wtorek, 29 czerwca 2021

Paw w sosie własnym


Siedziałem w poczekalni, bo na zewnątrz jeszcze padało. Nie miał to być dzień jakiś zwyczajny. Moja droga przyjaciółka – Jolanta – kończyła niedługo pięćdziesiąt lat. Ja sam skończyłem tyle właśnie w tym roku. Byliśmy rówieśnikami i poznaliśmy się na kursie doszkalającym, jakie przysługiwały nam z racji ukończenia czterdziestu dziewięciu lat zeszłego roku. Był to jeden z programów oferowanych ludziom, by właściwie mieli coś do zrobienia. Tak naprawdę mało kto wierzył, że znajdziemy tam pracę. Zatrudnionych pozostawało około ośmiu procent całego społeczeństwa, co i tak oznaczało znaczny skok względem ostatniego roku.

Zaprosiła nas do swojego domu. Nie mieli szczęścia, by wygrać w loterii ziemi – a obecnie jest to jedyny sposób, w jaki osoba bez znajomości i kilku miliardów na koncie, może otrzymać kawałek gruntu. Ich rodzice i dziadkowie również nie nabyli ziemi. Oczywiście nie krytykuję tego. To byłoby wbrew prawu.

Skoro już o tym mowa, zamieszczam tu konieczne obwieszczenie: Ten tekst powstał wyłącznie na potrzeby własne. Zabronione jest jego upublicznianie i upowszechnianie. Wszystkie zawarte w tekście zdarzenia są jedynie wykreowaną przeze mnie fikcją…

Wracając… Czekałem na Jolantę. Miała po mnie przyjechać i zabrać jeszcze trzy inne osoby. Nie czekałem długo. Przyjechała cudownym, nowiusieńkim Edisonem, którego wygrała w loterii drogi. Do mnie los jeszcze nigdy się nie uśmiechnął, ale ja o to nie dbałem. Ona natomiast żyła w takim miejscu, gdzie brak samochodu jest zasadniczo tożsamy z wyrokiem śmierci, a biorąc pod uwagę wszystkie nowe regulacje… Jazda Edisonem jest po prostu łatwiejsza. Modelowy samochód nowoczesnego szczęściarza.

Ktoś już był w samochodzie. Jolanta przedstawiła mi swoją przyjaciółkę – Danutę – która siedziała obok miejsca kierowcy. Wyglądały jak zupełne przeciwieństwa, choć świetnie się dogadywały. Jolanta miała metr sześćdziesiąt w kapeluszu, za to Danuta głową niekiedy wadziła o sufit. Pierwsza z nich była jasnowłosa, blada i ubierała się kolorowo, a druga przeciwnie. Obie na pewno lubiły nawzajem siebie i piwo. Zająłem fotel za Jolantą. Pierwsza część drogi upłynęła nam bardzo spokojnie.

Edison potrafi osiągać niezwykłe prędkości, jednak to niewiele zmieniało, skoro na każdym kroku stały radary i musieliśmy wlec się ze średnią prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Jolancie zdarzyło się mocniej nadepnąć na gaz, kiedy akurat radary znikały nam z pola widzenia, ale i tak prędko wracaliśmy do owych czterech dziesiątek na liczniku. Część mnie może nawet cieszyła się z tego, bowiem niespieszno było mi poznać następnych znajomych Jolanty, o których niewiele wiedziałem, a wszystko co słyszałem wydawało mi się dziwne i momentami straszne.

Wreszcie dojechaliśmy pod nich. Też musieli dojechać ze swojego miasta koleją magnetyczną. Tylko konkretni przewoźnicy mogli korzystać z konkretnych stacji. Wydaję mi się, że było to po prostu wynikiem działań lobbystów, ale oczywiście nie piszę tego jako fakt ani nawet moją opinię, a chcę po prostu przekazać często powtarzaną plotkę… Ta, wolę to napisać, niż potem tłumaczyć się przed sądem za zniesławienie jakiegoś podmiotu prywatnego, o którym nawet nie miałem pojęcia, a który uznał, że moja opinia godzi w ich dobre imię. Uprzejmie informuję, że poprzednie zdanie ma charakter wyłącznie satyryczny i nie zawiera moich właściwych odczuć względem zamieszczanych w tekście adnotacji.

Ta para… Byli wyjątkowi. Pamiętam, że moja pierwsza myśl, kiedy ich zobaczyłem, brzmiała mniej więcej: „Oni są tacy piękni”, a zaraz potem: „Oni są tacy dziwni”. Jedno oczywiście w żadnym razie nie wyklucza drugiego, ale wiem, że moje pojęcie piękna (tak naprawdę jak kogokolwiek innego) jest wyłącznie subiektywnym odczuciem. Gdybym miał opisać ich jakość szczegółowiej, powiedziałbym, że on wyglądał jak panda, a ona miała coś w sobie z pawia – w tym momencie chodzi mi jeszcze o tego ptaka. Wsiedli. Byli małomówni. Odjechaliśmy.

Dojechaliśmy. Rozejrzałem przez szybę samochodu. Kiedyś ostatnio tutaj trafiłem padał deszcz i zrobiło się już naprawdę ciemno. Teraz przyjechaliśmy stosunkowo wcześnie, niebo się rozchmurzyło, więc było widno, a ja mogłem się do woli napatrzeć na okolicę.

Ktoś musiał kiedyś dbać o ten dom, ale to było, kiedy ludziom wciąż mogło na takich rzeczach zależeć. Dzisiaj jedynym świadectwem dawniej dobrej kondycji były nieskrzypiące zawiasy i ocieplane ściany. Przeciwko tym dawnym inwestycjom świadczyło natomiast, że tynk sypał się ze ścian i sufitów, a grube szyby ledwo trzymały się w ramach, podobnie jak okiennice, framugi a nawet parapet, jaki smętnie zwisał i strach było kłaść na nim cokolwiek cięższego.

Największą atrakcją w ich domu – zarówno metaforycznie, jak i biorąc pod uwagę jej rozmiar – stanowiła świnka morska, którą nie wiem, skąd mieli, ale dbali o nią bardziej niż o siebie. Piszę oni, ponieważ nie był to dom wyłącznie Jolanty. Dzieliła go z narzeczonym i teściami, którzy – przeciwnie od tych opisywanych w dowcipach – byli najtroskliwszymi ludźmi pod słońcem i jednocześnie przyzwalali współlokatorom praktycznie na wszystko, o ile nikt niepowołany nie nawiedzał ich w ich pokoju.

Gospodarze z dodatkowymi gośćmi umówili się na dziewiątą. Kim byli? Wówczas nie wiedziałem dokładnie, ale chodziło o parę bliższych znajomości w okolicy. Nie byli to nawet zżyci przyjaciele. Bardziej okazjonalni koledzy do kieliszka i zabaw.

Wszystko zaczęło się niewinnie, chociaż już wtedy wiedziałem, co będzie się działo. Musiałem uprzednio zarezerwować swoją działkę. Zadziwiające, jak wiele rzeczy wciąż da się załatwić anonimowo, jeśli tylko opłacisz odpowiednie usługi… To chyba zamierzchły relikt tak zwanej „rywalizacji”, gdzie zysk jednego może być stratą drugiego, chociaż na dłuższą metę… Tyle podmiotów sprzedaje nasze dane, że wątpię, by miały jeszcze jakąkolwiek wartość.

- Rozliczamy się? - spytał pandopodobny chłopak.

Czekałem na Jolantę i dopiero z jej błogosławieństwem przytaknąłem. Jej partnera jeszcze z nami nie było. Zresztą chociaż o wszystkim wiedział, nie chciał brać w tym czynnego udziału. Był zapewne rozważniejszy od Joli, chociaż znałem go gorzej.

Za deko haomy płaci się sto pięćdziesiąt. Towar ten kupuje się na dekagramy, ponieważ jest zaskakująco ciężki, co chyba wynikało z jej gęstości. Przyznam, że nie znałem się zbyt na chemii, nigdy nie ciekawiło mnie, co mogę z nią zrobić. Byłem w zasadzie grzecznym chłopcem, pochodziłem z dobrego domu i moją największą ułomnością pozostawał alkohol. Jego także nie nadużywałem, chociaż – tego wieczora zresztą nie było inaczej – zdarzało mi się okazjonalnie brać w siebie więcej, niż powinienem. Wiem w każdym razie, że w teorii jej receptura oparta jest na starożytnym leku, pochodzącym z okolic ziem dawnej Persji. Działanie haomy polegać miało już wówczas na „widzeniu więcej”, zdobywaniu „nadludzkiej siły”, „odblokowywaniu czakr” i wreszcie leczeniu każdej dolegliwości – rzekome panaceum. Właściwie był to narkotyk. Współcześnie jej wytwarzanie odbywało się procesem syntetycznym w sekretnych laboratoriach. Nie będę zmyślał opisu produkcji, ponieważ nie mam o nim pojęcia. Może nawet używają tam ziół i grzybów, chociaż raczej w formie proszków i koncentratów

Zapłaciłem za swoje deko. Danuta okazała mi życzliwość. Byłem laikiem, a jej instrukcje okazały się przydatne. Pewne rzeczy są nieoczywiste. Jeśli nawet część z tego zmyśliła, nie wyszło mi to na szkodę, więc może zadziałało, chociaż jako placebo. Część miałem przyjąć już zaraz, resztę zachować na potem. Ona też kupiła deko. Tabletka była ciężka i twarda. Miała kształt dwóch krążków złączonych bokami – trochę jak ósemka, ale niedziurawa. Danuta ułamała sobie połowę, a potem ją jeszcze przecięła na pół. Powiedziała, że w zależności od formy przyjęcia, „faza” może utrzymywać się dłużej bądź krócej z odwrotnie proporcjonalną do ilości czasu intensywnością. Ona wolała wciągnąć to nosem. Słyszałem, że w takiej formie przyjmuje właściwie wszystko, nawet kofeinę, środki przeciwbólowe i niektóre leki na receptę. Opowiadała mi w szczegółach, co i jak robić, a pandopodobny chłopak potwierdzał. W końcu połknąłem swoją pierwszą połowę. Była bezsmakowa, choć nie trzymałem jej długo na języku, więc nie mam co do tego pewności.

Liczyłem się z tym, że ten wieczór będzie szalony. Piliśmy alkohol, jakbyśmy wcale nie mieli mocniejszych środków. Leciała muzyka ze wspólnie sporządzonej listy, gdzie dominował rap, rock, punk i techno.

Okazało się, że w tym czasie, gdzie my już się rozkręcaliśmy, partner Jolanty – Karol – pojechał po tych dodatkowych gości. Myślałem, że przyjdą piechotą, ponieważ mieszali naprawdę blisko, ale właściwie nie robiło mi to różnicy. Kiedy tylko się zjawili, Karol zaprzęgł nas wszystkich do roboty i przygotowywaliśmy wspólnie ognisko. Wtedy jeszcze bardziej czułem piwo, więc nic nie stało na przeszkodzie, by włączyć się w pracę. Niestety pawiopodobna dama była pogrążona gdzieś w swoim świecie, więc większość zabawy ją ominęło, a pandopodobny chłopak – Damian – musiał się nią zajmować. Jolanta dużo mu w tym pomagała. Oboje byli przy tym także pod wpływem. Zresztą Damian i jego partnerka brali więcej i mocniej od nas. Nie kryli się z tym. Ich celem było żyć na całego i umrzeć młodo, ale szczęśliwie. Damianowi się to udawało, jego dziewczynie niezbyt.

Poszło nam dobrze. Drewno opałowe było na podorędziu, a wszystko inne – krzesła ogrodowe, przekąski, napoje a nawet kijki do nabijania kiełbas – znajdowało się na podorędziu, gdyż Karol zajechał samochodem koło nas i pomagaliśmy mu właśnie stamtąd wyciągnąć zakupy oraz pożyczone meble. Kiedy wszystko już jakoś wyglądało, pozostało tylko zapalić właściwe ognisko. Zajął się tym jeden ze znajomych Karola – Stefan. Był dość specyficzny, ale właściwie niezbyt dobrze go poznałem, ponieważ unikał rozmów bardziej nawet niż ja i wolał raczej trzymać ode mnie dystans. Użyczyłem mu w tym celu – to znaczy zapalenia ogniska, a nie unikania mnie przez cały wieczór – zapalniczkę, którą biorę ze sobą właściwie wszędzie i nawet teraz mam ją w prawej kieszeni. Pragnę zwrócić w tym momencie uwagę, że rozpalanie ognia zawsze musi odbywać się w sposób odpowiedzialny. Nie należy robić tego jako osoba nietrzeźwa lub małoletnia. Jednocześnie nie uważam nic złego na temat przemysłu zajmującego się organizacją podobnych wydarzeń ani nie mam nic przeciw produkcji wspomnianych zapalniczek.

Potem zabawa szła wartko. Wszyscy coś pili, poza innym znajomym Karola – Andrzejem, któremu nie pozwalał na to stan zdrowia. Alkohol oczywiście nie jest zły, bo przecież gdyby szkodził, nie reklamowaliby go przy każdej okazji. Dlatego w żadnym razie nie mogę pochwalić zachowania Andrzeja i może on, ale nie ja, ma coś przeciwko koncernom oferującym ten asortyment. Oczywiście o nic go nie posądzam, ponieważ mogłoby zostać to uznane za zniesławienie, które jest wszak niezgodne z prawem.

Ktoś nagle przyniósł łuk samoróbkę. Ponieważ wiem, że była to broń z kategorii tak zwanych „samoróbek”, gdzie wykonawca nie posiada odpowiedniej licencji, co gwarantowałoby mu uprawnienia rzemieślnika, mogę w sposób dowolny wypowiadać się o tym produkcie, wykonawcy i użytkownikach. Zresztą tylko dlatego to opowiadanie – które jest fikcją – może traktować o narkotykach. Wszystkie używki są dobre poza tą jedną – taka musi być prawda, skoro innych nie wolno mi krytykować bądź nawet podjąć jakąś polemikę… Nie, żebym w ogóle chciał. Po co polemizować z tym, że coś jest ideałem. Wracając… Łuk okazał się dla wielu fajną zabawką. Andrzej, Danuta, Karol i Stefan na zmianę strzelali do wybranego celu. Na początku wystarczało im strzelanie w co popadnie. Ofiarami ich działań padały głównie drzewa. Potem postanowili to urozmaicić. Wzięli skądś garnek i ustawili między gałęziami, a następnie strzelali w niego. Kiedy to też im się znudziło, zebrali opróżnione butelki i puszki. Ułożyli je w kilku rzędach, a następnie próbowali trafić. Wtedy było już ciemno, nikt nie używał latarki, więc trafianie okazało się nieco problematyczne. W każdym razie wyglądało to na fajną zabawę. Proponowali mi, żebym się też włączył, ale ilekroć to robili, miałem wówczas w dłoniach paczkę chrupek i nie chciałem sięgać po łuk brudnymi rękoma. Wcale nie uważam, że producenci takich przekąsek robią coś źle. Ja jestem po prostu niechlujem, nie umiem jeść ładnie, ciągle oblizuję palce, a poza tym brałem haomę.

Panny kolorowej jak paw nie było wprawdzie z nami ciałem, ale nie oznacza to wcale, że tak miało pozostać. Działo się to chyba równolegle do czasu, kiedy reszta penetrowała strzałami pojemniki po naszych napojach; Wbrew pozorom da się stłuc butelkę przy użyciu łuku, choć wymaga to determinacji. Damian i Jolanta rozmawiali o niej bez ustanku. Wyrażali wiele emocji względem stanu, w jakim się znajdowała. Przyjechała tu w końcu, żeby celebrować urodziny przyjaciółki, a już od progu wyglądało to tak, że ona raczej nic nie zapamięta i każdy żywił nadzieję, żeby to jednak przeżyła. Nie chodziło wtedy o konsekwencje prawne, bo taka myśl przyszła mi później do głowy. Martwiliśmy się o drugiego człowieka, chcieliśmy okazać mu troskę i – chociaż nie mam pojęcia, jak wyglądało to indywidualnie dla każdej osoby – po prostu wiedzieliśmy, że tak trzeba. Nie musiał nas nikt przymuszać. Prawo i tak było już przeciwko nam, a właściwie byłoby, gdyby ta historia nie stanowiła formy ekspresji twórczej. Ja nawet nie wierzę w boga – nie jest to także atak wymierzony przeciw instytucjom kościelnym, naprawdę nie jestem zarejestrowany i nie przynależę do żadnej ze wspólnot religijnych. Pomagamy po prostu, ponieważ żyjemy. Ewolucyjny instynkt – moim zdaniem, bo przecież nie chcę urazić kreacjonistów i mieć sprawy w sądzie – nakazuje działać, gdy widzimy bliźniego w potrzebie. Ludzki rodzaj nie przetrwałby bez współpracy. Skoro więc nawet niższe formy życia rozumieją sens koegzystencji, to – tylko moim zdaniem – jest to naturalne. Gdyby nawet tak nie było – a może, bo przecież jestem omylny – to sądzę, że przekonałoby mnie choćby to, że świat jest straszny. Każdy z nas musi znaleźć sposób, by sobie z tym radzić i staje się to problemem dopiero, gdy pragnienia tej osoby stają się względem siebie sprzeczne. Ktoś może jednocześnie kochać coś i nienawidzić, w przeszłości boleśnie się o tym przekonałem. Ja jej współczułem nie tego, że wpadła w nałóg, lecz tych rzeczy, które musiały ją do tego skłonić. Wielu ludzi ma problemy, często są chorzy, ale boją się do tego przyznać. Niepoczytalni ludzie są tacy – moim zdaniem – ponieważ nikt nie oczekuje, że taka osoba się zmieni. Ludzie – nie wiem, co ponosi za to winę, proszę tego nie nad interpretować w sądzie – potrafią kogoś łatwo wykluczyć. Osoby w potrzebie nadają się ich zdaniem jedynie na przemiał. Jedna z osób na ognisku polemizowała ze mną na te tematy, ale nie wymienię jej tu nawet z imienia, przez względy prawne.

Jakoś zatargali ją na ognisko, choć przypominała teraz bardziej faszerowanego bażanta. Po prostu leżała tam i czasem tylko odzyskiwała względną przytomność. Damian i Jolanta trzymali się blisko niej, ale oni też raczej ją ignorowali. Musieli, inaczej chyba nie wytrzymaliby tego ogniska. Była w tym stanie zbyt nieprzewidywalna. Dlatego też wzięli ją tutaj. Gdyby próbowała zrobić coś głupiego – to znaczy głupszego, niż doprowadzenie się do tego stanu – w domu, mógłby nie mieć jej kto pomóc. Tutaj przynajmniej mieli ją na oku. Bali się, czy w ogóle przeżyje ten wieczór. Mieszanka leków – które działają adekwatnie, jeśli są odpowiednio użyte, nie potępiam koncernów farmaceutycznych – i zdecydowanie zbyt duże dawkowanie haomy. Na szczęście półprzytomnie bekała, ale to z kolei zwiastowało innej natury problem. Trzeba było oczekiwać tego, że może zwymiotować, a wówczas zadbać, by nie doszło do większej szkody na czyimś mieniu, choć także z tej przyczyny przebywanie poza domem mogło być atutem.

Gdzieś w międzyczasie przyjąłem drugą porcję haomy. Wtedy też nie miała smaku. Zastanawiałem się nad bardzo wieloma rzeczami. W tym stanie bardzo łatwo się odnalazłem, myśli same do mnie przychodziły. Wspominałem choćby fakt, jak jeszcze kiedyś pięćdziesięciolatek mógł uchodzić za osobę starą, a teraz? Trochę jakby wszystko zostało pomnożone trzykrotnie. Trzysetka stała się nową setką, zresztą pewnie dlatego właśnie nie słyszałem nigdy, by ktoś życzył komuś „sto lat” w mojej grupie rówieśniczej. Nasi rodzice jeszcze owszem, ale my przecież byliśmy młodzi. Można nawet powiedzieć, że dochodziło do inflacji wieku. Do normalnej zresztą też dochodziło i to nawet ja pamiętam. Dwadzieścia lat temu, kiedy szedłem kupić półlitrową puszkę piwa, to musiałem zapłacić dziesięć złotych, a teraz już płacę przynajmniej dwanaście, a czasem piętnaście! Nie mówię tego oczywiście jako krytyk jakiegoś browaru lub przemysłu piwowarskiego w ogóle, lecz wyrażam to w formie konsumerskiej obserwacji.

Tak, było mi miło. Chętnie poznawałem nowych ludzi. Damian, który z początku kojarzył mi się wyłącznie z pandą ze względu na wygląd (strój, włosy, makijaż) okazał się niezwykle ciekawą osobą. We współczesnych mediach za mało czasu poświęca się ludziom, a więcej konkretnym rolom, jaką ktoś odgrywa. Wrażenie, jakie podświadomie wyniosłem z telewizji i kina – chociaż nie szkaluję żadnej z tych form rozrywki, a nawet wciąż praktykuję, gdy mogę – jest takie, że każdy kto zajmuje się obrotem takich towarów, musi koniecznie być złym, chciwym draniem. Damian nie uważał siebie za dobrego, ale ja nie dostrzegłem w nim więcej zła niż u innych. Jego dziewczyna już co jakiś czas się budziła i bredziła prowokacyjne zniewagi, jakie kierowała głównie w jego stronę. On jednak znosił to jakoś, choć przecież sam musiał brać i uciekał od czegoś. Co ciekawe, kiedy towarzystwo się oddalało, on podchodził do niej jakby z większą czułością. To zjawisko zdarzyło mi się obserwować już czasem, zwykle wśród ludzi z tak zwanego „marginesu”. Żyjąc w społeczeństwie często udajemy. Dbamy o innych na pokaz, a za plecami postępujemy przewrotnie. Tu widziałem coś innego, to mnie cieszyło.

Ognisko powoli dobiegało końca. Goście od Karola chcieli już iść, więc pożegnaliśmy się z nimi. Spontanicznie w podobnym momencie nasz paw puścił pawia – nie mogłem się doczekać tej gry słownej, chyba wcześniej już ją spaliłem. Wymiocinom właściwie nie było końca. Dobra wiadomość była taka, że nikt z innych gości się nie ubrudził. Zła natomiast… Cóż, ona zupełnie nasiąkła swoimi wymiocinami, które w większości składały się po prostu z zabarwionej lekami żółci.

Musieli ją rozebrać. Spodziewałem się blizn po strzykawce, ale znalazłem tylko świadectwa autoagresji. Zostawili ją w samej bieliźnie i zabrali do domu. Damian miał ją wyszorować, ale Jolanta poszła z nim. Czuła się odpowiedzialna. Zostaliśmy więc ja, Danuta i Karol. Zagasiliśmy ognisko i zabraliśmy rzeczy, ale nim to się stało… Spalili śmieci. Były to głównie pozostałości po ognisku. Zabawne, że ze wszystkich rzeczy, ta cieszy się powszechną akceptacją. Przemysłowcy potępiali, choć sami palą, ewentualnie spuszczają do oceanów (moja ironiczna uwaga na charakter wyłącznie satyryczny i nie może być interpretowana jako celowe działanie przeciw jakiemukolwiek podmiotowi). Czułem się bezradny w tej chwili. Oni je palili, a ja im pomagałem. Może byłem temu współwinny, po prostu wykonywałem rozkazy. Nie byłem lepszy od cieśli w XVII wiecznym Salem.

Na sam koniec wieczoru dałem mojej przyjaciółce prezent. Nie sądziłem, że będzie on nawiązywał do dzisiejszego wieczoru. Wiedziałem, że jest ona zafascynowana nauką gotowania i brakuje jej materiałów traktujących o tym temacie – większość znajdowała się w domenie prywatnej i nie chciała płacić za dostęp. Dlatego podarowałem jej książkę znanego kucharza, którego oboje cenimy, a na jej okładce hit sezonu, zapisali go większymi literami niż nawet sam tytuł, „Paw w sosie własnym”.

Wiem, że wszystko skończyło się dobrze, a przynajmniej chcę w to wierzyć. Nawet jeśli umycie się było największym sukcesem… Stanowiło sukces i chcę mu powinszować. Czasem niełatwo jest nawet o to.

Nie chcę więcej pisać. Chciałem po prostu w jakiejś formie utrwalić ten wieczór. Zresztą to tylko fikcja, więc kto właściwie miałby się tym przejąć?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz