sobota, 20 kwietnia 2019

Poznański potwór

Jest to prawdopodobnie najdłuższe opowiadanie, które miałem dotychczas przyjemność napisać (i skończyć!) :D Będzie mi bardzo miło, za podzielenie się opinią o tekście. Jest to też w pewnym sensie pierwsze dzieło na którym kiedykolwiek zarobiłem, ponieważ miałem zaszczyt zostać nagrodzonym trzecim miejscem w konkursie FanFila, organizowanym przez poznańską uczelnię (Uniwersytet Adama Mickiewicza). Jeżeli chcesz wejść głębiej w klimat tego opowiadania, a ponadto nie przeszkadza ci słuchanie muzyki w trakcie czytania, to tutaj zamieszczam odnośnik do playlisty. Utwory można oczywiście przesłuchać też po lekturze lub całkowicie je pominąć, bo nie da się ukryć, że pozostaje to opcjonalne. Jeżeli uważasz, że czytanie jest tutaj niewygodne, proszę napisz do mnie w wiadomości prywatnej na mojej stronie na Facebooku (Niedźwiedź bipolarny), a postaram się wysłać ci wersję PDF :)


Poznański potwór


Chyba zasnąłem oparty o kierownicę, lecz ze snu zbudziła mnie muzyka. Przetarłem zmęczone oczy. W radiu usłyszałem utwór „Yesterday” zespołu The Beatles. Ich piosenki od dłuższego czasu krążyły mi po głowie. Momentami było to wręcz nieznośne. Miały w sobie coś specjalnego. Czułem, jakby otwierały umysł. Znałem ich teksty i melodię na pamięć. Lubiłem rozmyślać, gdy z głośników dobiegał wokal Paula McCartneya i Johna Lennona, Ringo Starr grał na perkusji, a George Harrison na gitarze.
Why she had to go?
I don't know, she wouldn't say
I said something wrong?
Now I long for yesterday”
- Jakie to prawdziwe… - westchnąłem.
Ten dzień nie zapowiadał się wyjątkowo. Był trzeci lipca. Żadna istotna data. Słońce raziło mnie w oczy, które ponownie, leniwie przetarłem. Druga po południu i bezchmurne niebo. Czy może być coś gorszego? W samochodzie tak gorąco, że czułem, jakbym siedział w rozgrzanym piecu. Czekałem na klienta, żeby zawieźć go gdzieś na drugi koniec miasta. Okno od strony kierowcy zacięło się, więc nie mogłem nawet zaczerpnąć świeżego powietrza. Szkoda, powiew wiatru mógłby pomóc. Klimatyzacja też nie działała. Nie wiem, jak to możliwe. XXI wiek, większość ludzi posiada dotykowy telefon, Internet jest niemal wszędzie, mamy drony i mnóstwo innych nowinek technicznych, a klimatyzacja ciągle się psuje. Spojrzałem na zegarek. Minęła minuta, dwie… Piosenka zbliżała się do końca, toteż przygotowałem się na to, że teraz puszczą jakiś syf, który współczesna młodzież określiłaby pewnie „superhitem”. Musiałem trafić jednak na naprawdę dobrą stację, ponieważ zaraz po „Yesterday” usłyszałem początek innego, znakomitego przeboju Beatlesów - „Hey Jude” - chyba nawet lepszego, niż poprzedni. Przeciągnąłem się i zmęczony spoglądałem przez okno. „Niech ten dzień się już skończy.”
Hey Jude, don't be afraid,
you were made to go out and get her.”
- Klienta ani widu, ani słychu, a ja się tu zaraz uduszę. - powiedziałem do siebie zniecierpliwiony. - Gdzie on, do cholery, jest?
Wtem zdarzył się cud. Słowa zadziałały niczym zaklęcie. Nie minęła chwila, a na parkingu pojawił się starszy, dziwnie wyglądający mężczyzna. Ubrany był w biały kitel laboratoryjny. Nosił okulary korekcyjne, sklejone prowizorycznie taśmą. Stary, czerwono-zielony kaszkiet, lekko nasunięty na czoło. Dwa małe plastry przyklejone do brody i nierówno przystrzyżone bokobrody zdradzały, że golił się w wielkim pośpiechu. Wyglądem przypominał trupa. Miał skórę koloru kredy i był bardzo wątłej budowy. Zapadnięte policzki, worki pod oczami i twarz pomarszczona jak pysk mopsa od razu rzucały się w oczy. Obiema rękoma mocno obejmował granatowy, marynarski worek.
Wiedziałem, że w tej pracy spotyka się różnych, dziwnych ludzi, jednak ten wydawał się wyjątkowo specyficzny, nawet jak na standardy taksówek. Coś w sylwetce i twarzy tego mężczyzny było niepokojąco znajome, ale nie potrafiłem określić, co. Chyba zapamiętałbym taką osobę. Może to tylko przypadkowe podobieństwo? Spekulowałem na temat tożsamości nieznajomego, a tymczasem on dostrzegłszy taksówkę, ruszył w jej stronę koślawym truchtem. Pachniał tanimi perfumami. Przystanął i zaczął wpatrywać się w pojazd przekrwionymi oczami, jakby na coś czekał.
- Pan Kowalski? - przerwałem niezręczną ciszę.
- Kto pyta? - zapytał drżącym głosem nieznajomy, jakby się czegoś obawiał.
- Eee… zamawiał pan taksówkę? - spojrzałem na niego, lekko mrużąc oczy i dodałem. - Nazywam się Jan Ahaju, pracuję dla firmy…
- Tak, tak. Zamawiałem. - przerwał mi kołyszący się lekko na boki starzec. - Dziękuję, że pan przyjechał… mogę wejść?
- Jasne, proszę. - powiedziałem, maskując swoją irytację nieszczerym uśmiechem.
Starzec pośpiesznie wsiadł do samochodu. Zapiął pasy i zdjął z głowy kaszkiet. Na siedzeniu obok postawił bagaż. Zrobił to delikatnie, a potem ostrożnie przypiął pakunek pasami, jak dziecko. Zastanawiałem się, czy nie zwrócić mu uwagi, że takie rzeczy lepiej schować do bagażnika, ale nie miałem ochoty wdawać się z nim w dyskusję. Starszych ludzi trudno przekonać do zmiany zdania. Zresztą nie miałem zamiaru spędzić tu ani chwili dłużej, mieliśmy opóźnienie. Przynajmniej zapiął pasy, zachowywał się grzecznie. Nie palił w pojeździe i nawet nie śmierdział alkoholem. Zdziwilibyście się, jak wielu nietrzeźwych ludzi wsiada do taksówki jeszcze przed dziewiętnastą. Zapach jego tandetnych perfum mieszał się w samochodzie z zapachem równie taniego, waniliowego odświeżacza powietrza. Smród był tak okropny, że jeden wdech tej paskudnej mieszanki mógł przyprawić człowieka o ból głowy lub torsje. Byłem jednak odporny na tego rodzaju obrzydliwą woń, która tylko lekko drażniła mój nos. Pasażer zresztą podobnie - nie reagował na duszący zapach. Może miał zapchane zatoki, bo w ogóle nie narzekał.
- Mówił pan przez telefon, że chce pan jechać na Piątkowo, ale nie sprecyzował pan adresu. Gdzie dokładnie? - zapytałem siląc się na uprzejmość.
- Najlepiej w pobliże bloku numer trzydzieści dwa, na osiedlu Jana III Sobieskiego. - odpowiedział zachrypniętym głosem.
- Dobrze. - ruszyliśmy i odetchnąłem z ulgą.
- Przepraszam. Landrynkę? - zapytał nagle starzec, wyciągając małą, metalową puszkę pełną żółtych, mętnych cukierków i wkładając jeden do ust.
- Nie, dziękuję. - odmówiłem, wciąż pamiętając słowa matki, by nie brać cukierków od obcych. Czułem niezrozumiałą potrzebę wyjaśnienia. - Jest dość gorąco i niespecjalnie mam ochotę na coś słodkiego. Na pewno pan rozumie. Sucho w gardle, nawet woda mi się skończyła, więc…
- Cóż, to dobrze się składa! - pasażer zakrzyknął i wyciągnął coś
z torby. - Właściwie mam tu taki termos, proszę, niech się pan napije. Wiem, że trochę się spóźniłem… niech pan to potraktuje jako przeprosiny.
- Dziękuję… - niechętnie wziąłem termos od mężczyzny. Chciało mi się pić, ale ekscentryczność nieznajomego była raczej zniechęcająca.
Uniosłem metalowe naczynie bliżej nosa i wziąłem głęboki wdech, zaciągając się zapachem niezidentyfikowanego płynu. Powtórzyłem tę czynność dwukrotnie z przezorności. Termos miał przyjemny, znajomy zapach, nie było w nim nic podejrzanego.
- Co to jest?
- Mięta z imbirem. - odpowiedział, szczerząc swoje pożółkłe zęby w szerokim uśmiechu.
Intuicja mówiła mi, że to się źle skończy i nie powinienem tego robić. Z drugiej strony mieliśmy do przejechania pół Poznania, a to tylko zwykły człowiek, który pewnie na starość stał się niegroźnym dziwakiem. „Raz kozie śmierć” - pomyślałem i przyłożyłem wargi do termosu, po czym wziąłem kilka łyków. Smakowało. Wziąłem jeszcze jeden i oddałem mu termos.
- Nie przedstawiłem się należycie… Tak naprawdę wcale nie nazywam się Kowalski, ale spokojnie. Naprawdę nazywam się Braun, doktor Braun i bardzo miło mi pana poznać. To, co panu zaraz powiem, może być szokujące, ale jestem pewien, że dam radę pana przekonać, jeśli tylko da mi pan szansę. - pasażer powiedział powoli, zakładając kaszkiet z powrotem i przekrzywiając go lekko na prawo.
- Jasne. - odparłem siląc się na życzliwość.
- Jestem podróżnikiem w czasie. - powiedział doktor Braun śmiertelnie poważnym tonem głosu.
- Mhm… oczywiście. - odpowiedziałem z subtelnym sarkazmem. Nie potrafiłem uwierzyć w ani jedno słowo.
- Słuchaj, pokażę ci najpierw zdjęcia. Wiem, że to niewiele, ale wszystko po kolei. - Powiedział i wyciągnął swój smartphone.
- Nie mogę patrzeć, muszę być skupiony na drodze. - chciałem, żeby ten człowiek dał mi chociaż chwilę spokoju
- No proszę, to zajmie tylko chwilę. Poza tym właśnie ugrzęźliśmy w korku. - zauważył doktor Braun. Był natarczywy.
- Dobra! - powiedziałem wyraźnie zniecierpliwiony przez zaciśnięte zęby. Jego postawa działała mi na nerwy. - Co tam masz?
Wziąłem telefon i dotknąłem ekranu. Po chwili ukazała mi się cała galeria dziwnych zdjęć. Jedno przedstawiało ogromny krater otoczony ruinami kamienic poznańskiego Starego Rynku, inne - Pałac Prezydencki w Warszawie zburzony do fundamentów, a jeszcze inne dziesiątki ciał w czarnych workach i sanitariuszy w maskach. Ledwo potrafiłem zidentyfikować te obiekty. Kolejne zdjęcia przedstawiały więcej martwych ludzi, przerażonych cywili i zniszczonych miast. Śmierć na każdym kroku. Były tam stolice największych europejskich państw: Berlin, Paryż, Londyn, Rzym. Im dłużej przeglądałem tę galerię, tym więcej niepokojących obrazów odsłaniało się moim oczom. Otworzyłem usta ze zdziwienia. Zniszczenia były tak wielkie, że aż nieprawdopodobne! Zrozumienie tego, co właśnie zobaczyłem, zajęło mi chwilę. Osoba sprawnie posługująca się programami graficznymi potrafiłaby wykreować podobną, nieprawdziwą rzeczywistość. „To niemożliwe!” - powtarzałem sobie naiwnie. Zaczęło mnie mdlić, kręciło mi się w głowie. Miałem nadzieję, że to tylko fikcja. Niestety, im dłużej oglądałem zdjęcia, tym trudniej było mi podważać ich autentyczność. Wydawały się zbyt realistyczne, by mogły być podrobione w Photoshopie. Czułem, że zaczynam wierzyć, ale potrzebowałem więcej dowodów i informacji, żeby przekonać się całkowicie. Cała sprawa wydawała się mieć jakieś drugie dno.
- To wszystko? – zapytałem, udając obojętność pomimo wewnętrznego poruszenia. - Po co mi to w ogóle pokazujesz?
- Zaraz powiem, teraz lepiej patrz na drogę.
Nie zauważyłem, gdy światło zmieniło się na zielone. Ktoś z tyłu zaczął trąbić. Zostaliśmy wyprzedzeni przez czerwonego forda, którego kierowca nie omieszkał wyrazić swojego niezadowolenia, pokazując mi środkowy palec przez otwarte okno. Odpowiedziałem podobnym gestem. Ruszyłem, żeby dłużej nie blokować drogi. Jechaliśmy chwilę w ciszy, a ja nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć.
- Możesz zrobić głośniej? - zapytał mnie doktor, gdy w radiu zaczęło brzmieć "Strawberry Fields Forever”.
- Co? - spytałem dla potwierdzenia. Wciąż byłem zdezorientowany.
- Głośniej, radio. - powtórzył ze spokojem Braun.
- Dobrze, dobrze… - zrobiłem jak prosił.
Let me take you down,
Cause I’m going to Strawberry Fields.
Nothing is real
And nothing to get hung about.
Strawberry Fields forever.”
- To… - zapytałem po chwili, wsłuchany w piosenkę - Dlaczego mi to wszystko pokazałeś?
- Bo tylko ty możesz nas uratować. - powiedział i zaczął kaszleć.
- Tylko ja? Bardzo zabawne. Ja nawet nie potrafiłem uratować swojego małżeństwa. - zauważyłem z przekąsem.
- Straszny z ciebie pesymista. Jednak to też jeden z powodów, dlaczego cię wybrałem. Nie będę ukrywał, że sprawa jest ciężka, brudna i może się źle skończyć, ale nie masz wiele do stracenia.
- To fakt. - doktor Braun miał rację, ale te słowa i tak bolały.
- Jesteś krzepki, masz taksówkę i broń, wystarczy. - dodał.
- Czekaj, co?! - spytałem zaskoczony. - Skąd wiesz?
- Że masz broń? Nie cofnąłbym się w czasie do byle taksówkarza, zrobiłem „research”. „Potrzebowałeś” jej do obrony przed ojcem.
- To też wiesz?! - coraz bardziej bałem się tego człowieka.
- Ja wiem wszystko, przynajmniej na twój temat. - powiedział doktor Braun i uśmiechnął się jakoś dziwnie. - Także to, że ubiegałeś się o pozwolenie na broń, ale nie wyrażono na to zgody, dlatego kupiłeś czarnoprochowca. Boisz się powrotu ojca, ale obaj wiemy, że już nie wróci. Teraz broń może posłużyć ci tylko do jednego, więc nie jest zupełnie zbędna
- Nie wiem, skąd o tym wiesz, ale to o niczym nie świadczy! - nie mogłem zapanować nad łamiącym się głosem, bałem się.
- Może tak, a może nie. - odparł, wzruszając ramionami. Nie zdejmował z twarzy specyficznego uśmiechu. - Wydajesz się zdenerwowany, czy coś jest nie tak? Może chciałbyś się jeszcze napić?
- Nie trzeba… - teraz żałowałem, że klient jednak się zjawił.
- Nie sądzę, że masz przy sobie wykrywacz kłamstw, żeby mnie sprawdzić, zresztą uważam, że byłaby to niepotrzebna formalność. Ale masz broń. Tu i teraz. - rzekł doktor dobitnie. - To dobrze, będzie ci potrzebna.
- Nadal nie powiedziałeś, do czego. - zauważyłem, chociaż przeczuwałem, że powie coś, co mi się nie spodoba.
- Widziałeś te wszystkie zdjęcia. Tego wszystkiego dokonał potwór. Teraz to tylko mały dzieciak, lecz wyrośnie na zbrodniarza gorszego niż Stalin czy Hitler. Będzie geniuszem, jednak przyniesie zgubę całej naszej cywilizacji. Ludzkość dotkną klęski tak straszliwe, że przyćmią plagi egipskie! Miliony zginą...
- Aha, rozumiem, do czego to zmierza. - przerwałem jego monolog. On naprawdę chciał zabić, a ja nie wiedziałem, co o tym myśleć.
- Ponieważ mam broń, to chcesz…
- Żebyś podjął właściwą decyzję. Uratuj nas przed tym losem. Wiem, że nie jesteś jeszcze przekonany, ale musisz dać mi szansę.
- Twierdzisz, że jesteś podróżnikiem w czasie, tak?
- Tak. - powiedział doktor Braun, widocznie pewny swych słów. Denerwowałem się, jednak musiałem przyznać, że starzec był bardzo przekonujący. Chyba zaczynałem wierzyć.
- To powiedz, jak, do cholery, tu się pojawiłeś? Tylko nie mów mi, że zrobiłeś jakieś „czary, mary”. Mówiłeś, że w przyszłości świat będzie zniszczony, jeżeli nie zapobiegnę katastrofie, ale jakoś dałeś radę cofnąć się w czasie i mnie odnaleźć. - próbowałem znaleźć sposób, żeby podważyć jakoś jego słowa lub udowodnić mu kłamstwo.
- To nie tak, że nic nie ocaleje. Wielu na powierzchni umrze, ale nie wszyscy. Ja natomiast należę do pewnej sekretnej organizacji, której struktury powstały w wielkim pośpiechu. Otrzymaliśmy bardzo prymitywny prototyp wehikułu czasu. Pracowaliśmy w podziemnym laboratorium, tuż pod powierzchnią Ziemi. Dniami i nocami próbowaliśmy dokonać niemożliwego. Nie mogliśmy sobie pozwolić na odpoczynek, nie było chwili do stracenia. Nie wiedzieliśmy, co przyniesie jutro. Nasza dieta oparta była w połowie na kofeinie. Piliśmy hektolitry tego świństwa i zapracowywaliśmy się na śmierć. W końcu skończyliśmy. Nasze opus magnum, dzieło życia. Niestety, mogliśmy wysłać tylko jedną osobę. Zostałem wybrany, ponieważ zebrałem najwięcej przydatnych informacji, które mogły okazać się kluczowe. To naprawdę bardzo istotne. Ponadto smutna prawda jest taka, że jeśli zawiodę lub po prostu zginę, nie będzie to wielką stratą dla całego projektu. Pomogłem w jego stworzeniu, zmaterializowaniu naszej wizji, ale jestem starszym człowiekiem i to śmiertelnie chorym. Nie zostało mi już wiele czasu… - powiedział i pociągnął nosem, przestał się uśmiechać.
- Bardzo mi przykro. - chyba rozumiałem, jak się czuł.
- Nie powiedzieli tego wprost, ale doskonale wiedzą, że moja śmierć niewiele zmieni. Zrobiłem co mogłem, ale nie jestem już potrzebny. Najwyżej spróbują jeszcze raz z wehikułem, ja do niczego bym już się nie przydał. Nadchodzi mój czas. Chciałbym tego dokonać, zanim umrę, tylko tego. Nadałoby to mojej śmierci jakiś głębszy sens. Proszę, pomóż mi. Gdybym mógł zrobić to sam, zrobiłbym. Wziąłbym od ciebie broń i własnoręcznie zakończył sprawę lub wymyślił inny sposób. Nie wiem, czy przyniosłoby mi to jakąś chwałę, ale zaoszczędziłbym ci przynajmniej kłopotu. Prawda jest, niestety, taka, że to niemożliwe. Nie dałbym rady. Leki utrzymują mnie na nogach i pozwalają funkcjonować. Jednak nawet one mnie nie uratują. Sprawiają jedynie, że cierpienie jest do zniesienia, że nie boli mnie przy każdym stawianym kroku, że mam siłę mówić. Skutki uboczne widać zresztą gołym okiem. Ledwo panuję nad własnym ciałem, jakby nie było już moje. Ja umieram. Nie wiem, czy dotarłbym na miejsce żywy. Potem musiałbym wdrapać się na trzecie piętro. Jest to budynek bez windy, więc trzeba byłoby iść schodami. Moje nogi nie są wystarczająco silne, już nie. Ponadto istnieje szansa, że złapie mnie nagły ból lub zasłabnę, a wtedy spadnę i nie dam rady wstać. Wszystko poszłoby na marne. Nawet jeśli dotrę i wejdę, nawet jeśli dostanę się do środka, to może się bardzo źle skończyć dla wszystkich. Słyszałeś kiedyś o paradoksach związanych z podróżą w czasie? - zapytał retorycznie doktor Braun.
W jego oczach widać było smutek, ale także determinację. Po policzkach spływały łzy. Wziął głęboki oddech i kontynuował. - To zbyt wielkie ryzyko, dlatego błagam cię. Zrób to. Wiem, że chciałeś się zabić, dotkliwie okaleczyć, więc co ci szkodzi? Nawet jeśli policja cię złapie i trafisz do więzienia, będziesz bohaterem. Dobrze o tym wiesz. Nadaj sens naszej egzystencji.
- Nie wiem, co o tym myśleć. - odpowiedziałem półszeptem. Zbladłem. Nie wiedziałem, co robić. Przeszedł mnie zimny dreszcz i czułem taki ból głowy, jakby miała zaraz eksplodować.
Milczeliśmy. Jedyne, co słyszeliśmy, to muzyka z radia. Stacja – co w innych okolicznościach wywołałoby uśmiech na mojej twarzy – nadawała chyba wyłącznie stare przeboje. Tym razem usłyszałem „Hello, Goodbye”. Nie zwróciłem wtedy nawet uwagi, że to następny utwór Beatlesów. Byłem zbyt zajęty gorączkowym myśleniem - „Co robić?”
Wyjąłem trochę tytoniu z kieszeni i włożyłem sobie do ust. Żucie zawsze mnie uspokajało. Czułem się słaby. Ból głowy zdawał się narastać. „Nie zniosę więcej tego myślenia!” - chciałem wrzeszczeć. Jeśli starzec miał rację, to zostałbym bohaterem. Oczywiście nikt poza nami nigdy by się nie dowiedział, ale co z tego? Uratowałbym świat! Jaki inny taksówkarz mógłby coś takiego zapisać w CV? Starałem się myśleć pozytywnie, chociaż nie było łatwo. Doktor Braun - o ile to naprawdę jego nazwisko - mógł kłamać. Bałem się możliwych konsekwencji swojego czynu oraz samego faktu, że dokonałbym dzieciobójstwa. Nie wiedziałem, czy jestem do tego zdolny. „Jednak, jeśli to prawda i naprawdę to coś zmieni… może warto? Zabiję dziecko czy potwora?” Tak naprawdę im więcej o tym myślałem, tym bardziej akceptowałem pomysł doktora. Przecież z nas dwóch tylko on posiadał stopień naukowy. Bałem się tylko, że może nam się nie udać dojechać na miejsce. Blada cera i zaszklone oczy faktycznie sugerowały, że jest ciężko chory. Nie mogłem pozwolić mu tutaj umrzeć. Wrzuciłem wyższy bieg i docisnąłem pedał gazu.
Dotarliśmy na miejsce. Zatrzymałem taksówkę przy krawężniku, przed samym blokiem, ignorując znak zakazu ruchu w obu kierunkach. W okolicy i tak nie było nikogo, a przynajmniej nikogo nie dostrzegliśmy. Zresztą, jakie miałoby to teraz znaczenie? Obróciłem się w stronę pasażera. Spojrzałem głęboko w jego mętne oczy.
- Naprawdę wierzysz w to, co mi powiedziałeś? - zapytałem z przejęciem.
- Tak. - odpowiedział pewnie zachrypniętym głosem. Bez cienia wątpliwości. - Proszę, zrób to. Na Boga, zrób to.
- Hmm… - przekonał mnie. - Dobrze, wierzę ci. Zrobię to. Przynajmniej coś w moim życiu będzie miało wreszcie sens.
- Dziękuję, poczekam tu, na wszelki wypadek… - powiedział i położył się na tylnych siedzeniach, opierając głowę o swój marynarski worek.
Kiwnąłem głową. Zacząłem się przygotowywać. Doskonale wiedziałem, co będzie potrzebne. Wpierw chciałem wyłączyć radio, w którym właśnie brzmiał utwór „Helter Skelter” w oryginalnym wykonaniu Beatlesów, ale zatrzymał mnie doktor Braun, mówiąc: „Zostaw, miło czegoś posłuchać do snu.” Nie odpowiedziałem, ale uszanowałem jego wolę. Wziąłem marynarski worek i wyciągnąłem ukryty w środku pistolet czarnoprochowy. Czułem, że stary, dobry colt idealnie spełni swoje zadanie. Nie musiałem nawet ładować broni. Już w domu upewniłem się, że bębenek jest nabity i gotowy do strzału. Samo wkładanie amunicji zajmowało zawsze dużo czasu, a to należało zrobić szybko. Pistolet ostrożnie włożyłem do przepastnych kieszeni moich granatowych dżinsów. Zanim wysiadłem, spojrzałem jeszcze raz w lusterko na przedniej szybie. Uśmiechnąłem się litościwie w kierunku odbicia. Żal było mi było tego dziwnego człowieka.
Ruszyłem w stronę bloku. Zabawne. Nie pytałem starca, dokąd iść, ale doskonale znałem klatkę i numer mieszkania. Chyba faktycznie byłem stworzony do tego zadania. Nie potrzebowałem też domofonu, żeby dostać się do środka, licząc na litość jednego z domowników. Wręcz nonszalancko wyjąłem pęk kluczy z brelokiem w kształcie piłki baseballowej – której byłem fanem - i wybrałem największy. Pasował. Spokojnie wszedłem do środka. Nie chciałem narobić hałasu, jeszcze nie teraz. Na ziemi leżało kilka petów i jakieś stare ulotki. Obrzydliwy fetor wypełniał całą klatkę schodową, ale przywykłem już do tego smrodu. Wszedłem na trzecie piętro. Schody pokonywałem po dwa stopnie, żeby znaleźć się jak najszybciej na szczycie. Stanąłem przed drzwiami mieszkania, pomalowanymi farbą „gorzka landrynka”. „Idiotyczna nazwa” – pomyślałem, przypominając sobie nazwę tej farby. Nie dzwoniłem, nie pukałem, szkoda tracić czas. Znów klucze. Tym razem żaden z nich nie pasował. Przyznam, że trochę się zdenerwowałem. Ciągle słyszałem też tamtą piosenkę, „Helter Skelter”. Chociaż radio było przecież daleko, czułem, jakbym nadal siedział w samochodzie.
Do you, don't you want me to love you?”
Na chwilę znieruchomiałem, chociaż nie mogę powiedzieć, że byłem zdziwiony. „Nic nie szkodzi.” - wziąłem głęboki oddech, żeby trochę się uspokoić. Miałem plan. Jeszcze raz spojrzałem na drzwi. Ich słaby punkt stanowiły zawiasy. Cofnąłem się o kilka kroków i wbiegłem z impetem uderzyłem w drzwi, by je staranować. Użyłem całej masy ciała. Powiodło się. Już po chwili drzwi z hukiem wypadły z zawiasów i leżały teraz na podłodze. Ktoś krzyknął w środku. Wysoki głos. Słyszałem wszystko. Szybkie, płytkie oddechy, płacz, pośpieszne wybieranie numeru telefonu, ale przede wszystkim strach. Dlaczego czułem się tak dobrze? Wszedłem pewnie do środka, rozglądając się pogardliwym wzrokiem po tym bałaganie. Na prawo znajdował się salon i kuchnia, po lewej dwie sypialnie, na środku łazienka. Podążyłem za dźwiękiem. Podszedłem do drzwi prowadzących do jednej z sypialni. Nie rozumiałem, dlaczego tak się teraz uśmiecham. Szarpnąłem gwałtownie za klamkę. Drzwi były zamknięte na zasuwkę, ale to nie stanowiło problemu. Czułem się śmielej. Natarłem z całej siły, rozwalając je w drzazgi. Sypialnia urządzona mało oryginalnie. Małżeńskie łóżko z kanarkową pościelą, sosnowe biurko, na nim lampka, obok regały z książkami i kilka fotografii na ścianach pomalowanych farbą „energetyczny oranż”. „Kolejna beznadziejna nazwa”. - myślałem rozglądając się po pokoju. Na drewnianych panelach leżały rozsypane klocki i kilka plastikowych samochodzików. W środku znajdowały się dwie osoby. Młoda kobieta i jej dwuletni dzieciak. Nie musiałem zabijać obojga, ale czułbym się potworem, gdybym zabił dziecko na oczach matki. Tak się nie robi. Wyciągnąłem broń. Błagała, szlochała, ale nie zdołała mnie przekonać. Ja zresztą też nie potrafiłem im wyjaśnić, że „muszę uratować świat”. Upewniłem się raz jeszcze, że pistolet jest naładowany i wycelowałem w kobietę. Nie pamiętałem, co dokładnie było potem. Strzeliłem dwukrotnie w jej tors, nie miała szans na przeżycie. Pomieszczenie zaczynało robić się gęste od dymu. Szybko chwyciłem chłopca, który próbował schować się pod łóżkiem. Próbowałem przyłożyć mu lufę do skroni, bo to byłaby szybka śmierć, a ja nie jestem okrutnym człowiekiem. Płakał i krzyczał. Uderzał mnie swoimi małymi piąstkami, wiercił się strasznie, nie pozwalając dobrze wymierzyć. Zdenerwowałem się. Rzuciłem pistolet w kąt i objąłem go dwiema rękami. Ścisnąłem go bardzo mocno, przyduszając go jak najbliżej piersi. Więcej nie krzyczał. „Dzieci i ryby głosu nie mają.”
Potem chyba przewróciłem się, bo pamiętam krwotok z nosa. Wstałem i chwiejnym krokiem wszedłem do łazienki, żeby się umyć. Nie mogłem doczyścić dłoni. Szorowałem i szorowałem, ale brud nie schodził. Westchnąłem. Zdjąłem okulary i kaszkiet. Spojrzałem na siebie w lustrze. Wyglądałem paskudnie. Byłem blady i chudy jak śmierć. Oglądałem siebie przekrwionymi oczami ze wstrętem. Od samego patrzenia na tę kreaturę dostawałem ataku mdłości. Położyłem swoje rzeczy na pralce. Zastanawiało mnie, czemu sąsiedzi nie przyszli sprawdzić, co się stało, ale doszedłem do wniosku, że połowa z nich to zwykli tchórze, a druga połowa siedzi pewnie w pracy o tej porze. Zacząłem myć twarz, widząc krew, kapiącą mi z nosa i czując paprochy w oczach. Mydło miało miły zapach, jak jabłuszka. Chciałem jeszcze wejść do kuchni i zrobić sobie kanapki, bo bardzo zgłodniałem, ale wtem usłyszałem syreny i jakieś odgłosy dobiegające z dołu. Nie wiem dlaczego, ale pierwszy impuls kazał mi wejść do sypialni. Podszedłem do ciała kobiety i z satysfakcją oglądałem dwie dziury w brzuchu. Kule przeszły na wylot. Chłopiec był siny i wydawał się jakby mniejszy. W pokoju trochę cuchnęło i nadal unosił się dym, dlatego uchyliłem okna. Wtem ktoś wszedł, ale nie zdążyłem się przywitać. Straciłem przytomność.
Miałem kilka przebłysków, ale nie potrafiłem zrozumieć, co się dzieje. Nie pamiętałem zbyt wiele. W głowach dźwięczała mi muzyka. Musiałem mieć zwariowany sen.
Picture yourself in a boat on a river,
With tangerine trees and marmalade skies
Somebody calls you, you answer quite slowly,
A girl with kaleidoscope eyes.
Cellophane flowers of yellow and green,
Towering over your head.
Look for the girl with the sun in her eyes,
And she's gone.”
Beatlesi! Mój ulubiony zespół. Podniosłem głowę. Chyba miałem czekać na klienta. Chciałem przetrzeć zaspane oczy, lecz nie mogłem. Zamrugałem kilka razy i obejrzałem pomieszczenie, w którym się znajdowałem. Chyba szpital. Leżałem na łóżku w ciasnym pokoju, przypominającym celę więzienną i pachnącym niewiele lepiej. Jeszcze raz próbowałem podnieść nadgarstki. Użyłem całej siły w rękach, ale one nawet nie drgnęły. Rozejrzałem się. Byłem ubrany w dziwny strój, jakby kaftan. Moje ręce i nogi zostały unieruchomione, mocno przytwierdzone do metalowych ram. Mój brzuch przepasany jakimiś pasami. „Co to za chore miejsce?” Ze zdziwieniem rozglądałem się po pomieszczeniu. Nagle usłyszałem otwierające się drzwi i do środka weszły trzy postacie. Początkowo wyglądały jak bezkształtne cienie, a ja obawiałem się najgorszego. Nie chciałem umierać. Nie bałem się nawet samej śmierci, ale bólu. Poza tym mogłem jeszcze sporo osiągnąć. Całe szczęście był to tylko personel szpitala i ksiądz. Dwie kobiety szły z przodu. Sądząc po uniformach, jedna z nich, zielonooka brunetka, pracowała tu jako lekarz, a druga, trochę młodsza, o rudych włosach, jako pielęgniarka. Za nimi wszedł starszy ksiądz o siwych, lecz wciąż gęstych włosach, ściskając w rękach różaniec, krucyfiks i „Biblię”. Wnieśli do pokoju jeszcze więcej mdłego zapachu.
Nagle zaczęli głośno rozmawiać, chociaż przypominało to bardziej krzyki. Pielęgniarka niewiele mówiła, ale po chwili poszła po łysiejącego funkcjonariusza policji, który chyba przez cały czas czekał za drzwiami. Wtedy krzyki osiągnęły apogeum, miałem wrażenie, że pękną mi bębenki w uszach. Nie wiem, czy byli świadomi, że ich słyszę, chociaż i tak nie mogłem zrozumieć większości wypowiadanych słów. Czułem się tak strasznie zmęczony, że nie miałem siły się odezwać. Chciałem ich prosić o ciszę. Zrozumiałem tylko tyle, że mówili o mnie. Ledwo pamiętałem, co się wcześniej stało, ale dla nich było to wielkim problemem. Gdy wreszcie przestali się kłócić, wzięli mnie na „przesłuchanie”. Dali mi jakieś śmieszne tabletki, podłączyli aparaturę i kazali mówić, więc starałem się powiedzieć im całą prawdę. Wydaję mi się, że podzieliła ich kwestia tożsamości doktora Brauna. Policjant chciał zabrać mnie prosto do więzienia, podczas gdy lekarz mówił coś o jakichś „schizach”, „zaburzeniach” i „patiach”. Ksiądz natomiast od początku o tym samym, że jestem opętany przez diabła, bo to się w ogóle często zdarza, ale on się tym zajmie. „Człowiek z powołaniem”. Bawiło mnie to, ale nie miałem siły się śmiać. Odczuwałem silne zawroty głowy, myślałem, że zaraz zwymiotuję. Nie zapamiętałem nawet jednego wypowiedzianego przez nich zdania, wyłącznie oderwane słowa. Chyba faktycznie byłem pod wpływem czegoś mocnego, bo czułem się źle i nie orientowałem się w sytuacji. Nie rozumiałem, dlaczego to mnie ścigali, a nie mojego klienta. Ja byłem tylko ofiarą jego manipulacji! Powtarzałem im potem wiele razy, że to nie ja chciałem zabić, a miejsce i ofiary morderstwa były całkowicie przypadkowe. Nie zrobiłbym przecież tego, gdybym wtedy wiedział, że to mój dom! Nazwisko „Braun” padało z moich ust przy każdej odpowiedzi. Jeśli nawet nie miałem racji i ten człowiek mnie oszukał, to skąd mogłem wiedzieć? To ja tutaj jestem ofiarą! Każdy miał swoją własną wersję „prawdy”. Coś dla mnie oczywistego, dla nich okazało się zagadką. Sam już nie wiem, czy doktor Braun naprawdę był podróżnikiem w czasie, diabłem, zjawą, wytworem mojej wyobraźni, a może nie było go wcale?
- Musimy jeszcze przedyskutować twoją „sytuację” i które miejsce będzie najkorzystniejsze dla procesu leczenia. Leż spokojnie i staraj się powoli oddychać. Siostro, proszę przynieś mu wodę - powiedziała pani doktor. Czułem się tu prawie jak na wczasach.
Usłyszałem kolejną, przyjemną piosenkę głośno i wyraźnie, mimo że nigdzie nie było radia. To dobrze, mogłem zamknąć oczy i chwilę się zrelaksować. Potrzebowałem tego po takim dniu. Mam nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży. Zacząłem cicho śpiewać:
- We all live in a yellow submarine...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz