Jeżeli życzysz sobie wersji PDF, proszę, napisz do mnie na PW :D
tl;dr Historia rycerza, który poznaje, że to co wydaje się białe, nie zawsze takie jest oraz podążą za utraconymi ideałami
tl;dr Historia rycerza, który poznaje, że to co wydaje się białe, nie zawsze takie jest oraz podążą za utraconymi ideałami
Ciemna dolina
- Przeklęte Wampiry…
Wyczuwałem ich obecność na milę.
Ciekawe, że im bliżej Zakazanego Miasta, tym bliżej zła i
zepsucia. To miejsce wyraźnie kontrastowało z resztą Kratonu. Nic
dziwnego, że istoty podłe lgnęły tu, jak muchy do miodu.
Pozostawała nadzieja, że – jak napisano w Dobrej Księdze -
„nadejdzie dzień, gdy zatriumfuje sprawiedliwość, a nikczemni
zostaną strąceni w najciemniejszą czeluść”, koniec sabatów.
Na razie jednak wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo. W takim
miejscu łatwo zginąć lub zatracić duszę. Człowiek nie wiedział,
gdzie szukać następnej, bezpiecznej przystani. Dlatego wyruszyłem
sam. Nikt poza mną nie miał dość odwagi, by stawić czoła
piekielnikom. Tłumaczyli się oczywiście „pilniejszymi sprawami”
i zarzucali mi młodzieńczą butę. Tchórzliwi głupcy. Ślubowałem,
że przywrócę te ziemie feudałowi z woli ludzkiej i boskiej.
Pożegnałem się z braćmi i dobrodziejami, którzy zapewnili mnie,
że wzniosą modły w intencji powodzenia mojej świętej misji, a
być może wkrótce do mnie dołączą. Ja jednak wiedziałem, że
jestem zdany wyłącznie na siebie i Wszechbożą opatrzność, bo
żaden człowiek mnie nie wybawi. Osiodłałem konia, spakowałem
wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyłem mając świadomość,
że być może nigdy nie wrócę. Trafiłem do osady będącej
rzekomo we władzy wampirzego pomiotu. Rozejrzałem się po okolicy w
poszukiwaniu jakiejkolwiek żywej istoty. Czułem, że nawet mój
kary wierzchowiec drży niespokojnie. Zwierzęta potrafiły nierzadko
wyczuć siły nieczyste oraz inne zagrożenia, co opisał kiedyś
święty Łękomir w jednym ze swoich licznych kazań.
Dojrzałem parobka wychodzącego z
niewielkiej chaty na pole. Dopiero świtało – nie chciałem
przyjeżdżać po zmroku – więc szedł właśnie do robót. Niósł
przy sobie lniany worek, motykę i tępy sierp. Ubrany był w brudne,
płócienne łachmany. Miał w ustach niewielką gałązkę, a na
głowie kapelusz ze słomy. On również mnie zauważył i zamarł.
- Ty! - zawołałem nieznajomego. -
Słyszałem o tym, co stało się z twoim panem. Chcę…
- Panie, my jesteśmy biedni ludzie. -
wieśniak przerwał i począł lamentować. - Wielu z nas kostucha
zabrała. Panie, my nie szukamy zawady.
- Uspokój się, przecież nie zrobię
ci krzywdy. Współpraca ze mną jest wam na rękę. - zauważyłem
mówiąc spokojnie, wysoko unosząc głowę. - Jam jest kawaler
srebrnej wstęgi, Zygfryd Czerkwa.
- Co?
- Kmieciu! - oburzyłem się widząc
ignorancję tego prostaka, wypiąłem dumnie klatkę piersiową.
Wskazałem swój herb i wstążkę zawiązaną na lewym ramieniu. -
Widzisz to?
- Yyy… - wieśniak widocznie nie
rozumiał co do niego mówię i bezmyślnie wpatrywał się w
czerwony most na mojej herbowej tarczy. - Jaśnie pan wybaczy…
- Jesteście poddanymi hrabiego
Patryka z rodu Walon? - stwierdziłem, że muszę być bezpośredni,
żeby zostać zrozumianym przez miejscową ludność.
- Byliśmy. - odpowiedział bez
namysłu.
- Byliście? - zapytałem, nie mogąc
uwierzyć w jego bezczelność. - Mam cię skrócić o głowę, czy
zaczniesz gadać z sensem?
- Kiedy ja… - chłop wyraźnie
zaniepokoił się moją groźbą. - Nie mogę mówić panie.
- Jak nie możesz! Nie tylko możesz,
ale wręcz musisz! Nie wystawiaj mej cierpliwość na próbę. -
zdenerwowałem się i jedną ręką wciąż ściskałem mocno wodze
mojego rumaka, a drugą wyciągnąłem w kierunku broni, żeby
zakończyć te żarty. - Mów co się tutaj dzieje, albo rozmówisz
się z moją szablą i znajdę jakiegoś innego parobka, gotowego na
współpracę.
- K-kiedy żaden z nas nie może
p-panie… - zaczął się jąkać. Uśmiechnąłem się, bo
wiedziałem, że zaraz zdradzi mi wszystko. Jak nie po dobroci, to
wymuszę siłą.
- Taki z ciebie chojrak, że nie boisz
się mojej stali? - wyciągnąłem z pochwy piękną szablę z
grawerowaną klingą i przepięknie zdobioną rękojeścią. - A może
po prostu jesteś szaleńcem, który pragnie śmierci?
- Panie! Litości! - chłop chciał
uciekać, ale wiedział, że nie miałby szans. Jego krótkie nóżki
nie umknęłyby przed zawrotną prędkością mego rumaka.
- Gadaj teraz, wszystko, natychmiast.
Albo skuję tę twą parszywą mordę żelastwem w taki sposób, że
cię rodzona matka nie pozna! - czułem się śmielej.
- Dobrze, dobrze… Ja… - pękł,
był gotowy wyjawić mi wszystkie sekrety, gdy nagle dostrzegłem, że
w naszą stronę nadchodzi pewien nietypowy jegomość.
Postać nie poruszała się jak
człowiek. Wzrok przyciągała jego kosztowna szata wykonana z
białego oraz purpurowego jedwabiu i aksamitu. Strój godny możnego
pana. Na jego palcu dojrzałem piękny, drogocenny sygnet. Twarz
mężczyzny była zsiniała, jak u trupa. W jego wyglądzie było coś
upiornego. Samo patrzenie na tę postać zbliżającą się w moją
stronę, napawało mnie jakąś dziwną, niezrozumiałą trwogą. Nie
wiedziałem, czym jest to stworzenie, lecz wszystko wskazywało na
to, że zaraz stanę oko w oko z Wampirem. Głowę osłaniał
srebrzystym kapturem. Zaskoczyło mnie, że mógł przebywać na
słońcu. Nigdy w życiu nie napotkałem podobnej istoty. Widziałem
wyłącznie ryciny, słuchałem starych legend i kazań ojca Michała
oraz opowieści pochodzących z naszego zakonu. Ciarki przebiegły mi
po plecach. Mój koń też chyba wyczuł złą energię, gdyż
zadrżał i z trudem wymusiłem na nim spokojne stanie w miejscu.
Modliłem się w myślach i zmrużyłem oczy. Czekałem, aż bestia
na mnie skoczy. Nie chciałem chować klingi, nie mogłem puszczać
lejców, miałem więc tylko nadzieję, że zastosowane oleje i
błogosławieństwa ochronią mnie przed czarną magią, a czosnek
utrzyma go na dystans. Osikowy kołek nosiłem przy pasie, by w razie
konieczności mieć do niego szybki dostęp. Stwór jednak mnie
zaskoczył. Zamiast szczerzyć swe kły oraz szpony, zatrzymał się
w odległości dwóch kroków, tak żebym mógł dobrze go widzieć i
słyszeć. Odwróciłem głowę, żeby spojrzeć na reakcję
wieśniaka, ale już go nie było. Pewnie wrócił do chaty lub
czmychnął w głąb wioski, korzystając z chwili mojej nieuwagi.
Nie robiło to jednak większej różnicy. Wampir zwrócił się do
mnie, a ja starałem się nie patrzeć bezpośrednio w jego oczy,
gdyż słyszałem, że sprowadzają zgubę na śmiertelników.
- Wędrowcze. Domyślam się kim
jesteś i czego tu szukasz, ale jeśli przybyłeś zabić bestię, to
jej tu nie znajdziesz. - odezwała się postać skrzekliwym głosem.
- Nie nabiorę się na twoje przeklęte
sztuczki czarcie! Przybyłem tu, żeby cię zgładzić! - musiałem
zachować zimną krew. Pod żadnym pozorem nie wolno mi było okazać
strachu, gdyż przeciwnik szybko wykorzystałby taką słabość.
- Nie ma tu żadnych „czartów”.
Wyłącznie ja i moi poddani.
- Te ziemie nie należą do ciebie
potworze! Z woli boskiej i ludzkiej panuje tu hrabia Patryk Walon!
Opuść to miejsce niegodziwa istoto, nie zmuszaj mnie do sięgnięcia
po broń.
- Jesteś honorowym rycerzem,
reprezentantem zakonu, jak się domyślam. Nie możesz podnosić
miecza na bezbronnego. - to mówiąc Wampir wyciągnął przed siebie
ręce i pokazał puste dłonie. Rzeczywiście nie dostrzegłem broni
w żadnym widocznym miejscu jego stroju. Jak prawił ojciec Michał:
„Bestie i niewiasty wodzą rycerzy wyłącznie na pokuszenie i
moralny upadek”.
- Ty nie jesteś bezbronny! Ty jesteś
Wampir! Stworzenie nocy! Pomiot diabelski! - zawołałem odważnie. -
Nie nabiorę się na twe nędzne sztuczki. Nie jestem naiwnym
rycerzem!
- Czyżby? - zapytał szyderczo stwór.
- Przebrzydły wąpierzu! Jak ty masz
czelność w ogóle kpić sobie ze mnie? Jeśli tak ci śpieszno
opuścić ten świat, to staw mi czoła! - powstrzymywałem mimowolne
drżenie rąk.
- Nic do ciebie nie mam, bo wierzę,
że jesteś po prostu człowiek młody, a z tego powodu i głupi. -
Wampir przerażał i imponował mi swoją odwagą oraz pychą. Nie
mogłem puścić mu tego płazem.
- Nie jesteś niczym więcej niż
tylko zmorą, potworem. - rzekłem.
- Tak was na pewno uczono. Nie jesteś
ciekawy jak jest naprawdę i czym są w rzeczywistości te
„straszliwe potwory”? - zapytał odwołując się do mej
grzesznej ciekawości. Rzeczywiście od kołyski byłem
zainteresowany wszystkim co nadnaturalne i tajemnicze. Chciałem być
niczym słynny rycerz z legendy o Zakazanym Mieście, książę
Kadaksten.
- „Wszelka wiedza nie pochodząca z
ksiąg świętych”… - zacząłem mówić.
- ...”to pokusa, mogąca sprowadzić
nieszczęścia”... - kontynuował Wampir.
- Co?! - przerwałem mu zszokowany.
- Księga Mądrości, rozdział drugi,
werset szósty. - powiedział to z takim przekonaniem, jakby się
przedstawiał.
- Cóż to za czary?! Skąd znasz
słowa Księgi?! - mój głos wyraźnie się łamał. Byłem
przerażony, krzyczałem w złości i rozpaczy.
- Jak się nazywasz? - zapytał ni
stąd, ni zowąd.
- Ja? - zapytałem już całkowicie
zbity z tropu.
- Tak. - Wampir rzekł ze stoickim
spokojem. – Mnie zwą Wako Pionier.
- Jam jest Zygfryd, kawaler Zygfryd
Czerkwa z Zakonu Srebrnej Wstęgi. - powiedziałem, lecz tym razem
nie przedstawiłem się z entuzjazmem.
- Widzisz? Możemy zachowywać się
jak cywilizowani ludzie. - Wako uśmiechnął się w moją stronę.
- Ty nie jesteś człowiekiem. -
odparłem.
- Czemu? Ty jesteś Sławianinem i
jesteś człowiekiem. Krasnolud jest człowiekiem, Chochlik jest
człowiekiem… dlaczego Wampir nie jest człowiekiem? - zapytał.
- Krasnoludy są chciwcami, a
Chochliki to nomadzi żyjący w brudzie, ale Wampiry to ludożercze
bestie. - powiedziałem. - To spora różnica.
- Jestem pewien, że tak mówi wasza
teologia, lecz czyż Wybraniec nie powiedział kiedyś, że: „Oceniać
będziesz nie po pozorach, ale po czynach, gdyż tak samo Wszechbóg
nie po pozorach sądzić was będzie, lecz po owocach życia waszego,
dobrych i złych uczynkach oraz woli waszej”? - zapytał
podstępnie.
- Owszem, lecz…
- Czy zatem nie po pozorach winnyś
mnie sądzić, ale po czynach moich? Odkąd tutaj jesteś, nic złego
ci nie uczyniłem - zauważył.
- W każdej chwili uczynić możesz.
Skąd mam wiedzieć, że gdy tylko schowam swój oręż, nie rzucisz
się mnie i mojemu rumakowi do gardła? - zapytałem.
- Nie masz gwarancji, lecz mówisz,
jakbyś mógł być czegokolwiek pewien w tym życiu, a przecież
Dobra Księga...
- Dość! - przerwałem mu. - Nie
przyszedłem tu prowadzić z tobą teologiczne dysputy.
- Zatem co cię do mnie sprowadza
kawalerze srebrnej wstęgi? - nie mogłem ocenić, czy pyta szczerze,
czy tylko kpi ze mnie.
- Już mówiłem. Przybyłem cię
zgładzić.
- A ja już mówiłem, że nie masz
powodu. - Wako rozłożył ręce.
- Zawsze jakiś się znajdzie!
- Jeśli wychodzisz z tym założeniem,
to bardzo trudno będzie cię przekonać, ale wierzę w twoją
poprawę. Tak jak wasz Wybraniec powiedział.
- Jakże on powiedział? - zapytałem
trochę nie rozumiejąc jego słów.
- Tak jak Wybraniec powiedział.
Później sprawdzisz w swych księgach. Teraz chcę ci pokazać
rzeczywisty obraz mój i mego ludu. - Wako widocznie nie chciał
walki, to dziwiło mnie chyba najbardziej.
- Mówisz zagadkami potworze.
- Przekonasz się, że prawda nie jest
taka, jak ci się wydaje, lecz najlepiej zaświadczą o tym nie moje
słowa, ale czyny. Chcę zaprosić cię na wytworną kolację na
zamku Kra. Oczekiwaliśmy, że wkrótce ktoś się tu zjawi. - Wampir
powiedział bardzo uroczystym tonem.
- Akurat! - nie wierzyłem w jego
słowa. - Znam dostatecznie dużo historii, by wiedzieć, że to mnie
podasz swojej diabelskiej czeladzi jako główne danie! Masz mnie za
naiwnego głupca?!
- Chłopcze, ty nie masz nawet dwóch
tuzinów wiosen na karku. Wybacz mi moją bezpośredniość, lecz
Wszechbóg mi świadkiem, starałem się być miły. Ty jesteś
jeszcze szczyl. Uważasz, że w swojej zakonnej szkole pozjadałeś
wszystkie rozumy i wiesz wszystko o Wampirach? Przekonam cię, że
się mylisz. Gdyby zaś zależało mi, żeby cię pożreć, zrobiłbym
to tu i teraz albo jeszcze wcześniej. Przywiózłbym ze sobą
zbrojnych, byś nie stawiał oporu, gdy będę się pożywiać.
Zastanów się. Odkąd tu przyjechałeś ciągle znieważasz mnie i
moje korzenie, lecz ja nie zrobiłem nic, by zasłużyć sobie na
twoją niegrzeczność. Widać od razu, żeś człek młody i
niedoświadczony. Dali ci równie nieobytego w świecie rumaka, pod
nosem dopiero niedawno wyrósł ci prawdziwy wąs, a wszystkie bagaże
nosisz jak obwoźny kramarz, bo nawet nie znalazłeś jeszcze
giermka, który mógłby to robić za ciebie. Nie dałeś mi powodu,
żeby się ciebie obawiać, natomiast rozzłościłeś mnie swoim
grubiaństwem. Nie jestem jednak mściwy. Nie chcę cię uśmiercać,
chociaż ty co chwilę mówisz, że przybyłeś tu walczyć. Dlatego
dam ci ofertę nie do odrzucenia. Albo przyjdziesz do mojego zamku i
pokażę ci, jak jest naprawdę, albo będziemy walczyć, a ja cię
zabiję. Myślisz, że dasz mi radę? - Wampir był teraz nieugięty.
- Skoro uważasz, że nie mam szans w
boju, to co mi da takie zaproszenie? Co jeżeli okaże się, że nie
przekonałeś mnie do zaniechania walki? Liczysz, że po prostu
odwrócę się i odjadę? - pytałem nie wierząc w to, co słyszę.
- Jeśli tak się stanie, poddam ci
zamek. Jeżeli szczerze będziesz mógł powiedzieć, klnąc się na
honor swojej rodziny, że Wampiry to wyłącznie bezrozumne bestie,
to wszystko możesz wziąć, łącznie ze mną. - oferta Wako była
kusząca.
- Niech tak będzie… - odrzekłem z
niechęcią, czując odrazę do samego siebie, że przystaję na pakt
z demonem, nawet jeśli w słusznej sprawie. - Ale będę cię miał
na oku i nie zamierzam nigdzie zostawiać broni. Zobaczysz, jeszcze
sam pożałujesz tej umowy, kiedy wyjadę stąd, trzymając cię na
koniu, związanego niczym prosiaka.
- Zamek jest tam. - powiedział
Wampir, całkowicie ignorując me słowa i wskazując wielką
budowlę, stojącą na szczycie nieodległego wzgórza. - Jedź
śmiało, straże wiedzą, by cię przepuścić. Ja zjawię się
trochę później, gdyż miałem jeszcze sprawę do załatwienia.
„Na pewno jakiś diabelski interes.”
- pomyślałem, lecz nie odezwałem się słowem i ruszyłem
spokojnie w stronę zamczyska. Chłopi patrzyli na mnie ze
zdziwieniem, kiedy przejeżdżałem przez wieś. Czułem się z tym
nieco nieswojo, jakbym znalazł się w zupełnie obcej krainie,
chociaż przecież ledwie kilka dni drogi znajdowała się twierdza
mojego rodu. Zastanawiałem się, jakim sposobem ta istota mroku była
w stanie przekabacić na swoją stronę tylu ludzi? Nie mogłem
wprost wierzyć w możliwość, że wszyscy spośród nich zgodzili
się dobrowolnie służyć demonom. Jednak gdy patrzyłem na ich
twarze, były zadziwiająco normalne. Na pozór nie różnili się
oni niczym od innych wieśniaków, których widziałem w swym życiu.
Mężczyźni na polach i w warsztatach, kobiety piorące ubrania,
zajmujące się obejściem, leniwa młodzież ceniąca bardziej
zabawę niż uczciwą pracę, małe dzieci biegające radośnie po
trawie... Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Jak na pozór tak
zwykła i niewyróżniająca się niczym osada może być domem dla
tak straszliwej istoty? Przyznam, że wtedy pierwszy raz zwątpiłem.
Nadal byłem pewien, że Wampiry to nieobliczalne, okrutne i
przewrotne stwory, lecz być może historie o nich były nieco
podkoloryzowane. Nic nie wskazywało na to, że niedaleko znajduje
się leże wampira. Święty Tomasz pisał przecież w swoich
listach, że „trudno o istotę bardziej plugawą niż ta, która
karmi się krwią niewinnych stworzeń”, a ojciec Michał w swoich
kazaniach gwarantował, że każdy, kto występuje przeciwko tym
stworzeniom nocy, może liczyć na łaskawy osąd po śmierci.
Dostrzegłszy starca, siedzącego w
cieniu topoli, postanowiłem do niego podjechać wiedząc, że nawet
jeśli to zwykły chłop, to jednak człowiek wiekowy, zatem pewnie
doświadczony i mądry. Wszak wszystkie księgi mówiły, by
starszych szanować i zawsze o radę prosić.
- Dobry człowieku. - odezwałem się
w jego stronę, gdy podjechałem bliżej. - Z twej twarzy wnioskuję,
że mieszkasz tu od wielu lat i niejedne dziwo widziałeś.
- W rzeczy samej. - powiedział
starzec, żując coś w ustach. - Żyję tu odkąd sięgam pamięcią.
- Starcze, powiedz mi proszę, jak to
jest z wami. - zapytałem odważnie.
- Jak ma z nami być? - zdumiał się.
- Wiem, że to nie moja sprawa, lecz
odkąd tu jestem nie spotkało mnie nic nadzwyczajnego, poza
konfrontacją z Wampirem.
- Eee… a liczyłeś panie, że na co
napotkasz? - spytał przechylając nieznacznie głowę.
- Nie wiem! - podniosłem głos. - Ale
wydawało mi się, że miejscowość nawiedzana przez taką istotę
będzie się czymś wyróżniać!
- Liczyłeś panie na głowy nabite na
pal stojące wzdłuż drogi? Na stosy ciał płonących? Na ludzi
współżyjących ze zwierzętami na polach? Na to, że krew będzie
spływać nam po ścianach chat, a cały teren spowijać będzie
jakaś dziwna mgła? - starzec wymieniał, a ja czułem się lekko
zażenowany, że miał rację, iż czegoś podobnego faktycznie
oczekiwałem.
- Mniejsza. - przerwałem. - Nie macie
sumienia, że służycie pomiotowi piekielnemu? Możliwe, że nie
zgadzacie się z tym, co ja myślę o diabłach, ale zaprzeczyć nie
możecie, że pochodzi on z Zakazanego Miasta!
- I? Cóż z tego? - zapytał
staruszek bezrefleksyjnie.
- Jak to „cóż z tego?”! -
oburzyłem się. - Z Zakazanego Miasta pochodzi wszelkie zepsucie!
Nie słyszeliście dziadygo o armiach ciemności, które stamtąd
wychodzą?! O ich mrocznych szpiegach, porywających w nocy dzieci,
niewiasty, starców jak ty, a czasem nawet i młodych mężów?! Jak
możesz być tak spokojny! Spiskujecie z wrogiem! Paktujecie z
demonami!
- Kiedy nikomu się żadna krzywda nie
dzieje, a nawet jeśli, to zapewniam pana, że mniejsza niż kiedyś.
- starzec powiedział, jakby obrażony na mnie.
- Co? A cóż to ma znaczyć? -
zdziwiłem się. Im dłużej tutaj przebywałem, tym bardziej byłem
zdezorientowany. Nie mogłem pojąć jak i dlaczego tak się dzieje,
ale czułem jakby ktoś próbował mnie przekabacić na złą stronę.
Trudność sprawiło mi odpędzenie od siebie tych grzesznych myśli
i coraz większy wstręt czułem do siebie oraz tego miejsca.
- A idź pan, na pewno masz lepsze
rzeczy do roboty. - widziałem, że wieśniak miał mnie już dość
i najpewniej chętnie rzuciłby plugawym słowem w moją stronę,
lecz powstrzymał język. Miał dostatecznie dużo oleju w głowie,
by nie prowokować człowieka wyższego stanu.
Odjechałem w stronę zamku,
rozmyślając nad jego słowami. Nic nie miało sensu. Jak można
mieć motywację do służenia Wampirom? Czyżbym trafił do wioski
wariatów? Zastanawiałem się, czy dobrze czynię. Jeśli okaże
się, że to podstęp i zostanę zabity, to na nic ma śmierć się
nie zda. Nie zostanę bohaterem. Ba! Gorzej nawet - ludzie okrzykną
mnie tchórzem, który krytykując pogan, sam gotów był bratać się
z potworami. Chciałem sławy i majętności, lecz najbardziej ze
wszystkich skarbów tego świata pragnąłem wiedzy. Gdybym wydarł
sekrety z rąk tego stworzenia, mógłbym zapełnić spisanymi
później księgami i zwojami tuziny bibliotecznych szaf! Wstydziłem
się jednak tego. Pisarstwo kojarzyło mi się z otyłymi
nieudacznikami, którzy zamiast ruszać do walki o honor, wolą
siedzieć w bezpiecznych bibliotekach przy spróchniałych stołach i
skrobać coś na pożółkłych papierach. Mój ojciec zwykł mawiać,
że „jeśli syn mój zostanie artystą lub kupcem, to pierwszy
wystąpię o pozbawienie go godności szlacheckiej” i wydaje mi
się, że chociaż zmarł dobre dwa lata temu, tych słów nigdy nie
wymażę z pamięci. Cenił sobie bardziej honor i sprawność bojową
niż cokolwiek innego. Sztukę uważał za kaprys niewieści, a
handel za fach krasnoludzki. W zakonie – gdzie poszedłem właśnie
z jego woli – wpajano nam, że cnotą reprezentowaną przez rycerzy
srebrnej wstęgi jest: „Chwal Wszechboga i chwytaj broń!”.
Zamyślony wjeżdżałem na strome
zbocze. Na szczycie górował ogromny zamek, budzący teraz w mym
sercu zarówno uznanie dla wznoszących go architektów, jak i strach
przed tym, co zastanę w środku. Droga na szczyt była kręta i
wyboista, więc dotarcie do zamku zajęło mi trochę więcej czasu
niż przewidywałem. Westchnąłem, gdy dojechałem pod bramę.
Wiedziałem, że najtrudniejsze dopiero przede mną.
- Oo! Domyślam się, że to pan jest
naszym gościem. - zwrócił się w moją stronę jeden ze strażników
przy bramie, wartujący w pełnym rynsztunku. Jego czoło skryte było
pod hełmem, a z twarzy przypominał starego kozła.
- Zaiste. Zwą mnie Zygfryd Czerkwa z
Zakonu Srebrnej Wstęgi! - powiedziałem z dumą.
- Miło nam gościć tak zacnego
kawalera. W imieniu naszego pana pragnę cię powitać na zamku Kra.
Tuszę, że swój pobyt tu uznasz za udany. - mężczyzna skłonił
się w mą stronę, podobnie uczynili inni, stojący nieopodal
gwardziści.
- Dziękuję za tak ciepłe przyjęcie,
lecz nie rozumiem, jak możesz witać mnie w imieniu swego pana. -
zacząłem mówić.
- Nie rozumiem. Co masz panie na
myśli? - zapytał mnie strażnik nieco zaskoczony.
- Waszego pana nie ma tu już od
dłuższego czasu. Hrabia Walon twierdzi, że zagarnęli mu ziemię
gwałtem z rąk jego i od dawna nie pokazywał się on w tych
stronach. - powiedziałem.
- I dobrze. Gdyby się tu pokazał, to
my byśmy mu pokazali, gdzie raki zimują. Dobrze mówię wiara? -
ostatnie zdanie wartownik skierował do pozostałych strażników,
którzy odpowiedzieli mu chóralnym okrzykiem „Dobrze!”.
- Słucham? Nie wierzę własnym
uszom! Czyżby ten potwór zamieszał wam, drodzy panowie, w głowach
tak bardzo, że nie potraficie odróżnić już dobra od zła? Co się
stało z wami mężni wojowie?! Macie chyba jakiś honor. - mówiłem.
- Czy pan nam coś sugeruje? - zapytał
urażony gwardzista.
- Owszem! Nikt w tym opuszczonym przez
Wszechboga miejscu nie mówi z sensem! Wszyscy zapatrzeni jesteście
w tego Wampira, niczym w święty obrazek! - podniosłem głos.
Czułem, że od tego ciągłego krzyczenia w końcu rozboli mnie
gardło.
- Nie masz pan racji. Jesteś tu obcy
i nie wiesz jak się tu żyje. Mamy honor, ale naszym honorem nie
jest bezmyślna, psia wierność, tylko działanie w interesie
naszym, naszych dzieci i w zgodzie z wolą naszych przodków. - mówił
stary strażnik, a wszyscy tylko w ciszy kiwali głowami.
- Mówisz nie jak mężny żołnierz,
tylko jak poganin! - zawołałem. - I waż swoje słowa kmiocie, bo
nie jestem ja wam równy!
- Panie. - wartownik się uspokoił i
mówił teraz spokojnym, pojednawczym tonem. - My nie szukamy zwady,
ale złego słowa o Wako Pionierze powiedzieć nie mogę. On był dla
nas lepszym gospodarzem niż hrabia Patryk. Wiem, że dla pana to
niczym herezja i zapewne myślałbym tak samo, gdybym stąd nie był.
Jednak mieszkam tu długo, wszyscy wiemy jak się tu żyje. Nasz
dawny władyka nie był człowiekiem cnotliwym, mówiąc oględnie...
My też z początku krzywo na to, co się dzieje w osadzie,
patrzyliśmy. No, bo jak to tak, żeby „bestia” była paniczem?
Niejeden z nas wziąłby go chętnie na widły, przebił osikowym
kołkiem, a potem nawet posunął się do spalenia wszystkiego, żeby
tylko mieć pewność, że „potwór” nie wróci. Jednakże
powstrzymaliśmy nasze zapędy, bo się okazało, że wcale źle
teraz nie żyjemy. Ba! Lepiej niż kiedyś, bo i gospodarz
troskliwszy.
- Jakże to? - zachodziłem w głowę,
bo nie rozumiałem, co to wszystko znaczy. - Wy mówicie, że wam się
lepiej żyje pod panowaniem Wampira?
- My jesteśmy ludzie prości. Tylko
ja i paru innych mamy jakieś większe pojęcie o świecie, ale
wszyscy widzimy, że obecność Wampira wcale nie zadziałała jak
klątwa, wręcz przeciwnie! Krowom w wymionach mleko nie kwaśnieje,
nikt chory nie chodzi, a zeszłej zimy tylko dwóch ludzi z mrozu
pomarło. Jest lepiej niż kiedykolwiek. - mówił ten człowiek.
Wydawał się szczery i pewny tego, co mówi, lecz działał mi
bardzo na nerwy. Wszystko, co dotąd słyszałem, było sprzeczne z
nauką, którą wyniosłem z Zakonu i poznałem od świętych mężów.
- Bzdury. Nie pojmuję, że naprawdę
możecie w to wierzyć!
- Jeśli ja pana nie przekonam, to
trudno. - strażnik wzruszył ramionami bezradnie. - Nam też czasem
ciężko to pojąć, więc możemy zrozumieć, dlaczego takie jest
pańskie zdanie. Mimo wszystko proszę o wyrozumiałość względem
pana Wako.
Brama otworzyła się i zostałem
wpuszczony do środka. Niski, zielonooki parobek ubrany w lnianą
koszulę i pokryty sianem, podszedł do mnie i mojego konia, a
następnie wyciągnął rękę w mą stronę.
- Ja mam odprowadzić konia do stajni,
proszę pana. - odpowiedział wysokim, chłopięcym głosikiem.
Kiwnąłem głową, zsiadłem z konia
i upewniwszy się, że najważniejsze rzeczy mam przy sobie,
zwróciłem się jeszcze w stronę chłopaka.
- Przywiąż go dobrze, nakarm i
wyszczotkuj. Uważaj też na juki bagażowe. Mam tam potrzebny mi
sprzęt, po który być może będę musiał sięgnąć i nie chcę,
byś przy nim majstrował. Jeśli coś stamtąd zginie, to stracisz
swoją ładną buzię.
- Dobrze panie. - rzekł młody, który
był chyba głuchy lub głupi, bo nie zwrócił najmniejszej uwagi na
moją groźbę.
- A i masz kilka miedziaków za
fatygę. - powiedziałem wręczając mu garść brązowych monet.
Głupota zaiste była błogosławieństwem.
- Dziękuję. - chłopak uśmiechnął
się promiennie.
Stałem chwilę patrząc, jak
odprowadza mego konia do stajni. Zaprawdę, urodziwy był z niego
młodzieniec… Nagle dostrzegłem człowieka ubranego w habit.
Zdziwiło mnie to wielce. Nie wiem, czy mogłoby być cokolwiek
bardziej szokującego, niż napotkanie jakiegoś zakonnika lub
mnicha, który miałby jakieś konszachty z tym Wampirem! Oczywiście,
heretycy zdarzali się wszędzie, lecz nigdy nie widziałem niczego
podobnego. Chwilę stałem sparaliżowany, jakbym zobaczył nie
duchownego, a bazyliszka. Dopiero po jakimś czasie otrząsnąłem
się i ruszyłem szybkim krokiem w kierunku nieznajomego, który
zaciekawił mnie swoją powierzchownością.
- Przepraszam. - odezwałem się, gdy
stanąłem bliżej mężczyzny siedzącego na ławce i zapatrzonego w
chmury.
- Tak? - zapytał.
- Po twojej szacie wnioskuję, że
jesteś członkiem Zakonu Miłosierdzia Wybrańca lub być może
Zakonu Łaski i Mądrości Wszechbożej. - mój rozmówca ubrany był
w popielaty habit z kapturem, w pasie przewiązany sznurem z trzema
węzełkami.
- Och, tak. Masz rację synu, jestem z
Zakonu Miłosierdzia Wybrańca. - odrzekł mnich i zdjął kaptur z
głowy. Moim oczom ukazała się jego owalna, mocno zmarszczona twarz
oraz charakterystyczna fryzura mnicha - Widzę, że masz srebrną
wstęgę, rycerzu.
- Owszem. - powiedziałem wysoko
podnosząc głowę. - Jestem rycerzem tego zakonu, zwą mnie Zygfryd
Czerkwa.
- Wiem, po co mogłeś tu przyjść
synu, jednak zapewniam cię, że próżny to trud.
- Dobrodzieju, jak możesz to mówić?
Dlaczego w ogóle tu siedzisz? Na pewno jesteś świadomy, że ten
zamek nawiedza Wampir.
- Synu, to nie tak, jak myślisz. -
kolejny przekonany do swojej racji. Nie wiedziałem, jak Wampir
zdołał wszystkich zmanipulować. Tym razem zachowałem większy
spokój, bo chociaż czułem niechęć do tak łagodnego podejścia
wobec potworów, uznawałem go za autorytet
- Ojcze, jak możesz tu siedzieć?
Chyba czytaliśmy te same księgi. Cóż, właściwie rozmawiając z
waszym „seniorem” odniosłem wrażenie, że nawet on je czytał.
- Czytał je. - powiedział duchowny
spokojnie.
- Skąd je wziął?! Pewnie napadł na
jedną z świątynnych bibliotek, a może tobie dobrodzieju zostały
one skonfiskowane? - zapytałem oburzony tym świętokradztwem.
- Dałem mu je. - odrzekł.
- Dał… dałeś? - zapytałem nie
mogąc uwierzyć moim uszom. Miałem wrażenie, że spadam coraz
głębiej w otchłanie obłędu, bo nie mogłem już określić, kto
jest wrogiem, a kto przyjacielem.
- Tak.
- Ale… Dlaczego ojcze?
- Chciałem, żeby pokazał wszystkim
swą prawdziwą naturę. - doprawdy, stoicyzm tego człowieka był
wręcz zadziwiający.
- Prawdziwą naturę? - powtarzałem
jego słowa.
- Tak, chciałem upiec nawet więcej
niż dwie pieczenie na jednym ogniu. - mówił.
- Nie rozumiem. Jaki był tego cel?
- Synu, usiądź proszę. Widzę, że
trudno ci pogodzić się z tą wiadomością. To zrozumiałe.
Absolutnie jasne są twoje pobudki i nie mam wątpliwości, że
kieruje tobą wyłącznie wiara oraz troska o drugiego człowieka.
Jednak gwałtowność może ci zaszkodzić. Pamiętasz „List do
ludów północy”? - zakonnik poprawił dyskretnie swój płaszcz
mnisi.
- Oczywiście ojcze… - chyba
wiedziałem, o który mu chodzi.
- „Błogosławieni spokojni i ci,
którzy szukają rady przed wydaniem racji. Błogosławieni, którzy
dementują kłamstwa poszukując prawdy.” - rzekł.
- „Błogosławieni, którzy uwierzą
w słowa świętych mężów, zamiast polegać na zwodnych
instynktach i niepełnej wiedzy.” - kontynuowałem.
- „Ci bowiem dostąpią daru
mądrości.”
- Tak nam dopomóż. - zakończyłem.
- Tak nam dopomóż. - powtórzył.
Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Widząc
moje niezdecydowanie i zwątpienie, ojciec przesunął się
nieznacznie w prawą stronę. Następnie gestem wskazał mi, że mogę
usiąść obok, na co chętnie przystałem.
Rozglądałem się po okolicy.
Widziałem krzątających się na zamku parobków. Brzuchaty kowal
wykuwał żelazne podkowy. Pomagało mu dwóch młodych czeladników
o rumianych policzkach i potężnej posturze. Dostrzegłem starszą
kobietę, która rzucała nasiona ptactwu. Zobaczyłem rzeźnika,
wieszającego dużą połeć mięsa na stalowym haku. Czułem
unoszący się w powietrzu zapach, który nie kojarzył się w ogóle
z wampirami oraz zgnilizną. Była to woń pieczonego ciasta i
wędzonej szynki.
- Ojcze… jak brzmi twa godność?
Nie wydaję mi się, żebyśmy byli sobie należycie przedstawieni. -
zwróciłem się do mnicha.
- Nazywam się Gościwuj i stąd
jestem. Tu urodzony i wychowany. Potem wstąpiłem do zakonu na
zachodzie, gdzie spędziłem większość życia.
- Zatem czemu tu jesteś? - spytałem.
- Nie masz powinności we własnym zakonie?
- Ciebie mógłbym zapytać o to samo,
młodym rycerzu, ale dobrze wiesz, że samo siedzenie wśród
świętych ksiąg i symboli nic nie daje. „Wiara bez czynów jest
niczym list bez pieczęci”
- Mądre słowa - przyznałem.
- Z listu Marcisława - „Do tych
słabej wiary”.
- Więc jaki jest cel twój bracie
Gościwuju?
- Obserwowałeś tę okolicę?
- Oczywiście.
- Bawiące się na podwórku dzieci,
uśmiechnięci starcy, szczęśliwe rodziny. Mężowie wychodzący w
pole rano i wracający do domu wieczorem. Każdy pełni swoją rolę
jak Wszechbóg przykazał. Nie jest to świat wolny od jakichkolwiek
grzechów i krzywd, ale nawet Wszechbóg nie stworzył świata od
razu, a w rok. My zaś jesteśmy tylko ludźmi. Nieważne jak
będziemy się starać, nie możemy pokonać pewnych ograniczeń
naszych słabych, śmiertelnych ciał. Jesteśmy bytami
niedoskonałymi, pełnymi skaz, a jednak potrafiącymi zbudować coś
pięknego. Zdrową społeczność, gdzie bliźni nie jest głuchy na
krzywdę drugiego. - mędrzec zaczął mówić bardzo spokojnie.
- Rzeczy te brzmią bardzo piękne,
lecz nie rozumiem nadal, co ciebie tutaj trzyma. Co jest twoją
misją? - pytałem uparcie.
- To było moją misją. Teraz moim
zadaniem jest to rozwijać lub chociaż utrzymać.
- Nie rozumiem.
- Przybyłeś tu, żeby zgładzić
Wampira, zostać bohaterem, oczyścić się z grzechu i zwrócić
ziemie dawnemu władcy. - mówił.
- Te ziemie zgodnie z prawem należą
do rodu Walon. – powiedziałem uroczyście. - Zarówno ludzkim, jak
i bożym.
- Ród Walon był rodem tyranów. Ci
ludzie zasługują na kogoś lepszego niż Patryk Walon.
- Co? Chcesz mi teraz powiedzieć, że
magicznym sposobem Wampir rozwiązał wasze wszystkie problemy?
Miałem cię ojcze za osobę pobożną, a teraz widzę, że próbujesz
zatruć mnie jadem. Dlaczego to robisz? Ja już nic nie rozumiem i
czuję się zagubiony. Co przywiodło Wampira tutaj? Jak to możliwe,
że nie znalazł się żaden śmiałek, gotowy bronić ziemi przed
tym demonem?
- Ja go tu sprowadziłem. - powiedział
mnich z takim spokojem, jakby nic się nie wydarzyło.
- Co?! Na Wszechboga! Czemu to
uczyniłeś?! - zawyłem i podniosłem się tak gwałtownie, że
zakręciło mi się w głowie.
- Musiałem.
- Musiałeś?! Jesteś mnichem! Twoim
zdaniem jest modlitwa, praca i pomoc ludziom w potrzebie!
- Oni byli w potrzebie. Nie mieszkasz
tu, nie wiesz jak się tu żyło. - mówił.
- Ale ojcze… Dlaczego akurat demon?
Jeśli nawet hrabia Walon był takim tyranem, czemu nie mogliście
zawezwać jakiegoś rycerza do pomocy? Mogliście wysłać list do
Nakantu! Powiadomić Archonta! Cokolwiek byłoby lepsze niż
cyrograf.
- Dla Patryka Walona nie było rzeczy
świętej. Jednak kogo obchodziłoby jedno hrabstwo? Wszechbóg
nauczał, że czasem trzeba przejść ze słów do czynów. Nie
mieliśmy innego wyboru. Archont zbagatelizowałby nasz problem, bo
jak zapewne wiesz, Zakon Miłosierdzia Wybrańca nie ma z nim zbyt
dobrych stosunków, poza tym hrabia spełniał swoje zadanie.
Pilnował tego miejsca przez zewnętrznym zagrożeniem, tępił ruchy
„heretyckie”, płacił podatki. Jednak to on był prawdziwym
potworem. Nie ja, nawet nie Wampir. Musiałem skorzystać ze wsparcia
obcej siły. Inaczej się po prostu nie dało. - tłumaczył. - Lecz
nie było tak, że chciałem zamienić jednego kata na drugiego. Wako
Pionier jest osobą, poznałem go, rozmawiałem z nim. Wymieniłem
się z nim wiedzą. Mogę z dumą rzec, że go nawróciłem. Zna
lepiej święte księgi niż niejeden hrabia i dotychczas traktuje
nas lepiej. Doradzam mu. Ludzie też nie chcieli początkowo w niego
wierzyć. Niejeden już szykował osikowy kołek i wieszał czosnek
nad progiem! Teraz jednak wszystkie te zabobonne rzeczy zniknęły.
Ludzie wierzyli we mnie, a ja pokazałem im, że Sławianie i Wampiry
mogą żyć w zgodzie. Czy nie wszyscy jesteśmy dziećmi Wszechboga?
- Ojcze. Ja naprawdę chcę uwierzyć.
Chcę, ale nie potrafię. Wszystko to wydaje mi się zbyt piękne.
Wiem, że jestem jeszcze młody, niedoświadczony. Ale nawet taki
młokos jak ja czuje, że coś jest nie w porządku. Jak ty możesz
tego nie widzieć? Większość listów, kazań, ksiąg traktuje o
grzechu. Grzech nie jest złem oczywistym. Często wydaje się dobry,
przyjemny, nawet lepszy od cnoty, ale prowadzi do potępienia, upadku
moralnego. - mówiłem.
- W takim razie skąd możesz mieć
kiedykolwiek pewność, że nie grzeszysz? - zapytał.
- Nie mogę. - odpowiedziałem. -
Jesteśmy ludźmi. Sam wiesz, że nasza percepcja jest zaburzona, nie
jesteśmy doskonali i nie potrafimy często odróżnić dobra od zła.
- To herezja. Nie tak mówią święte
pisma. - próbował mi coś wyjaśnić.
- Ja już nie wiem, co jest herezją,
a co nią nie jest! - krzyknąłem.
Mnich zamilkł, ja także nic nie
mówiłem. Zacząłem nerwowo kręcić się w kółko. Zdawało mi
się, jakby cały zamek nagle zamarł. Wszystkie odgłosy natury
ucichły. Kowal już nie kuł, rzeźnik nie kroił mięsa, konie też
przestały prychać, a ptactwo gdzieś odleciało. Tylko rudy kot,
niecnota, za nic miał tę uroczystą chwilę ciszy. Zjawił się
nagle, zamiauczał głośno i wbił pazury w drewnianą ławkę.
- Jest coś, co mogę ci pokazać.
Udowodnię ci, że prawdziwym potworem wcale nie jest Wako. - odezwał
się nagle, przyciszonym głosem Gościwuj.
- Nie wiem jak chcesz to uczynić.
Czuję się zagubiony. - byłem bliski płaczu.
- Zobaczysz, ale ostrzegam cię. Ten
widok wstrząsnąłby najmężniejszym z rycerzy. - rzekł do mnie,
po czym zwrócił się w kierunku najbliżej stojącego parobka. -
Przyprowadź Zbigniewa.
Chłopiec wzdrygnął się na
początku, lecz widząc wbity w siebie wzrok starego mnicha,
pośpiesznie ruszył do zamku. Gościwuj uśmiechnął się najpierw,
po czym zasępił srodze i zmarszczył brwi bardziej niż dotychczas.
Jego cera zmieniła barwę na bardziej czerwoną i zaczął
przypominać pomarszczony rodzynek.
- Wiedziałeś, że hrabia Patryk miał
brata? - zapytał.
- Nie. - odparłem. - Nie
interesowałem się jego rodziną.
- Hrabia Patryk miał brata bliźniaka,
Zbigniewa. Nie byli do siebie podobni ani z wyglądu, ani charakteru.
Łączyły ich jedynie brązowe oczy i kruczoczarna czupryna. Teraz
różni ich o wiele więcej. Patryk był faworytem ojca, ponieważ
był bezwzględny, wyrachowany i dążył do celu po trupach.
Potrafił manipulować ludźmi i naginać do swojej woli. Był zimny
i okrutny. Jednak nie tylko zdanie jego ojca miało znaczenie, bo
ludzie mieli co do jego osoby mieszane odczucia. Wtedy jeszcze nikt
nie wiedział jacy okażą się bracia, ale ludzie przeczuwali, że
coś niedobrego kryje się w młodym Patryku. On zaś nie chciał
ryzykować i postanowił pozbyć się konkurencji. Chciał zapewnić
sobie pozycję następcy. Mieć pewność, że to on zostanie
przyszłym hrabią. Jego ojciec też był krwiożerczym mordercą,
który za nic miał życie swoich poddanych. Ich ród miał to chyba
we krwi. Karali surowo za najlżejsze przewinienia. Jeden raz mały
chłopiec prawie wyzionął ducha, wiesz czemu? Ponieważ krzywo
spojrzał na hrabiego Włodzimierza, ojca Patryka. Biedaka wzięli na
tortury i długo męczyli. Nie daleko pada jabłko od jabłoni? Być
może. Jednak Zbigniew był inny. Chciał naprawdę coś zmienić.
Oczywiście, także jemu daleko było do ideału. Niestety jego
pokora, która zbliżyła go do prostych ludzi, stała się też jego
przekleństwem. Nie potrafił wystąpić przeciw swemu ojcu, a
później bratu. Zachowywał się po rycersku, ale jego rodzina nie
znała pojęcia honoru. Wszystko było tylko zbiorem pięknych słówek
i obietnic. W końcu Zbigniew nie wytrzymał i zażądał rozmowy z
bratem. Przyszedł do niego. Nie miał broni, ubrany był jedynie w
prostą szatę. Wyciągnął do brata dłoń. Chciał pojednania,
dialogu. Biła z niego taka łuna, którą widać u świętych mężów.
Nigdy jednak nie wrócił z rozmowy. Długo nikt nie wiedział
dlaczego. Służba, która wówczas pracowała nabrała wody w usta,
a ci mniej fortunni zaginęli. Później Patryk mówił, że jego
brat ciężko zachorował i zmarł. Prawda jednak długo pozostawała
ukryta. - mnich mówił, żywo gestykulując. - Chcesz znać prawdę?
Chcesz wiedzieć, co takiego mości hrabia uczynił?
Nagle na podwórze wyszedł
młodzieniec, którego wcześniej mnich posłał po Zbigniewa.
Prowadził dziwne stworzenie, oparte na jego ramieniu. Postać
skryta była pod długą, lnianą szatą, szczelnie okrywającą całe
ciało. Głowę schowaną miała pod kapturem. W prawej dłoni
trzymała długi, gładki kij, służący za laskę. Podeszli do nas
bliżej. Znowu zrobiło się bardzo cicho. Ciszej nawet niż
poprzednio. Ludzie w milczeniu spoglądali w stronę zgarbionej
figury. Nawet kot skrył się gdzieś w krzakach, nie chcąc zwracać
na siebie uwagi. Postać w płóciennej szacie stanęła pół kroku
ode mnie i puściła ramię parobka. Wyprostowała się niezgrabnie.
Dyszała ciężko. Nie wiedziałem, cóż za maszkara ukrywa się pod
kapturem. Nagle stwór zrzucił z siebie szatę. W pierwszym odruchu
cofnąłem się i sięgnąłem dłonią w kierunku miecza. Stojąca
przede mną istota wyglądała paskudnie, jakby wyszła z otchłani
piekielnej. Dobyłem broń, gotowy na atak, gdy spostrzegłem, że
nie jest to wcale diabeł. Był to Sławianin taki jak ja, ale nic
dziwnego, że wziąłem go za potwora. Wyglądał jakby ktoś
oskórował go żywcem. Ciało, pokryte bliznami, miało chropowatą,
nierówną powierzchnię i śmierdziało intensywnie. Nie rosły mu
włosy. Ktoś usunął skalp, zerwał całą skórę. Wyglądał
okropnie. W miejscu uszu miał tylko dwa małe, postrzępione krążki.
Znacznej części małżowiny nie było w ogóle. Nie miał sutków.
Tam gdzie powinien być nos, straszyła dziura. Coś wyżarło mu
wargi i policzki. Brakowało mu kilku palców u dłoni i stóp. Stał
przede mną kompletnie nagi, więc dostrzegłem – pomimo zgorszenia
– ślad po brutalnym usunięciu genitaliów. Patrzył na mnie
jedynym sprawnym okiem, drugie przez cały czas miał zamknięte,
jakby nie mógł go wcale otworzyć. Przeszedł mnie zimny dreszcz.
Zrobiło mi się niedobrze. Ten widok głęboko mną wstrząsnął.
Gdy odzyskałem władzę w rękach, schowałem miecz z powrotem do
pochwy i przeżegnałem się, szepcąc cicho, żeby Wszechbóg się
nade mną zmiłował.
- C-co ci się stało? - zapytałem go
słabym głosem.
- Paftyk… - odpowiedziała stojąca
przede mną postać.
Potem zaczęła bełkotać coś
niezrozumiałego, z czego pojąłem naprawdę niewiele. Na szczęście
Gościwuj szybko wtrącił się do rozmowy, żeby wyjaśnić mi
lepiej, czego jestem świadkiem.
- To jest Zbigniew. Teraz jeszcze
mniej podobny do brata niż wcześniej. Wiesz co Patryk mu zrobił?
Wtrącił go do specjalnej celi, która nie znajdowała się nawet w
lochu. Była to porzucona niewiele wcześniej piwniczka, gdzie
składowano sery i wino, dopóki nie wykopano nowej, większej, a w
starej zalęgły się przerośnięte szczury. Wyobraź sobie, że
Patryk własnego brata podstępem upił, dorzucając coś do jego
kielicha. Następnie zakuł w okowy i nieprzytomnego zawlókł do
piwniczki. Gdy brat leżał już tam na ziemi, wśród brudu i
szczurów, Patryk wycofał się, zamknął piwniczkę na klucz i
zastawił drzwi, żeby mieć pewność, iż brat jego się nie
wydostanie! Leżał tam ze szczurami i to nie dzień, nie tydzień,
nie miesiąc, a lata! Gdy służba dowiedziała się, że go tam
trzymają, zaczęto przemycać mu trochę jedzenia, ale marna była
to pociecha dla skazańca, który nie mógł nic zrobić. Szczury
gryzły go, gdy siedział lub próbował spać i zjadały go żywcem.
Niektóre chciały mu nawet wejść do ust, gdzie było wilgotno i
ciepło, więc zaczął je gryźć. Większość diety oparł na
zarżniętych szczurach, resztach sera i wina znalezionych w celi
oraz wszystkim, co udało się wcisnąć służbie przez
przerdzewiałą dziurkę od klucza. Pić mógł tylko wodę kapiącą
z sufitu, szczurzą krew i własny mocz. Nikt nie przeżyłby na
takiej diecie, ale on podołał. Żył we własnym brudzie. Gdy
przegnaliśmy Patryka precz i uwolniliśmy Zbigniewa z celi,
pomieszczenie było całe pokryte zaschniętymi fekaliami, krwią i
rzygowinami. To było po prostu nieludzkie. Nie potraktowałbyś tak
najgorszego wroga, a Patryk skazał na lata takiej męczarni własnego
brata. Zbigniew okazał się silniejszy, niż ktokolwiek mógłby
podejrzewać. Większość ludzi na jego miejscu dawno zginęłaby z
powodu zakażenia lub choroby. Sami zresztą myśleliśmy, że
nieszczęśnika będzie czekać amputacja kończyn, bo kiedy wreszcie
został uwolniony, zobaczyliśmy jego czerwone i spuchnięte nogi, z
ran ciekła mu ropa. Aby go uratować potrzebowaliśmy cudu.
- I co dalej? Co zrobiliście ojcze?
Domyślam się, że trudno było znaleźć lekarza. - powiedziałem,
nie kryjąc zdumienia. Ta historia brzmiała niewiarygodnie, lecz nie
miałem wątpliwości, że była prawdą.
- Nie mogliśmy nic zrobić, jedynie
się modlić. On go uratował. Uratował nas wszystkich. - w tym
momencie zakonnik wskazał na stojącego w cieniu Wako, którego
jeszcze chwilę temu nie było, jakby wyszedł spod ziemi.
Czy ufałem mu? Wcześniej nie, ale
chyba zaczynałem wierzyć. Pojawił się bezszelestnie, co
śmiertelnie mnie wystraszyło, ale nie próbował nas skrzywdzić.
- I kto jest potworem? - odezwał się
Wako. - Ktoś urodzony innym, czy ten który krzywdzi innych?
- Tylko Wako potrafił go uratować.
Jest naprawdę mądry. Daliśmy mu szansę i pokazał, że ma dobre
serce. Możemy koegzystować z Wampirami, jeśli tylko chcemy. -
mówił mnich dalej. - Dobra Księga mówi, że nie skrzywdzisz nigdy
brata swego. Patryk wydał brata bliźniaka na straszliwe tortury,
oczekując jego śmierci. Wako był zaś zupełnie obcy. Nie miał
nic wspólnego ze Zbigniewem i nie był nic winien, ale uratował mu
życie! „Po owocach ich poznacie”.
- Nie mogę po prostu uwierzyć w to
co widzę i słyszę. Miałem tego człowieka za kogoś innego…
Jednak wciąż nie jesteś prawnie władcą tych ziem. Należą do
rodu Walon, chociaż ciężko mi to przechodzi przez gardło. Muszę
cię zabić i przywrócić władzę hrabiemu Patrykowi. -
powiedziałem smutny, lecz zdeterminowany. Nie chciałem tego robić,
ale obietnica to obietnica. Nie mogłem jej złamać.
- Wstrzymaj się proszę rycerzu. -
Wako uśmiechnął się krzywo. - Ślubowałeś oddać te ziemie
prawowitemu władcy?
- Tak…
- Hrabia Patryk zrzekł się praw do
swojej ziemi, które po jego ucieczce przypadły na jego brata. Ten
zaś (na co mam świadków) przepisał je na mnie z pomocą dobrego
Gościwuja, gdyż niestety Zbigniew nie był w stanie sam tego
zrobić. Mam pełne prawo, żeby tytułować się miejscowym władcą.
Wasz najazd na te ziemie jest pogwałceniem praw.
- Że co? - zapytałem.
- Jestem panem tych ziem, mam
dokumenty o tym zaświadczające.
- To wymuszenie! - oburzyłem się.
- Czemu tak twierdzisz? Przekonują
cię słowa tamtego tyrana? Zapytaj kogokolwiek służącego na
zamku, spójrz na Zbigniewa i powiedz mi, jak możesz w ogóle
zarzucać mi niesprawiedliwość. - był pewny siebie.
- Ja nie chcę niczego zarzucać. Po
prostu staram się postąpić słusznie. - powiedziałem z
rezygnacją. Pierwszy raz czułem, że muszę ustąpić. Wbiłem
wzrok w ziemię.
- To cecha ludzi mądrych, że
poszukują prawdy. Wielu z nas może jej nigdy nie znaleźć. -
odezwał się mnich. - Posłuchaj mnie, proszę. Stań w obronie
słabszych i uciśnionych. Wierzę, że jesteś zacną osobą. Nie
zaatakujesz Wako tylko dlatego, że jest on Wampirem, tak jak nie
zabiłbyś Krasnoluda z powodu rasy. „Miej serce i patrzaj w serce”
pisał święty Adam Misjonarz.
- Czuję się zgubiony. Nieważne co
zrobię, wiem, że nie będzie to słuszne. Nie chcę was ranić, bo
okazaliście mi życzliwość, chociaż wiem, że sam postąpiłem
grubiańsko. Chciałbym zasiąść z wami do wieczerzy, ale nie
sądzę, że na to zasługuję. Z drugiej strony przysięgałem jako
rycerz zakonny, że uwolnię te ziemie spod wpływu zła. Teraz już
nie wiem, kto to „zło” stanowi. Zabiję jednego - źle. Nie
zabiję żadnego - też źle. Zabiję obu - jeszcze gorzej. Bardzo
żałuję, że moje ludzkie ograniczenia, nie pozwalają mi pojąć w
zupełności tego, co się tu dzieje. Chciałbym wiedzieć
przynajmniej, jak mam postąpić. Czego wy zresztą ode mnie chcecie?
Żebym odjechał? Tak nikomu nie pomogę i jeszcze się hańbą
okryję.
Rozpłakałem się. Wiem, że
kawalerowi Zakonu Srebrnej Wstęgi łkać nie wypada, jak jakiejś
damulce, ale nie potrafiłem nic na to poradzić. Czułem, że
wszyscy mnie oszukali. Jakby świat, w którego sprawiedliwość
zawsze wierzyłem, pamiętając, że jest tworem naszego Pana, nagle
pokazał mi swoje prawdziwe oblicze. Może zawsze byłem ślepy i
wreszcie przejrzałem na oczy? Nie wiem. Ci ludzie byli mi obcy, ale
czułem, że w tym momencie nie miałem nikogo. Nawet gdybym tu
został, co mógłbym zrobić? Zostać kmieciem, hodować marchew?
Jestem rycerzem, chcę walczyć, ratować słabszych. Podali mi
chustkę. Wytarłem nią łzy i wydmuchałem nos. Obserwowałem
wszystkich w milczeniu. Tak wiele nieznanych mi twarzy, patrzących
na mnie jak na wybawienie. Chciałbym być bardziej jak ojciec. On
dałby radę zabić Wampira przy pierwszej okazji i zadanie już
zostałoby wykonane. Ja natomiast niczym ofiara usiadłem na ławce i
cicho chlipałem. Podniosłem wreszcie głowę, zacisnąłem pięści,
zagryzłem wargi. Postanowiłem pokazać siłę. Nie chcę się lękać
i chcę dobrze czynić. Popatrzyłem na znajdujące się najbliżej
mnie postacie. Na Wako skrytego w cieniu. Na Gościwuja obejmującego
mnie ramieniem, jak kochająca matka swe dziecko, i Zbigniewa, który
ubrał ponownie swą płócienną szatę, a teraz spoglądał na mnie
nieobecnym wzrokiem.
- Zrobię, co chcecie panowie. -
odezwałem się wciąż drżącym głosem. - O ile nie będzie to
wbrew mojemu sumieniu.
- Możesz nam łatwo pomóc.
Wyperswaduj swoim, żeby stąd odeszli. Powiedz im, co widziałeś.
- Moim? Odejść? Nie rozumiem, co
macie na myśli.
- Nie? Po twoim przybyciu zjawili się
tu zbrojni, rozstawili namioty, zbudowali obozowisko. Widać, że
przygotowują się na szturm. Ludzie się boją, ale nie mamy czasu
na ewakuację.
- Przybyli? – nie sądziłem, że
coś jeszcze mnie dziś zdziwi. - Nikt nie chciał jechać ze mną.
Musiałem przyjechać tu sam…
- Wydaje mi się - zasugerował Wako.
- Że oni chcieli, żebyś zginął.
- Co? Nie rozumiem. Może i nie o
wszystkim mi powiedzieli, ale to już bluźnierstwo! - oburzyłem
się.
- Pomyśl. Mieliby pretekst do
najazdu, większy nawet niż roszczenia hrabiego do zamku. „Krew za
krew”. - wyjaśniał.
- Prawda… Sprytnie. Naprawdę mądrze
wnioskujesz Wampirze. - zamyśliłem się. - Niemniej macie rację,
że jeśli ktokolwiek zdoła ich przekonać, to jedynie ja. Jeśli mi
się uda, może przekonam ich na spotkanie Zbigniewa. Wydaje mi się,
że większość z nich to nie fanatycy, a ludzie dobrzy i bogobojni,
którzy zrozumieją, że hrabia Patryk jest wilkiem w owczej skórze.
Obyśmy tylko uniknęli rozlewu krwi, bo nie wiem, czy dałbym wtedy
radę stanąć po waszej stronie. Mam nadzieję, że rozumiecie.
- Naturalnie. - odparł Gościwuj. -
Jednak uważaj na siebie. Jak widzisz, nie masz gwarancji, że możesz
ufać im bardziej niż nam.
Machnąłem na to ręką. Wiedziałem,
że nie mogę ignorować tej uwagi, ale nie chciałem, żeby
niepewność dręczyła mój umysł. „Co będzie, to będzie.”
Zastanawiałem się jeszcze, jak przeprowadzę rozmowę z rycerzami.
Nie chciałem wszak być uznany za heretyka, a nie zdziwiłbym się,
gdyby wielu światłych ludzi tak właśnie zinterpretowało moje
świadectwo. Jako przejaw uległości wobec siły nieczystej.
Pogrążony w rozmyślaniach, podszedłem do stojącego nieopodal
parobka.
- Przyprowadź mojego konia. - rzekłem
półszeptem.
Głowę miałem spuszczoną, wzrok
wbity w ziemię. Nie była to może pozycja właściwa szlachetnie
urodzonemu, ale w tym momencie – wybacz mi proszę ojcze – czułem
się bardziej dyplomatą i filozofem niż rycerzem. Szukałem
właściwych słów, argumentów, które jeśli nie przekonają, to
chociaż nakłonią do pertraktacji i zachęcą do doświadczenia
tego, czego ja sam doświadczyłem. Miałem nadzieję, że moi bracia
w wierze wykażą się otwartym umysłem. Wszechbóg jeden wie, czy
moje postępowanie było zaiste słuszne. Parobek po chwili
przyprowadził mojego rumaka. Wsiadłem na koń i ruszyłem stępem
przechodzącym w kłus tam, skąd nadchodziło rycerstwo. Wiedziałem,
że musieli być na zachodzie i nie myliłem się. Podobnie jak ja,
przejechali przez tę samą wioskę. Zauważyłem ich obóz, rozbity
tam, gdzie kończyły się drewniane chaty. Widać byli nieufni. W
innym wypadku wjechaliby pewniej do wsi i zażądali od gospodarza
miejsca na nocleg oraz dla koni. Sądząc jednak po sile wojska,
jakie mogłem dostrzec, wiedziałem, że przygotowani są na
najgorsze. Jakby spodziewali się, że dojść może do walnej bitwy.
Ukłuło mnie to i poczułem złość oraz żal do moich braci
rycerzy. Jeśli przeczuwali, że Wampir będzie tak wielkim
niebezpieczeństwem, czemu żaden z nich nie zaproponował mi
przyłączenia się do takiej kompanii? Nie wyglądało to zbyt
uczciwie, jednak nie chciałem, by negatywne myślenie zatruło mój
umysł. Wszak wiedziałem, że mogę się mylić i powód był zgoła
inny niż zakładałem. Wyciszyłem gniew, chociaż wciąż trawił
mnie niepokój. Nie potrafiłem bowiem odgadnąć, jak mógłby
wyglądać ten inny powód.
Zanim zbliżyłem się do obozu,
spotkałem dwóch konnych rycerzy, którzy ruszyli na moje spotkanie.
- Och, witaj waćpanie. Domyślam się,
czego szukać mogłeś w tej okolicy, jednak przyznam, że nie
spodziewaliśmy się spotkania z innym kawalerem. - powiedział jakby
zawiedziony faktem, że żyję. Na piersi miał białe pióro na
bordowym polu. Pamiętając zajęcia z heraldyki, wydedukowałem, że
jest z rodu Gąś.
- Racja. Widziałeś waćpanie może
Wampira? - zapytał drugi. Także miał herb, jednak nie potrafiłem
skojarzyć go z żadnym rodem. Wyglądał ponadto na uboższego od
pierwszego rycerza.
- Zwolnijcie panowie. - rzekłem. -
Jestem Zygfryd Czerkwa z Zakonu Srebrnej Wstęgi, a wasza godność?
- Wybacz kawalerze, człowiek w takim
miejscu czasem zapomina o dobrych manierach. - odezwał się
pierwszy. - Zwę się Jan Gąś.
- A ja jestem Henryk Zabor.
Rozprawiałem chwilę z rycerzami,
próbując zjednać ich do mojej racji, lecz szło mi opornie.
Wiedziałem, że nie będzie łatwo, jednak uparcie próbowałem
nakłonić ich do podążenia za mną. Być może obawiali się
jakiegoś spisku.
- Jeśli nie chcecie jechać. -
powiedziałem unosząc głos. - Pójdę do obozu. Jak trzeba, to
wszystko powtórzę i wezmę jakiś odważniejszych mężów ze sobą.
- Zarzucasz nam tchórzostwo? -
zapytał Henryk Zabor ociężale sapiąc.
- Przede wszystkim zarzucam
waszmościom paranoję i ciasne umysły. - mówiłem, chociaż
wiedziałem, że sam wcale tak różny od nich z początku nie byłem,
dlatego pośpiesznie dodałem. - Jednak przekonuję was, że sam
także z początku nastawienie miałem bardzo sceptyczne. Uparcie nie
chciałem wierzyć w to, co ludzie gadali. Jednak, kiedy zobaczy się
to samemu i doświadczy, to nie ma innej możliwości, trzeba
uwierzyć. Dlatego proszę was panowie, postąpcie mężnie i ruszcie
ze mną na zamek. Nie dopuszczę, by się wam jaka krzywda stała.
Razem łatwiej przekonamy resztę.
- Musimy się naradzić. Henryku,
chodź do mnie. - powiedział Jan i zaczął szeptać o czymś ze
swoim towarzyszem. Miałem nadzieję podsłuchać część ich
rozmowy, lecz cofnęli się ode mnie dalej i uważnie pilnowali,
ażebym niczego nie mógł usłyszeć.
Czekałem na nich czas jakiś,
zapatrzony w chmury układające się w fantastyczne kształty.
Wreszcie skończyli rozmawiać i podjechali do mnie.
- Zgodziliśmy się z waćpanem
jechać. - odezwał się Jan. - Proszę prowadzić.
Całą drogę Jan wypytywał mnie o
najróżniejsze rzeczy. Jedne ważne, a inne przeciwnie, właściwie
trywialne. Ja natomiast z grzeczności poświęcałem mu uwagę,
starając się jednocześnie nie zgubić drogi. Jechaliśmy raczej
powoli.
- A jak się ten Wampir nazywa? -
zapytał.
- Wako, Wako Pionier. - odparłem.
- Cóż to za imię „Wako”?
- Nie mam pojęcia, wiem tyle, że
obce.
- Wspominałeś o jakimś mnichu?
- Tak z Zakonu Miłosierdzia Wybrańca.
- A on? Jak jemu było na imię?
- Gościwuj.
- Cóż podobnego. Tak samo nazywa się
mój szwagier! To dopiero zbieg okoliczności.
- Naprawdę? Ciekawe. Ja sam nie znam
chyba innego Gościwuja.
- Na pewno? To chyba nie jest wcale
tak rzadkie imię. - mówił Jan, wciąż przeciągając naszą
dyskusję.
- Raczej nie. Zresztą popularniejsze
jest, zdaje się, na południu.
- Bardzo możliwe. Zygfryd to również
niezwykłe imię.
- Dziękuję? - zapytałem niepewny do
czego zmienia.
- Brzmi wschodnio.
- Ach, tak. Moja matka była zupełnie
inna od ojca. On nienawidził inność, a ona kochała. Stąd poszli
na kompromis i ja zostałem Zygfrydem, a pierworodny Bogdanem. W
zasadzie to… - kontynuowałem, kiedy nagle, chwilę po tym jak
wyjechaliśmy z wioski i kierowaliśmy się do zamku na górze,
poczułem ogromny ból w boku.
Obejrzałem się w prawo i ujrzałem
Henryka, który ugodził mnie ostrzem, przebijając pancerz i
zadając głęboką ranę. Nim zdążyłem dobyć miecza i
zareagować, Jan pociągnął mnie za włosy. Wyswobodziłem się z
jego uścisku, ale koń wystraszył się i zrzucił mnie z siodła.
Leżałem teraz na twardej glebie z połamanymi kośćmi.
- Na Wszechboga… - mówiłem
próbując złapać oddech. - Co wy czynicie?
- Zawsze byłeś naiwnym idealistą
Zygfrydzie. Liczyłeś, że wystarczy ustalić, gdzie racja stoi i
sprawa załatwi się sama? Zaraz wrócimy do obozu, powiemy, że
znaleźliśmy cię tragicznie zamordowanego i jeszcze dostaniemy za
to nagrodę. Ty zaś nie martw się, bo nikomu nie doniesiemy o
twojej zdradzie i czeka cię godny pochówek. - mówił Jan.
- Przecież powiedziałem wam, że to
nie… - chciałem coś dodać, gdy Henryk zsiadł z konia.
Próbowałem dobyć broni, lecz wtem
ujrzałem, że moja szabla leży w pochwie kilka stóp ode mnie.
Zacisnąłem zęby i zacząłem czołgać się w jej stronę. Nie
miałem nawet siły wstawać. Czułem ciągle intensywny ból w boku,
gdzie zostałem zdradziecko dźgnięty. Wiedziałem, że szybko ubywa
mi krwi, lecz nie mogłem nic na to poradzić. Postanowiłem to
ignorować. Nie miałem wszak czasu opatrzyć rany lub rozczulać się
nad własnym losem. Musiałem być twardy. Skupiłem się wyłącznie
na swoim orężu. Wiedziałem, że bez niego nic nie zwojuję. Klinga
szabli pięknie odbijała promienie słońca. Byłem tak blisko…
Nagle poczułem silne uderzenie w głowę. Zamroczyło mnie.
Otworzyłem jednak oczy i ruszyłem dalej. Usłyszałem jeszcze
jakieś wulgarne przestępstwo, po czym zostałem uderzony ponownie.
Tym razem znacznie mocniej. Poczułem, jak pęka mi czaszka i zalewa
mnie krew. Byłem zły, że nie dano mi nawet szansy. Możliwe, że
to ja ponosiłem winę, że nie wykazałem się wystarczającą
charyzmą. Ostatnią emocją jaką poczułem był żal, bierny żal
do moich oprawców, Wako, Wszechboga i całego świata, lecz przede
wszystkim do samego siebie. To uczucie jednak szybko minęło,
zastąpione obojętnością. Potem zrobiło się zimno i nastała
ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz