandejczycy powstali nie dla obrony feudalnego porządku, nie dla obrony króla i wiary, lecz przede wszystkim przeciw wrogim im, a mało zrozumiałym rządom burżuazji, jak je pojmowali. Każdy z nich miał także konkretne, osobiste powody, których źródłem była sytuacja w kraju. Czasem łatwo o tym zapomnieć. Szlachta ich wykorzystała, ale któż ich nie wykorzystywał?

Muszę – gdyż jest to słuszne – podkreślić, że nie był to zryw dogłębnie kontrrewolucyjny, choć niechybnie obce monarchie będą to tak przedstawiać. Może nawet dokonają restauracji Burbonów czy innej dynastii na tron francuski? Dla mnie to już bez znaczenia. Chciałbym jedynie powiedzieć, że tak jak chłopi byłem zwolennikiem rewolucji… Do czasu, gdy z walki o wolność stała się terrorem przedstawicieli burżuazji, którzy z uciskanych stali się uciskającymi… Nie chcemy feudalizmu ani kapitalizmu. Mam nadzieję, że gdzieś tam pojawi się kiedyś inna droga, stworzona przez to, co najlepsze z obydwu systemów. Droga, na której człowiekiem nie kieruje egoizm napędzający jedynie ślepą rywalizację, lecz chęć dbania o wspólne dobro, co kreowałoby w moim mniemaniu wzajemną współpracę. Tylko na takich podwalinach powstać może społeczeństwo prawdziwie wolne, równe i braterskie.

Dlaczego piszę nagle o obustronnych zbrodniach? Odpowiem tak: Pewien kupiec, z jakim przypadkiem skrzyżowały się moje drogi, gdy opuszczałem Nantes, zasugerował, bym udał się do Machecoul w Kraju Loary. Ten człowiek był miły, choć nieco zgorzkniały. Sugerował, że jego ponury nastrój, to konsekwencja zdarzeń, które miały tam miejsce. „Przynajmniej przeżyłem”- mówił - „pociechę znalazłem w drodze. Ta klacz to mój najwierniejszy przyjaciel”.

Po trafieniu w to miejsce zrozumiałem, dlaczego Pierre z większym sceptycyzmem i pesymizmem spoglądał w przyszłość. Czego tam doświadczyłem? Poznałem historię masakry, o której dotąd nie miałem pojęcia. Sądziłem, że pogłoski o zbrodniach powstańców wandejskich są znacznie przesadzone… Może w niektórych przypadkach były, lecz w tym przypadku jestem skłonny twierdzić, że zasłyszane opowieści nie oddawały nawet ułamka tragedii. Chłopi mają taki sam potencjał do mordowania, co każdy inny człek. Mieszczanie giną nie inaczej od reszty. Co smutne, owa masakra nie wydarzyła się tam jedynie raz, lecz została powtórzona. Oznacza to, że nawet nie da się jej usprawiedliwić stwierdzeniem, że było to działanie incydentalne. Dwukrotnie ulice spłynęły krwią mieszczan podejrzanych o sympatie republikańskie (jakoby samo zgrzeszenie myślą równało się zasłużeniu na egzekucję). Miasto przeszło już pod pieczę sił rewolucyjnych, lecz nie sposób było policzyć wszystkich zmarłych, choć urzędnicy podjęli taką próbę. Skatowani masowo trafiali do nieoznaczonych mogił. Odmówiono im godnego pochówku tak samo, jak uczynili to republikanie w przypadku zbuntowanych mas. Próbowałem rozmawiać o tych wydarzeniach z mieszkańcami. Starałem się być subtelny, bowiem rozumiałem, że ich wspomnienia to świeże, niezaleczone rany. Była to jednak zbyt wielka tragedia, prawie nikt nie chciał podzielić się ze mną konkretnymi informacjami. Więcej dowiedziałem się z dokumentacji, do której mnie dopuszczono. Rozmowę udało mi się nawiązać tylko z pewną starszą wdową, która widziała wiele, a jednak wydawała się mało poruszona. Być może jej pozornie obojętna postawa była formą radzenia sobie z niewyobrażalnym cierpieniem, którego doświadczyła.

- Tak… - zaczęła powoli, gdy zapytałem ją o wydarzenia marca i kwietnia 1793 roku. - Przebywałam tu wówczas. Mieszkam tu od urodzenia. Poznałam tu swojego męża, tu też przyszło nam go grzebać. Nie jesteś stąd, prawda? Simon był znany i powszechnie poważany jako aptekarz i kupiec korzenny… Jednocześnie był chciwym draniem. Nie powinnam tak mówić o zmarłym, zwłaszcza że jestem jego żoną. Martwi jednak nie mają uszu, zresztą prawdy nie omieszkałabym się wspomnieć także za jego życia. Byłam przy tym piastunką, więc sama wiele widziałam, słyszałam… Moje sądy bazują na faktach. Widzisz, ja i mój mąż nie mogliśmy mieć dzieci… Ach, nie, to cię nie interesuje. Przepraszam, nie pozwól starej kobiecie, by zbyt wiele gderała.

- Madam, absolutnie mi to nie przeszkadza. Chętnie wszystkiego wysłucham.

- Może wysłuchałbyś, ale z jednego tematu wnet wyrośnie dziesięć, a potem następne… - mówiła dziwnie rozochocona. - Nie, postaram się trzymać jednego wątku.

Kiwnąłem jedynie głową i – ponieważ nie miałem przy sobie żadnego pióra – postarałem się zapamiętać najciekawsze oraz najistotniejsze momenty usłyszanej opowieści. Choć parę razy poczciwa kobieta gubiła wątek, prędko sama wracała na właściwe tory.

- Simon pozwalał ludziom kupować środki apteczne na kredyt. Wydawało się to wówczas zacne, lecz kiedy przyszło do spłacania długów… Ja wiem, że sumienie miał czyste, gdy decydował się na wprowadzenie w aptece takich zasad. Chodziło o to, by nikt nie zginął na progu jego przybytku ze względu na niedobór franków w kiesie. Skończyło się jednak na wizytach samozwańczych windykatorów, a żeby ich opłacić, trzeba było dłużnikom doliczyć odsetki. Ponadto wiem, że sknerzył w przypadku niektórych specyfików, które sam wyrabiał. Dla oszczędności stosował w nich często to, co było tańsze i na podorędziu, żeby zakończyć każdą transakcję z dodatkowym zyskiem. Taki zysk nie był rejestrowany, a zatem zwalniał kilka zaskórniaków z podatków. Simon potem i tak wydawał je grając w karty, ponieważ, choć czasem dopisywało mu szczęście, zwykle przegrywał. Szczęśliwie grał wyłącznie na niewielkie sumy. W każdym razie w końcu przestał słuchać swojego sumienia. Twierdził, że brak mu cierpliwości, ale to po prostu wygodna wymówka. Raz odmówił ojcu umierającej z wyziębienia córki… a może to była gorączka? Mniejsza! Odmówił, ponieważ mężczyzna już miał u niego niespłacony kredyt. Może Simon miał trochę słuszności, jeśli ten kredyt był na coś błahego, ale… Biedaczka nie miała z tym nic wspólnego. Zmarła nazajutrz. Ojca kosztowało to wątrobę, stał się miasteczkowym opijusem. Mojego męża drożej to kosztowało. Tego dnia stracił serce.

Mimo wszystko nie wiem, czy zasłużył, by zostać skatowanym. Mnie zresztą też chcieli zabić. Oszczędzono mnie, ponieważ po pierwsze jestem kobietą, a to mężowie zwykle zostają zgładzeni. My baby po prostu musimy na to patrzeć, cierpieć… W przypadku tych młodszych zdarzają się „incydenty”, bo przecież nikt nie ma dla nas poszanowania, choć jesteśmy matkami, córkami, żonami, siostrami. Poza tym zginęło też wielu innych. Bardziej lub mniej sobie winnych, lecz czy ktokolwiek na to zasługiwał? W każdym razie był choćby Hector, przyjaźnił się z moim mężem, grywali w karty. Zabili go po prostu, bo był bodajże trzecim najbogatszym w mieście. Nie wiem, może miał coś za uszami. Każdy ma niby jakąś drugą, ciemną stronę, ale trudno mi uwierzyć, by zasługiwał na przeszycie pikami. Tak, oni nie znali litości. Hector bywał u nas i zawsze uważałam, że ze wszystkich kolegów Simona, on ma na niego najlepszy wpływ. Był bardzo wyrozumiały i może tylko nadwrażliwy, bo bał się wychodzić do ludzi. Dzięki mężowi miał grono znajomych, a w zamian służył radą i pomocną dłonią. Miał też wielkie szczęście w kartach… Nie grał zbyt często i wydaję mi się, że czasem pozwalał Simonowi wygrać, bo inaczej pewnie by się obraził i już by się nie spotykali. Hector był tylko człowiekiem, ale całkiem porządnym. Czy zasługiwał na bycie bogatym, to nie wiem, ale nie rozumiem, jak jedno musi się wiązać z drugim… Jeśli zabierają ci majątek, to czy muszą też życie?

Wielu ludzi nie radzi sobie zbyt dobrze z tymi wspomnieniami. Stracili ludzi, którzy byli im bliscy. Ja także, ale wystarcza mi o nich pamięć. Mój mąż i Hector byli zżyci, obaj byli też podporą dla mnie za swego życia. Teraz wciąż są tu, choć już nie ciałem… Przepraszam. Dziękuję za wysłuchanie, ale więcej nie mam już do dodania. Źle się trochę czuję i muszę odpocząć.

Zmarła nazajutrz. Opuściłem to miejsce, ponieważ nikt więcej nie chciał ze mną rozmawiać. Zostałem tułaczem. Podejmuję się wysiłku stworzenia czegoś na kształt kroniki, choć czasem czuję, że płonny jest to wysiłek i z pewnością niewdzięczny. Na jakiś czas zostawię może pióro w spokoju.

...Te słowa dopisuję później, kiedy trochę wody już upłynęło w Sekwanie od czasu pacyfikacji, a losy ludzkie potoczyły się dalej. Nie wiem, dlaczego właśnie ja ocalałem, lecz nie upatruję w tym boskiej ingerencji. Zbyt wiele trupów, a ja ledwo klasyfikuję się do grona chrześcijan. Cieszy mnie trochę, że ten koszmar się skończył, lecz pełnej ulgi i satysfakcji nie odczuwam, albowiem zbyt słono przyszło nam za to zapłacić. Nie wiem nawet, czy chcę być wśród żywych, lecz póki jestem, pragnę zakończyć to, co zacząłem. Szczególnie, że znów pobudziło mnie do działania jakże ulotne natchnienie – żałuję, że nie potrafię być rzemieślnikiem słowa i potrzebuję tego pozasłownego bodźca, by sięgnąć po kałamarz i pióro.

Można powiedzieć jednak, że bezpośrednią inspiracją było zdarzenie zgoła przyziemne – odziedziczyłem część majątku, jaki należał do Pierre’a. Do moich rąk trafiła jego korespondencja… Nieprawe z mej strony, że odważyłem się zerknąć do cudzych listów, lecz nie mogłem się oprzeć pokusie.

Najbardziej urzekły mnie listy, jakie posyłał do matki. Nieboraczka zmarła, czego nie byliśmy wówczas świadomi. Poznałem ją kiedyś, choć nie powiedziałbym, że znałem ją dobrze. Czytając to zrozumiałem, że byłem dla Pierre’a ważny oraz jak bardzo mi samemu na nim zależało. Pisał o mnie, jak o członku rodziny. Miał we mnie podporę, jak ja w nim. Jak Simon w Hectorze w opowieści starszej pani. Niestety nie mogę wprost przytoczyć treści tych listów. Bynajmniej nie ze względu na to, że tajemnica korespondencji jest dla mnie świętością, bo ewidentnie wykazałem, że nie mam wobec niej większego poszanowania. Szacunkiem darzę jednak mego druha, który gniewać się może za moje wścibstwo, lecz jestem pewien, że zdołałby zrozumieć kierujące mną intencje. Miłość platoniczna niezgorsza jest od każdej innej. Gdybym ujawnił treść listów osoby tak dla mnie ważkiej – czyniłbym wbrew sobie i okazałbym się po prostu plotkarzem.

Stając po stronie Wandei byłem katolikiem, który upatrywał w powstaniu szansę – choć nawet wtedy nie działałem z pobudek wyznaniowych. Teraz zostałem niczym… Nie dlatego, że straciłem wiarę. Zrozumiałem, jak bezwartościową jest ona cnotą, jeśli w ślad za nią nie podążają czyny. Lepiej być dobrym Samarytaninem niż bigotem lub dewotą. Chrzest uczynił mnie katolikiem i choć pochowają mnie jak katolika, nim zginę odważę się powiedzieć, że umieram deistą – w tym świecie nie ma już dla mnie Boga i jeśli jest on w ogóle, pozostaje ślepy oraz głuchy. Nie wydał jednego syna za nasze grzechy, lecz każdego roku wydaje tysiące synów na śmierć za grzechy garstki.

Im dłużej piszę, tym bardziej rozumiem, że nie jest to historia o Francji, katolikach, rewolucji lub kontrrewolucji ani nawet samej Wandei. Może tak było w moim pierwotnym zamierzeniu. Niełatwo zmazać tusz i już brakuje mi pustych stron… Nie żałuję jednak, że tak potoczyła się moja narracja. Okazuje się, że jest to historia życia. Choć jesteśmy sami, każdy z nas ma swojego Pierre’a. On właśnie wpierw ciałem, a później duchem odbył tę podróż wraz ze mną. Wydaje mi się, że bez Pierre’a nie miałbym nic do opisywania. Nie wywołał ani nie zakończył rewolucji. Był po prostu dobry. Ludzie różnią się charakterem, predyspozycjami i ulegają wpływom otaczającej ich rzeczywistości, lecz mimo to każdego dotykają podobne doświadczenia. Człowiek rodzi się jak każdy, kocha jak każdy, później krwawi, umiera i gnije jak każdy. Uniwersalność życia mnie nie przeraża.

Chcę dedykować ten utwór mojemu Pierre’owi, ale też każdemu innemu Pierre’owi, jaki chodzi po świecie. W pewnym sensie wszyscy możemy być dla czegoś skałą. Cieszę się, że zostawiłem miejsce na tytuł w przeczuciu, że wena podsunie mi jeszcze coś trafnego. W porę kończy mi się tusz i ostatni arkusz papieru. Oto mój Kościół na skale i kolumny piekielne go nie przemogły.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz