niedziela, 31 marca 2019

Stacja trzecia

Patrzę w lustro...
Ślady po poparzeniu...
Nie zadane przez "kogoś".
Dokonane bez celu.

Widzę stwora,
Który kiedyś miał wszystko.
Teraz powoli kona.
Z San Francisco ściernisko.

Niby mam kumpli...
Mogę iść na imprezę,
Ale, zamiast iść z nimi,
Sobie tutaj poleżę.

Przerażony stwierdzam,
Że tu wszystko już zgniło.
Teraz żyję wspomnieniami,
Których nigdy nie było.

To dopiero początek...
Boję się, co dalej?
Wiem, że czeka mnie wkrótce,
Kolejny upadek.

czwartek, 28 marca 2019

Muzyka podziemi, kicz czy RiGCz?

Jako muzykę podziemi mam (jak łatwo zgadnąć) na myśli tzw. "underground", którego (szczególnie ostatnio) chętnie słucham. Kiedyś już udostępniałem tu muzykę, lecz były tu utwory przeważnie znane (Kaczmarski też nie jest zresztą tak niepopularny). Dlatego sądzę, że tym razem, zamiast pokazywać wam coś, co już mieliście pewnie okazję doświadczyć, dam wam muzykę bardziej niestandardową. Widzę, że ostatnio pojawiły się jakieś nowe twarze. Witajcie :D Nie sądzę, że zostaniecie na dłużej, ale może... W każdym razie jest mi bardzo miło :)
Tym razem przedstawię wam kilka przyjemnych, bardzo niepopularnych (jeden z nich nie ma nawet 50 wyświetleń, a przynajmniej w chwili gdy to piszę ma ich jedynie 20) utworów. Kto wie? Może jeden z nich zdobędzie specjalne miejsce w waszym serduszku?

1. Zacznę od utworu, którego autorka pojawi się tu niejednokrotnie, gdyż bardzo ją sobie upodobałem. Julien Glabs. Jeżeli ktoś z was miał okazję widzieć netflixowy zwiastun sitcomu "Peep Show", to na pewno kojarzy tę melodię. Osobiście nieszczególnie przepadam za takimi serialami i jedyne co sprawiło, że zatrzymałem się przy nim na chwilę, (chociaż z ręką na sercu oświadczam, że nie widziałem nawet jednego odcinka), jest niesamowita muzyka. Dowiedzenie się, co to jest, byłoby niemożliwe, gdyby nie pomoc "Asystenta Google". Słuchając tego czuję, jakbym na chwilę zanurzył się głęboko i słyszał melodię własnej duszy. Zresztą zachęcam was, żebyście sami zobaczyli, jak wam się to podoba. Przedstawiam wam Walking Cat by Julien Glabs:

2. Następny utwór został mi polecony przez znajomego (bardzo ci za to dziękuję). Okazał się bardzo przyjemny, romantyczny. Przewijający się w piosence motyw miłosny idealnie wpasował się w mój aktualny humor. Nie potrafię określić tego słowami, lecz jest w nim coś nostalgicznego. To co piszę jest z całą pewnością bardzo subiektywne, jednakże słuchając tej muzyki, ciągle myślę o toczącej się w mojej głowie, nieustannej psychomachii. Zresztą, jeśli było się kiedykolwiek zakochanym i w dłuższym związku - a czasem nawet i krótszy wystarczy - nietrudno odnaleźć się w słowach tej piosenki. Zatem przed wami: "The Analog Affair - Ramona" Oto odnośnik:

3. Kolejna muzyczka, którą chcę wam pokazać, jest również autorstwa Julien Glabs (niech was to nie dziwi, bo naprawdę polubiłem jej muzykę i chciałbym ją pokazać chociaż tej garstce osób, które przeczytają ten wpis). "Into the City" jest utworem, który jeżeli nie został jeszcze wykorzystany w jakimś filmie/serialu, to idealnie by do takiego pasował. Gdybym miał próbować określić, jak odbieram ten utwór, powiedziałbym, że bije od niego ciekawa energia, a jednocześnie pewno napięcie. Uważam, że świetnie to pasuje do tytułu, bo w zasadzie miasto - szczególnie nocą - można odbierać właśnie w taki sposób. Nie jest to jednak utwór przepełniony suspensem, czuć w nim wyraźnie coś pozytywnego. Jakąś ożywczą chwilę, coś dobrego. Innymi słowy, brzmi pięknie. Oto i on:

4. Zbliżamy się do końca. To w zasadzie dobrze, bo po co mam na siłę wysyłać wam utwory? Lepiej chyba, żebym pokazał wam kilka ciekawych dla mnie propozycji muzycznych, a jeżeli wam się spodobają, to kto wie? Może sięgniecie po następne? Tym razem przedstawiam coś, co chociaż odkryłem sam, nie jest autorstwa mojej kochanej Julien Glabs. Jest to też stosunkowo bardziej popularny utwór na tle innych, jednakże nie oczekujcie, że oznacza to miliony wyświetleń, jedynie nieco ponad pięćdziesiąt tysięcy. Nastrój tego utworu chociaż energetyczny, pełen jest jakiejś tajemnicy i oczekiwania, niepokoju. Brzmi zdecydowanie bardziej egzotycznie. Kojarzy mi się z różnymi cywilizacjami dalekiego wschodu lub genialnym filmem "Czas apokalipsy". Ogólnie jest w nim coś z motywów "Jądra ciemności". Takie jest oczywiście jedynie moje zdanie i bardzo liczę na to, że sami podzielicie się własnym komentarzem. Z czym kojarzy się wam ta muzyka? Simple Symmetry - Too Much Fun In The Temple Of Doom:

5.  Czas na finał. Kończyć należy podobno zawsze z przytupem. Zatem przed wami epicki crossover między Julien Glabs i Louise Eliott (jak to do cholery odmienić XD?). Nie jest to tak wyciszający utwór, jak większość przedstawionych oraz jest ubogacony świetnym wokalem. Trudno mi określić słowami, jak bardzo podoba mi się ta piosenka oraz ile emocji we mnie naraz pobudza. Być może jestem po prostu skrajnie wrażliwą osobą, ale gdy zamykam oczy, wyłączam myślenie i po prostu skupiam się na tym, co słyszę... czuję taką dziwną, ogarniającą całe ciało błogość. "When You Say Your Name" by Julien Glabs & Louise Eliott:

I to tyle... pamiętajcie pić dużo wody, jeść warzywa... no i koniecznie podzielcie się własnymi odczuciami. Dla mnie to RiGCz, zgadzacie się? Czy może część z was postrzega to jako kicz? Podzielcie się w komentarzach!

P.S. Pozdrówcie wasze mamy, powiedzcie im, że są piękne!

środa, 20 marca 2019

Ciemna dolina


Jeżeli życzysz sobie wersji PDF, proszę, napisz do mnie na PW :D
tl;dr Historia rycerza, który poznaje, że to co wydaje się białe, nie zawsze takie jest oraz podążą za utraconymi ideałami

Ciemna dolina


- Przeklęte Wampiry…
Wyczuwałem ich obecność na milę. Ciekawe, że im bliżej Zakazanego Miasta, tym bliżej zła i zepsucia. To miejsce wyraźnie kontrastowało z resztą Kratonu. Nic dziwnego, że istoty podłe lgnęły tu, jak muchy do miodu. Pozostawała nadzieja, że – jak napisano w Dobrej Księdze - „nadejdzie dzień, gdy zatriumfuje sprawiedliwość, a nikczemni zostaną strąceni w najciemniejszą czeluść”, koniec sabatów. Na razie jednak wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo. W takim miejscu łatwo zginąć lub zatracić duszę. Człowiek nie wiedział, gdzie szukać następnej, bezpiecznej przystani. Dlatego wyruszyłem sam. Nikt poza mną nie miał dość odwagi, by stawić czoła piekielnikom. Tłumaczyli się oczywiście „pilniejszymi sprawami” i zarzucali mi młodzieńczą butę. Tchórzliwi głupcy. Ślubowałem, że przywrócę te ziemie feudałowi z woli ludzkiej i boskiej. Pożegnałem się z braćmi i dobrodziejami, którzy zapewnili mnie, że wzniosą modły w intencji powodzenia mojej świętej misji, a być może wkrótce do mnie dołączą. Ja jednak wiedziałem, że jestem zdany wyłącznie na siebie i Wszechbożą opatrzność, bo żaden człowiek mnie nie wybawi. Osiodłałem konia, spakowałem wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyłem mając świadomość, że być może nigdy nie wrócę. Trafiłem do osady będącej rzekomo we władzy wampirzego pomiotu. Rozejrzałem się po okolicy w poszukiwaniu jakiejkolwiek żywej istoty. Czułem, że nawet mój kary wierzchowiec drży niespokojnie. Zwierzęta potrafiły nierzadko wyczuć siły nieczyste oraz inne zagrożenia, co opisał kiedyś święty Łękomir w jednym ze swoich licznych kazań.
Dojrzałem parobka wychodzącego z niewielkiej chaty na pole. Dopiero świtało – nie chciałem przyjeżdżać po zmroku – więc szedł właśnie do robót. Niósł przy sobie lniany worek, motykę i tępy sierp. Ubrany był w brudne, płócienne łachmany. Miał w ustach niewielką gałązkę, a na głowie kapelusz ze słomy. On również mnie zauważył i zamarł.
- Ty! - zawołałem nieznajomego. - Słyszałem o tym, co stało się z twoim panem. Chcę…
- Panie, my jesteśmy biedni ludzie. - wieśniak przerwał i począł lamentować. - Wielu z nas kostucha zabrała. Panie, my nie szukamy zawady.
- Uspokój się, przecież nie zrobię ci krzywdy. Współpraca ze mną jest wam na rękę. - zauważyłem mówiąc spokojnie, wysoko unosząc głowę. - Jam jest kawaler srebrnej wstęgi, Zygfryd Czerkwa.
- Co?
- Kmieciu! - oburzyłem się widząc ignorancję tego prostaka, wypiąłem dumnie klatkę piersiową. Wskazałem swój herb i wstążkę zawiązaną na lewym ramieniu. - Widzisz to?
- Yyy… - wieśniak widocznie nie rozumiał co do niego mówię i bezmyślnie wpatrywał się w czerwony most na mojej herbowej tarczy. - Jaśnie pan wybaczy…
- Jesteście poddanymi hrabiego Patryka z rodu Walon? - stwierdziłem, że muszę być bezpośredni, żeby zostać zrozumianym przez miejscową ludność.
- Byliśmy. - odpowiedział bez namysłu.
- Byliście? - zapytałem, nie mogąc uwierzyć w jego bezczelność. - Mam cię skrócić o głowę, czy zaczniesz gadać z sensem?
- Kiedy ja… - chłop wyraźnie zaniepokoił się moją groźbą. - Nie mogę mówić panie.
- Jak nie możesz! Nie tylko możesz, ale wręcz musisz! Nie wystawiaj mej cierpliwość na próbę. - zdenerwowałem się i jedną ręką wciąż ściskałem mocno wodze mojego rumaka, a drugą wyciągnąłem w kierunku broni, żeby zakończyć te żarty. - Mów co się tutaj dzieje, albo rozmówisz się z moją szablą i znajdę jakiegoś innego parobka, gotowego na współpracę.
- K-kiedy żaden z nas nie może p-panie… - zaczął się jąkać. Uśmiechnąłem się, bo wiedziałem, że zaraz zdradzi mi wszystko. Jak nie po dobroci, to wymuszę siłą.
- Taki z ciebie chojrak, że nie boisz się mojej stali? - wyciągnąłem z pochwy piękną szablę z grawerowaną klingą i przepięknie zdobioną rękojeścią. - A może po prostu jesteś szaleńcem, który pragnie śmierci?
- Panie! Litości! - chłop chciał uciekać, ale wiedział, że nie miałby szans. Jego krótkie nóżki nie umknęłyby przed zawrotną prędkością mego rumaka.
- Gadaj teraz, wszystko, natychmiast. Albo skuję tę twą parszywą mordę żelastwem w taki sposób, że cię rodzona matka nie pozna! - czułem się śmielej.
- Dobrze, dobrze… Ja… - pękł, był gotowy wyjawić mi wszystkie sekrety, gdy nagle dostrzegłem, że w naszą stronę nadchodzi pewien nietypowy jegomość.
Postać nie poruszała się jak człowiek. Wzrok przyciągała jego kosztowna szata wykonana z białego oraz purpurowego jedwabiu i aksamitu. Strój godny możnego pana. Na jego palcu dojrzałem piękny, drogocenny sygnet. Twarz mężczyzny była zsiniała, jak u trupa. W jego wyglądzie było coś upiornego. Samo patrzenie na tę postać zbliżającą się w moją stronę, napawało mnie jakąś dziwną, niezrozumiałą trwogą. Nie wiedziałem, czym jest to stworzenie, lecz wszystko wskazywało na to, że zaraz stanę oko w oko z Wampirem. Głowę osłaniał srebrzystym kapturem. Zaskoczyło mnie, że mógł przebywać na słońcu. Nigdy w życiu nie napotkałem podobnej istoty. Widziałem wyłącznie ryciny, słuchałem starych legend i kazań ojca Michała oraz opowieści pochodzących z naszego zakonu. Ciarki przebiegły mi po plecach. Mój koń też chyba wyczuł złą energię, gdyż zadrżał i z trudem wymusiłem na nim spokojne stanie w miejscu. Modliłem się w myślach i zmrużyłem oczy. Czekałem, aż bestia na mnie skoczy. Nie chciałem chować klingi, nie mogłem puszczać lejców, miałem więc tylko nadzieję, że zastosowane oleje i błogosławieństwa ochronią mnie przed czarną magią, a czosnek utrzyma go na dystans. Osikowy kołek nosiłem przy pasie, by w razie konieczności mieć do niego szybki dostęp. Stwór jednak mnie zaskoczył. Zamiast szczerzyć swe kły oraz szpony, zatrzymał się w odległości dwóch kroków, tak żebym mógł dobrze go widzieć i słyszeć. Odwróciłem głowę, żeby spojrzeć na reakcję wieśniaka, ale już go nie było. Pewnie wrócił do chaty lub czmychnął w głąb wioski, korzystając z chwili mojej nieuwagi. Nie robiło to jednak większej różnicy. Wampir zwrócił się do mnie, a ja starałem się nie patrzeć bezpośrednio w jego oczy, gdyż słyszałem, że sprowadzają zgubę na śmiertelników.
- Wędrowcze. Domyślam się kim jesteś i czego tu szukasz, ale jeśli przybyłeś zabić bestię, to jej tu nie znajdziesz. - odezwała się postać skrzekliwym głosem.
- Nie nabiorę się na twoje przeklęte sztuczki czarcie! Przybyłem tu, żeby cię zgładzić! - musiałem zachować zimną krew. Pod żadnym pozorem nie wolno mi było okazać strachu, gdyż przeciwnik szybko wykorzystałby taką słabość.
- Nie ma tu żadnych „czartów”. Wyłącznie ja i moi poddani.
- Te ziemie nie należą do ciebie potworze! Z woli boskiej i ludzkiej panuje tu hrabia Patryk Walon! Opuść to miejsce niegodziwa istoto, nie zmuszaj mnie do sięgnięcia po broń.
- Jesteś honorowym rycerzem, reprezentantem zakonu, jak się domyślam. Nie możesz podnosić miecza na bezbronnego. - to mówiąc Wampir wyciągnął przed siebie ręce i pokazał puste dłonie. Rzeczywiście nie dostrzegłem broni w żadnym widocznym miejscu jego stroju. Jak prawił ojciec Michał: „Bestie i niewiasty wodzą rycerzy wyłącznie na pokuszenie i moralny upadek”.
- Ty nie jesteś bezbronny! Ty jesteś Wampir! Stworzenie nocy! Pomiot diabelski! - zawołałem odważnie. - Nie nabiorę się na twe nędzne sztuczki. Nie jestem naiwnym rycerzem!
- Czyżby? - zapytał szyderczo stwór.
- Przebrzydły wąpierzu! Jak ty masz czelność w ogóle kpić sobie ze mnie? Jeśli tak ci śpieszno opuścić ten świat, to staw mi czoła! - powstrzymywałem mimowolne drżenie rąk.
- Nic do ciebie nie mam, bo wierzę, że jesteś po prostu człowiek młody, a z tego powodu i głupi. - Wampir przerażał i imponował mi swoją odwagą oraz pychą. Nie mogłem puścić mu tego płazem.
- Nie jesteś niczym więcej niż tylko zmorą, potworem. - rzekłem.
- Tak was na pewno uczono. Nie jesteś ciekawy jak jest naprawdę i czym są w rzeczywistości te „straszliwe potwory”? - zapytał odwołując się do mej grzesznej ciekawości. Rzeczywiście od kołyski byłem zainteresowany wszystkim co nadnaturalne i tajemnicze. Chciałem być niczym słynny rycerz z legendy o Zakazanym Mieście, książę Kadaksten.
- „Wszelka wiedza nie pochodząca z ksiąg świętych”… - zacząłem mówić.
- ...”to pokusa, mogąca sprowadzić nieszczęścia”... - kontynuował Wampir.
- Co?! - przerwałem mu zszokowany.
- Księga Mądrości, rozdział drugi, werset szósty. - powiedział to z takim przekonaniem, jakby się przedstawiał.
- Cóż to za czary?! Skąd znasz słowa Księgi?! - mój głos wyraźnie się łamał. Byłem przerażony, krzyczałem w złości i rozpaczy.
- Jak się nazywasz? - zapytał ni stąd, ni zowąd.
- Ja? - zapytałem już całkowicie zbity z tropu.
- Tak. - Wampir rzekł ze stoickim spokojem. – Mnie zwą Wako Pionier.
- Jam jest Zygfryd, kawaler Zygfryd Czerkwa z Zakonu Srebrnej Wstęgi. - powiedziałem, lecz tym razem nie przedstawiłem się z entuzjazmem.
- Widzisz? Możemy zachowywać się jak cywilizowani ludzie. - Wako uśmiechnął się w moją stronę.
- Ty nie jesteś człowiekiem. - odparłem.
- Czemu? Ty jesteś Sławianinem i jesteś człowiekiem. Krasnolud jest człowiekiem, Chochlik jest człowiekiem… dlaczego Wampir nie jest człowiekiem? - zapytał.
- Krasnoludy są chciwcami, a Chochliki to nomadzi żyjący w brudzie, ale Wampiry to ludożercze bestie. - powiedziałem. - To spora różnica.
- Jestem pewien, że tak mówi wasza teologia, lecz czyż Wybraniec nie powiedział kiedyś, że: „Oceniać będziesz nie po pozorach, ale po czynach, gdyż tak samo Wszechbóg nie po pozorach sądzić was będzie, lecz po owocach życia waszego, dobrych i złych uczynkach oraz woli waszej”? - zapytał podstępnie.
- Owszem, lecz…
- Czy zatem nie po pozorach winnyś mnie sądzić, ale po czynach moich? Odkąd tutaj jesteś, nic złego ci nie uczyniłem - zauważył.
- W każdej chwili uczynić możesz. Skąd mam wiedzieć, że gdy tylko schowam swój oręż, nie rzucisz się mnie i mojemu rumakowi do gardła? - zapytałem.
- Nie masz gwarancji, lecz mówisz, jakbyś mógł być czegokolwiek pewien w tym życiu, a przecież Dobra Księga...
- Dość! - przerwałem mu. - Nie przyszedłem tu prowadzić z tobą teologiczne dysputy.
- Zatem co cię do mnie sprowadza kawalerze srebrnej wstęgi? - nie mogłem ocenić, czy pyta szczerze, czy tylko kpi ze mnie.
- Już mówiłem. Przybyłem cię zgładzić.
- A ja już mówiłem, że nie masz powodu. - Wako rozłożył ręce.
- Zawsze jakiś się znajdzie!
- Jeśli wychodzisz z tym założeniem, to bardzo trudno będzie cię przekonać, ale wierzę w twoją poprawę. Tak jak wasz Wybraniec powiedział.
- Jakże on powiedział? - zapytałem trochę nie rozumiejąc jego słów.
- Tak jak Wybraniec powiedział. Później sprawdzisz w swych księgach. Teraz chcę ci pokazać rzeczywisty obraz mój i mego ludu. - Wako widocznie nie chciał walki, to dziwiło mnie chyba najbardziej.
- Mówisz zagadkami potworze.
- Przekonasz się, że prawda nie jest taka, jak ci się wydaje, lecz najlepiej zaświadczą o tym nie moje słowa, ale czyny. Chcę zaprosić cię na wytworną kolację na zamku Kra. Oczekiwaliśmy, że wkrótce ktoś się tu zjawi. - Wampir powiedział bardzo uroczystym tonem.
- Akurat! - nie wierzyłem w jego słowa. - Znam dostatecznie dużo historii, by wiedzieć, że to mnie podasz swojej diabelskiej czeladzi jako główne danie! Masz mnie za naiwnego głupca?!
- Chłopcze, ty nie masz nawet dwóch tuzinów wiosen na karku. Wybacz mi moją bezpośredniość, lecz Wszechbóg mi świadkiem, starałem się być miły. Ty jesteś jeszcze szczyl. Uważasz, że w swojej zakonnej szkole pozjadałeś wszystkie rozumy i wiesz wszystko o Wampirach? Przekonam cię, że się mylisz. Gdyby zaś zależało mi, żeby cię pożreć, zrobiłbym to tu i teraz albo jeszcze wcześniej. Przywiózłbym ze sobą zbrojnych, byś nie stawiał oporu, gdy będę się pożywiać. Zastanów się. Odkąd tu przyjechałeś ciągle znieważasz mnie i moje korzenie, lecz ja nie zrobiłem nic, by zasłużyć sobie na twoją niegrzeczność. Widać od razu, żeś człek młody i niedoświadczony. Dali ci równie nieobytego w świecie rumaka, pod nosem dopiero niedawno wyrósł ci prawdziwy wąs, a wszystkie bagaże nosisz jak obwoźny kramarz, bo nawet nie znalazłeś jeszcze giermka, który mógłby to robić za ciebie. Nie dałeś mi powodu, żeby się ciebie obawiać, natomiast rozzłościłeś mnie swoim grubiaństwem. Nie jestem jednak mściwy. Nie chcę cię uśmiercać, chociaż ty co chwilę mówisz, że przybyłeś tu walczyć. Dlatego dam ci ofertę nie do odrzucenia. Albo przyjdziesz do mojego zamku i pokażę ci, jak jest naprawdę, albo będziemy walczyć, a ja cię zabiję. Myślisz, że dasz mi radę? - Wampir był teraz nieugięty.
- Skoro uważasz, że nie mam szans w boju, to co mi da takie zaproszenie? Co jeżeli okaże się, że nie przekonałeś mnie do zaniechania walki? Liczysz, że po prostu odwrócę się i odjadę? - pytałem nie wierząc w to, co słyszę.
- Jeśli tak się stanie, poddam ci zamek. Jeżeli szczerze będziesz mógł powiedzieć, klnąc się na honor swojej rodziny, że Wampiry to wyłącznie bezrozumne bestie, to wszystko możesz wziąć, łącznie ze mną. - oferta Wako była kusząca.
- Niech tak będzie… - odrzekłem z niechęcią, czując odrazę do samego siebie, że przystaję na pakt z demonem, nawet jeśli w słusznej sprawie. - Ale będę cię miał na oku i nie zamierzam nigdzie zostawiać broni. Zobaczysz, jeszcze sam pożałujesz tej umowy, kiedy wyjadę stąd, trzymając cię na koniu, związanego niczym prosiaka.
- Zamek jest tam. - powiedział Wampir, całkowicie ignorując me słowa i wskazując wielką budowlę, stojącą na szczycie nieodległego wzgórza. - Jedź śmiało, straże wiedzą, by cię przepuścić. Ja zjawię się trochę później, gdyż miałem jeszcze sprawę do załatwienia.
Na pewno jakiś diabelski interes.” - pomyślałem, lecz nie odezwałem się słowem i ruszyłem spokojnie w stronę zamczyska. Chłopi patrzyli na mnie ze zdziwieniem, kiedy przejeżdżałem przez wieś. Czułem się z tym nieco nieswojo, jakbym znalazł się w zupełnie obcej krainie, chociaż przecież ledwie kilka dni drogi znajdowała się twierdza mojego rodu. Zastanawiałem się, jakim sposobem ta istota mroku była w stanie przekabacić na swoją stronę tylu ludzi? Nie mogłem wprost wierzyć w możliwość, że wszyscy spośród nich zgodzili się dobrowolnie służyć demonom. Jednak gdy patrzyłem na ich twarze, były zadziwiająco normalne. Na pozór nie różnili się oni niczym od innych wieśniaków, których widziałem w swym życiu. Mężczyźni na polach i w warsztatach, kobiety piorące ubrania, zajmujące się obejściem, leniwa młodzież ceniąca bardziej zabawę niż uczciwą pracę, małe dzieci biegające radośnie po trawie... Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Jak na pozór tak zwykła i niewyróżniająca się niczym osada może być domem dla tak straszliwej istoty? Przyznam, że wtedy pierwszy raz zwątpiłem. Nadal byłem pewien, że Wampiry to nieobliczalne, okrutne i przewrotne stwory, lecz być może historie o nich były nieco podkoloryzowane. Nic nie wskazywało na to, że niedaleko znajduje się leże wampira. Święty Tomasz pisał przecież w swoich listach, że „trudno o istotę bardziej plugawą niż ta, która karmi się krwią niewinnych stworzeń”, a ojciec Michał w swoich kazaniach gwarantował, że każdy, kto występuje przeciwko tym stworzeniom nocy, może liczyć na łaskawy osąd po śmierci.
Dostrzegłszy starca, siedzącego w cieniu topoli, postanowiłem do niego podjechać wiedząc, że nawet jeśli to zwykły chłop, to jednak człowiek wiekowy, zatem pewnie doświadczony i mądry. Wszak wszystkie księgi mówiły, by starszych szanować i zawsze o radę prosić.
- Dobry człowieku. - odezwałem się w jego stronę, gdy podjechałem bliżej. - Z twej twarzy wnioskuję, że mieszkasz tu od wielu lat i niejedne dziwo widziałeś.
- W rzeczy samej. - powiedział starzec, żując coś w ustach. - Żyję tu odkąd sięgam pamięcią.
- Starcze, powiedz mi proszę, jak to jest z wami. - zapytałem odważnie.
- Jak ma z nami być? - zdumiał się.
- Wiem, że to nie moja sprawa, lecz odkąd tu jestem nie spotkało mnie nic nadzwyczajnego, poza konfrontacją z Wampirem.
- Eee… a liczyłeś panie, że na co napotkasz? - spytał przechylając nieznacznie głowę.
- Nie wiem! - podniosłem głos. - Ale wydawało mi się, że miejscowość nawiedzana przez taką istotę będzie się czymś wyróżniać!
- Liczyłeś panie na głowy nabite na pal stojące wzdłuż drogi? Na stosy ciał płonących? Na ludzi współżyjących ze zwierzętami na polach? Na to, że krew będzie spływać nam po ścianach chat, a cały teren spowijać będzie jakaś dziwna mgła? - starzec wymieniał, a ja czułem się lekko zażenowany, że miał rację, iż czegoś podobnego faktycznie oczekiwałem.
- Mniejsza. - przerwałem. - Nie macie sumienia, że służycie pomiotowi piekielnemu? Możliwe, że nie zgadzacie się z tym, co ja myślę o diabłach, ale zaprzeczyć nie możecie, że pochodzi on z Zakazanego Miasta!
- I? Cóż z tego? - zapytał staruszek bezrefleksyjnie.
- Jak to „cóż z tego?”! - oburzyłem się. - Z Zakazanego Miasta pochodzi wszelkie zepsucie! Nie słyszeliście dziadygo o armiach ciemności, które stamtąd wychodzą?! O ich mrocznych szpiegach, porywających w nocy dzieci, niewiasty, starców jak ty, a czasem nawet i młodych mężów?! Jak możesz być tak spokojny! Spiskujecie z wrogiem! Paktujecie z demonami!
- Kiedy nikomu się żadna krzywda nie dzieje, a nawet jeśli, to zapewniam pana, że mniejsza niż kiedyś. - starzec powiedział, jakby obrażony na mnie.
- Co? A cóż to ma znaczyć? - zdziwiłem się. Im dłużej tutaj przebywałem, tym bardziej byłem zdezorientowany. Nie mogłem pojąć jak i dlaczego tak się dzieje, ale czułem jakby ktoś próbował mnie przekabacić na złą stronę. Trudność sprawiło mi odpędzenie od siebie tych grzesznych myśli i coraz większy wstręt czułem do siebie oraz tego miejsca.
- A idź pan, na pewno masz lepsze rzeczy do roboty. - widziałem, że wieśniak miał mnie już dość i najpewniej chętnie rzuciłby plugawym słowem w moją stronę, lecz powstrzymał język. Miał dostatecznie dużo oleju w głowie, by nie prowokować człowieka wyższego stanu.
Odjechałem w stronę zamku, rozmyślając nad jego słowami. Nic nie miało sensu. Jak można mieć motywację do służenia Wampirom? Czyżbym trafił do wioski wariatów? Zastanawiałem się, czy dobrze czynię. Jeśli okaże się, że to podstęp i zostanę zabity, to na nic ma śmierć się nie zda. Nie zostanę bohaterem. Ba! Gorzej nawet - ludzie okrzykną mnie tchórzem, który krytykując pogan, sam gotów był bratać się z potworami. Chciałem sławy i majętności, lecz najbardziej ze wszystkich skarbów tego świata pragnąłem wiedzy. Gdybym wydarł sekrety z rąk tego stworzenia, mógłbym zapełnić spisanymi później księgami i zwojami tuziny bibliotecznych szaf! Wstydziłem się jednak tego. Pisarstwo kojarzyło mi się z otyłymi nieudacznikami, którzy zamiast ruszać do walki o honor, wolą siedzieć w bezpiecznych bibliotekach przy spróchniałych stołach i skrobać coś na pożółkłych papierach. Mój ojciec zwykł mawiać, że „jeśli syn mój zostanie artystą lub kupcem, to pierwszy wystąpię o pozbawienie go godności szlacheckiej” i wydaje mi się, że chociaż zmarł dobre dwa lata temu, tych słów nigdy nie wymażę z pamięci. Cenił sobie bardziej honor i sprawność bojową niż cokolwiek innego. Sztukę uważał za kaprys niewieści, a handel za fach krasnoludzki. W zakonie – gdzie poszedłem właśnie z jego woli – wpajano nam, że cnotą reprezentowaną przez rycerzy srebrnej wstęgi jest: „Chwal Wszechboga i chwytaj broń!”.
Zamyślony wjeżdżałem na strome zbocze. Na szczycie górował ogromny zamek, budzący teraz w mym sercu zarówno uznanie dla wznoszących go architektów, jak i strach przed tym, co zastanę w środku. Droga na szczyt była kręta i wyboista, więc dotarcie do zamku zajęło mi trochę więcej czasu niż przewidywałem. Westchnąłem, gdy dojechałem pod bramę. Wiedziałem, że najtrudniejsze dopiero przede mną.
- Oo! Domyślam się, że to pan jest naszym gościem. - zwrócił się w moją stronę jeden ze strażników przy bramie, wartujący w pełnym rynsztunku. Jego czoło skryte było pod hełmem, a z twarzy przypominał starego kozła.
- Zaiste. Zwą mnie Zygfryd Czerkwa z Zakonu Srebrnej Wstęgi! - powiedziałem z dumą.
- Miło nam gościć tak zacnego kawalera. W imieniu naszego pana pragnę cię powitać na zamku Kra. Tuszę, że swój pobyt tu uznasz za udany. - mężczyzna skłonił się w mą stronę, podobnie uczynili inni, stojący nieopodal gwardziści.
- Dziękuję za tak ciepłe przyjęcie, lecz nie rozumiem, jak możesz witać mnie w imieniu swego pana. - zacząłem mówić.
- Nie rozumiem. Co masz panie na myśli? - zapytał mnie strażnik nieco zaskoczony.
- Waszego pana nie ma tu już od dłuższego czasu. Hrabia Walon twierdzi, że zagarnęli mu ziemię gwałtem z rąk jego i od dawna nie pokazywał się on w tych stronach. - powiedziałem.
- I dobrze. Gdyby się tu pokazał, to my byśmy mu pokazali, gdzie raki zimują. Dobrze mówię wiara? - ostatnie zdanie wartownik skierował do pozostałych strażników, którzy odpowiedzieli mu chóralnym okrzykiem „Dobrze!”.
- Słucham? Nie wierzę własnym uszom! Czyżby ten potwór zamieszał wam, drodzy panowie, w głowach tak bardzo, że nie potraficie odróżnić już dobra od zła? Co się stało z wami mężni wojowie?! Macie chyba jakiś honor. - mówiłem.
- Czy pan nam coś sugeruje? - zapytał urażony gwardzista.
- Owszem! Nikt w tym opuszczonym przez Wszechboga miejscu nie mówi z sensem! Wszyscy zapatrzeni jesteście w tego Wampira, niczym w święty obrazek! - podniosłem głos. Czułem, że od tego ciągłego krzyczenia w końcu rozboli mnie gardło.
- Nie masz pan racji. Jesteś tu obcy i nie wiesz jak się tu żyje. Mamy honor, ale naszym honorem nie jest bezmyślna, psia wierność, tylko działanie w interesie naszym, naszych dzieci i w zgodzie z wolą naszych przodków. - mówił stary strażnik, a wszyscy tylko w ciszy kiwali głowami.
- Mówisz nie jak mężny żołnierz, tylko jak poganin! - zawołałem. - I waż swoje słowa kmiocie, bo nie jestem ja wam równy!
- Panie. - wartownik się uspokoił i mówił teraz spokojnym, pojednawczym tonem. - My nie szukamy zwady, ale złego słowa o Wako Pionierze powiedzieć nie mogę. On był dla nas lepszym gospodarzem niż hrabia Patryk. Wiem, że dla pana to niczym herezja i zapewne myślałbym tak samo, gdybym stąd nie był. Jednak mieszkam tu długo, wszyscy wiemy jak się tu żyje. Nasz dawny władyka nie był człowiekiem cnotliwym, mówiąc oględnie... My też z początku krzywo na to, co się dzieje w osadzie, patrzyliśmy. No, bo jak to tak, żeby „bestia” była paniczem? Niejeden z nas wziąłby go chętnie na widły, przebił osikowym kołkiem, a potem nawet posunął się do spalenia wszystkiego, żeby tylko mieć pewność, że „potwór” nie wróci. Jednakże powstrzymaliśmy nasze zapędy, bo się okazało, że wcale źle teraz nie żyjemy. Ba! Lepiej niż kiedyś, bo i gospodarz troskliwszy.
- Jakże to? - zachodziłem w głowę, bo nie rozumiałem, co to wszystko znaczy. - Wy mówicie, że wam się lepiej żyje pod panowaniem Wampira?
- My jesteśmy ludzie prości. Tylko ja i paru innych mamy jakieś większe pojęcie o świecie, ale wszyscy widzimy, że obecność Wampira wcale nie zadziałała jak klątwa, wręcz przeciwnie! Krowom w wymionach mleko nie kwaśnieje, nikt chory nie chodzi, a zeszłej zimy tylko dwóch ludzi z mrozu pomarło. Jest lepiej niż kiedykolwiek. - mówił ten człowiek. Wydawał się szczery i pewny tego, co mówi, lecz działał mi bardzo na nerwy. Wszystko, co dotąd słyszałem, było sprzeczne z nauką, którą wyniosłem z Zakonu i poznałem od świętych mężów.
- Bzdury. Nie pojmuję, że naprawdę możecie w to wierzyć!
- Jeśli ja pana nie przekonam, to trudno. - strażnik wzruszył ramionami bezradnie. - Nam też czasem ciężko to pojąć, więc możemy zrozumieć, dlaczego takie jest pańskie zdanie. Mimo wszystko proszę o wyrozumiałość względem pana Wako.
Brama otworzyła się i zostałem wpuszczony do środka. Niski, zielonooki parobek ubrany w lnianą koszulę i pokryty sianem, podszedł do mnie i mojego konia, a następnie wyciągnął rękę w mą stronę.
- Ja mam odprowadzić konia do stajni, proszę pana. - odpowiedział wysokim, chłopięcym głosikiem.
Kiwnąłem głową, zsiadłem z konia i upewniwszy się, że najważniejsze rzeczy mam przy sobie, zwróciłem się jeszcze w stronę chłopaka.
- Przywiąż go dobrze, nakarm i wyszczotkuj. Uważaj też na juki bagażowe. Mam tam potrzebny mi sprzęt, po który być może będę musiał sięgnąć i nie chcę, byś przy nim majstrował. Jeśli coś stamtąd zginie, to stracisz swoją ładną buzię.
- Dobrze panie. - rzekł młody, który był chyba głuchy lub głupi, bo nie zwrócił najmniejszej uwagi na moją groźbę.
- A i masz kilka miedziaków za fatygę. - powiedziałem wręczając mu garść brązowych monet. Głupota zaiste była błogosławieństwem.
- Dziękuję. - chłopak uśmiechnął się promiennie.
Stałem chwilę patrząc, jak odprowadza mego konia do stajni. Zaprawdę, urodziwy był z niego młodzieniec… Nagle dostrzegłem człowieka ubranego w habit. Zdziwiło mnie to wielce. Nie wiem, czy mogłoby być cokolwiek bardziej szokującego, niż napotkanie jakiegoś zakonnika lub mnicha, który miałby jakieś konszachty z tym Wampirem! Oczywiście, heretycy zdarzali się wszędzie, lecz nigdy nie widziałem niczego podobnego. Chwilę stałem sparaliżowany, jakbym zobaczył nie duchownego, a bazyliszka. Dopiero po jakimś czasie otrząsnąłem się i ruszyłem szybkim krokiem w kierunku nieznajomego, który zaciekawił mnie swoją powierzchownością.
- Przepraszam. - odezwałem się, gdy stanąłem bliżej mężczyzny siedzącego na ławce i zapatrzonego w chmury.
- Tak? - zapytał.
- Po twojej szacie wnioskuję, że jesteś członkiem Zakonu Miłosierdzia Wybrańca lub być może Zakonu Łaski i Mądrości Wszechbożej. - mój rozmówca ubrany był w popielaty habit z kapturem, w pasie przewiązany sznurem z trzema węzełkami.
- Och, tak. Masz rację synu, jestem z Zakonu Miłosierdzia Wybrańca. - odrzekł mnich i zdjął kaptur z głowy. Moim oczom ukazała się jego owalna, mocno zmarszczona twarz oraz charakterystyczna fryzura mnicha - Widzę, że masz srebrną wstęgę, rycerzu.
- Owszem. - powiedziałem wysoko podnosząc głowę. - Jestem rycerzem tego zakonu, zwą mnie Zygfryd Czerkwa.
- Wiem, po co mogłeś tu przyjść synu, jednak zapewniam cię, że próżny to trud.
- Dobrodzieju, jak możesz to mówić? Dlaczego w ogóle tu siedzisz? Na pewno jesteś świadomy, że ten zamek nawiedza Wampir.
- Synu, to nie tak, jak myślisz. - kolejny przekonany do swojej racji. Nie wiedziałem, jak Wampir zdołał wszystkich zmanipulować. Tym razem zachowałem większy spokój, bo chociaż czułem niechęć do tak łagodnego podejścia wobec potworów, uznawałem go za autorytet
- Ojcze, jak możesz tu siedzieć? Chyba czytaliśmy te same księgi. Cóż, właściwie rozmawiając z waszym „seniorem” odniosłem wrażenie, że nawet on je czytał.
- Czytał je. - powiedział duchowny spokojnie.
- Skąd je wziął?! Pewnie napadł na jedną z świątynnych bibliotek, a może tobie dobrodzieju zostały one skonfiskowane? - zapytałem oburzony tym świętokradztwem.
- Dałem mu je. - odrzekł.
- Dał… dałeś? - zapytałem nie mogąc uwierzyć moim uszom. Miałem wrażenie, że spadam coraz głębiej w otchłanie obłędu, bo nie mogłem już określić, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem.
- Tak.
- Ale… Dlaczego ojcze?
- Chciałem, żeby pokazał wszystkim swą prawdziwą naturę. - doprawdy, stoicyzm tego człowieka był wręcz zadziwiający.
- Prawdziwą naturę? - powtarzałem jego słowa.
- Tak, chciałem upiec nawet więcej niż dwie pieczenie na jednym ogniu. - mówił.
- Nie rozumiem. Jaki był tego cel?
- Synu, usiądź proszę. Widzę, że trudno ci pogodzić się z tą wiadomością. To zrozumiałe. Absolutnie jasne są twoje pobudki i nie mam wątpliwości, że kieruje tobą wyłącznie wiara oraz troska o drugiego człowieka. Jednak gwałtowność może ci zaszkodzić. Pamiętasz „List do ludów północy”? - zakonnik poprawił dyskretnie swój płaszcz mnisi.
- Oczywiście ojcze… - chyba wiedziałem, o który mu chodzi.
- „Błogosławieni spokojni i ci, którzy szukają rady przed wydaniem racji. Błogosławieni, którzy dementują kłamstwa poszukując prawdy.” - rzekł.
- „Błogosławieni, którzy uwierzą w słowa świętych mężów, zamiast polegać na zwodnych instynktach i niepełnej wiedzy.” - kontynuowałem.
- „Ci bowiem dostąpią daru mądrości.”
- Tak nam dopomóż. - zakończyłem.
- Tak nam dopomóż. - powtórzył.
Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Widząc moje niezdecydowanie i zwątpienie, ojciec przesunął się nieznacznie w prawą stronę. Następnie gestem wskazał mi, że mogę usiąść obok, na co chętnie przystałem.
Rozglądałem się po okolicy. Widziałem krzątających się na zamku parobków. Brzuchaty kowal wykuwał żelazne podkowy. Pomagało mu dwóch młodych czeladników o rumianych policzkach i potężnej posturze. Dostrzegłem starszą kobietę, która rzucała nasiona ptactwu. Zobaczyłem rzeźnika, wieszającego dużą połeć mięsa na stalowym haku. Czułem unoszący się w powietrzu zapach, który nie kojarzył się w ogóle z wampirami oraz zgnilizną. Była to woń pieczonego ciasta i wędzonej szynki.
- Ojcze… jak brzmi twa godność? Nie wydaję mi się, żebyśmy byli sobie należycie przedstawieni. - zwróciłem się do mnicha.
- Nazywam się Gościwuj i stąd jestem. Tu urodzony i wychowany. Potem wstąpiłem do zakonu na zachodzie, gdzie spędziłem większość życia.
- Zatem czemu tu jesteś? - spytałem. - Nie masz powinności we własnym zakonie?
- Ciebie mógłbym zapytać o to samo, młodym rycerzu, ale dobrze wiesz, że samo siedzenie wśród świętych ksiąg i symboli nic nie daje. „Wiara bez czynów jest niczym list bez pieczęci”
- Mądre słowa - przyznałem.
- Z listu Marcisława - „Do tych słabej wiary”.
- Więc jaki jest cel twój bracie Gościwuju?
- Obserwowałeś tę okolicę?
- Oczywiście.
- Bawiące się na podwórku dzieci, uśmiechnięci starcy, szczęśliwe rodziny. Mężowie wychodzący w pole rano i wracający do domu wieczorem. Każdy pełni swoją rolę jak Wszechbóg przykazał. Nie jest to świat wolny od jakichkolwiek grzechów i krzywd, ale nawet Wszechbóg nie stworzył świata od razu, a w rok. My zaś jesteśmy tylko ludźmi. Nieważne jak będziemy się starać, nie możemy pokonać pewnych ograniczeń naszych słabych, śmiertelnych ciał. Jesteśmy bytami niedoskonałymi, pełnymi skaz, a jednak potrafiącymi zbudować coś pięknego. Zdrową społeczność, gdzie bliźni nie jest głuchy na krzywdę drugiego. - mędrzec zaczął mówić bardzo spokojnie.
- Rzeczy te brzmią bardzo piękne, lecz nie rozumiem nadal, co ciebie tutaj trzyma. Co jest twoją misją? - pytałem uparcie.
- To było moją misją. Teraz moim zadaniem jest to rozwijać lub chociaż utrzymać.
- Nie rozumiem.
- Przybyłeś tu, żeby zgładzić Wampira, zostać bohaterem, oczyścić się z grzechu i zwrócić ziemie dawnemu władcy. - mówił.
- Te ziemie zgodnie z prawem należą do rodu Walon. – powiedziałem uroczyście. - Zarówno ludzkim, jak i bożym.
- Ród Walon był rodem tyranów. Ci ludzie zasługują na kogoś lepszego niż Patryk Walon.
- Co? Chcesz mi teraz powiedzieć, że magicznym sposobem Wampir rozwiązał wasze wszystkie problemy? Miałem cię ojcze za osobę pobożną, a teraz widzę, że próbujesz zatruć mnie jadem. Dlaczego to robisz? Ja już nic nie rozumiem i czuję się zagubiony. Co przywiodło Wampira tutaj? Jak to możliwe, że nie znalazł się żaden śmiałek, gotowy bronić ziemi przed tym demonem?
- Ja go tu sprowadziłem. - powiedział mnich z takim spokojem, jakby nic się nie wydarzyło.
- Co?! Na Wszechboga! Czemu to uczyniłeś?! - zawyłem i podniosłem się tak gwałtownie, że zakręciło mi się w głowie.
- Musiałem.
- Musiałeś?! Jesteś mnichem! Twoim zdaniem jest modlitwa, praca i pomoc ludziom w potrzebie!
- Oni byli w potrzebie. Nie mieszkasz tu, nie wiesz jak się tu żyło. - mówił.
- Ale ojcze… Dlaczego akurat demon? Jeśli nawet hrabia Walon był takim tyranem, czemu nie mogliście zawezwać jakiegoś rycerza do pomocy? Mogliście wysłać list do Nakantu! Powiadomić Archonta! Cokolwiek byłoby lepsze niż cyrograf.
- Dla Patryka Walona nie było rzeczy świętej. Jednak kogo obchodziłoby jedno hrabstwo? Wszechbóg nauczał, że czasem trzeba przejść ze słów do czynów. Nie mieliśmy innego wyboru. Archont zbagatelizowałby nasz problem, bo jak zapewne wiesz, Zakon Miłosierdzia Wybrańca nie ma z nim zbyt dobrych stosunków, poza tym hrabia spełniał swoje zadanie. Pilnował tego miejsca przez zewnętrznym zagrożeniem, tępił ruchy „heretyckie”, płacił podatki. Jednak to on był prawdziwym potworem. Nie ja, nawet nie Wampir. Musiałem skorzystać ze wsparcia obcej siły. Inaczej się po prostu nie dało. - tłumaczył. - Lecz nie było tak, że chciałem zamienić jednego kata na drugiego. Wako Pionier jest osobą, poznałem go, rozmawiałem z nim. Wymieniłem się z nim wiedzą. Mogę z dumą rzec, że go nawróciłem. Zna lepiej święte księgi niż niejeden hrabia i dotychczas traktuje nas lepiej. Doradzam mu. Ludzie też nie chcieli początkowo w niego wierzyć. Niejeden już szykował osikowy kołek i wieszał czosnek nad progiem! Teraz jednak wszystkie te zabobonne rzeczy zniknęły. Ludzie wierzyli we mnie, a ja pokazałem im, że Sławianie i Wampiry mogą żyć w zgodzie. Czy nie wszyscy jesteśmy dziećmi Wszechboga?
- Ojcze. Ja naprawdę chcę uwierzyć. Chcę, ale nie potrafię. Wszystko to wydaje mi się zbyt piękne. Wiem, że jestem jeszcze młody, niedoświadczony. Ale nawet taki młokos jak ja czuje, że coś jest nie w porządku. Jak ty możesz tego nie widzieć? Większość listów, kazań, ksiąg traktuje o grzechu. Grzech nie jest złem oczywistym. Często wydaje się dobry, przyjemny, nawet lepszy od cnoty, ale prowadzi do potępienia, upadku moralnego. - mówiłem.
- W takim razie skąd możesz mieć kiedykolwiek pewność, że nie grzeszysz? - zapytał.
- Nie mogę. - odpowiedziałem. - Jesteśmy ludźmi. Sam wiesz, że nasza percepcja jest zaburzona, nie jesteśmy doskonali i nie potrafimy często odróżnić dobra od zła.
- To herezja. Nie tak mówią święte pisma. - próbował mi coś wyjaśnić.
- Ja już nie wiem, co jest herezją, a co nią nie jest! - krzyknąłem.
Mnich zamilkł, ja także nic nie mówiłem. Zacząłem nerwowo kręcić się w kółko. Zdawało mi się, jakby cały zamek nagle zamarł. Wszystkie odgłosy natury ucichły. Kowal już nie kuł, rzeźnik nie kroił mięsa, konie też przestały prychać, a ptactwo gdzieś odleciało. Tylko rudy kot, niecnota, za nic miał tę uroczystą chwilę ciszy. Zjawił się nagle, zamiauczał głośno i wbił pazury w drewnianą ławkę.
- Jest coś, co mogę ci pokazać. Udowodnię ci, że prawdziwym potworem wcale nie jest Wako. - odezwał się nagle, przyciszonym głosem Gościwuj.
- Nie wiem jak chcesz to uczynić. Czuję się zagubiony. - byłem bliski płaczu.
- Zobaczysz, ale ostrzegam cię. Ten widok wstrząsnąłby najmężniejszym z rycerzy. - rzekł do mnie, po czym zwrócił się w kierunku najbliżej stojącego parobka. - Przyprowadź Zbigniewa.
Chłopiec wzdrygnął się na początku, lecz widząc wbity w siebie wzrok starego mnicha, pośpiesznie ruszył do zamku. Gościwuj uśmiechnął się najpierw, po czym zasępił srodze i zmarszczył brwi bardziej niż dotychczas. Jego cera zmieniła barwę na bardziej czerwoną i zaczął przypominać pomarszczony rodzynek.
- Wiedziałeś, że hrabia Patryk miał brata? - zapytał.
- Nie. - odparłem. - Nie interesowałem się jego rodziną.
- Hrabia Patryk miał brata bliźniaka, Zbigniewa. Nie byli do siebie podobni ani z wyglądu, ani charakteru. Łączyły ich jedynie brązowe oczy i kruczoczarna czupryna. Teraz różni ich o wiele więcej. Patryk był faworytem ojca, ponieważ był bezwzględny, wyrachowany i dążył do celu po trupach. Potrafił manipulować ludźmi i naginać do swojej woli. Był zimny i okrutny. Jednak nie tylko zdanie jego ojca miało znaczenie, bo ludzie mieli co do jego osoby mieszane odczucia. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział jacy okażą się bracia, ale ludzie przeczuwali, że coś niedobrego kryje się w młodym Patryku. On zaś nie chciał ryzykować i postanowił pozbyć się konkurencji. Chciał zapewnić sobie pozycję następcy. Mieć pewność, że to on zostanie przyszłym hrabią. Jego ojciec też był krwiożerczym mordercą, który za nic miał życie swoich poddanych. Ich ród miał to chyba we krwi. Karali surowo za najlżejsze przewinienia. Jeden raz mały chłopiec prawie wyzionął ducha, wiesz czemu? Ponieważ krzywo spojrzał na hrabiego Włodzimierza, ojca Patryka. Biedaka wzięli na tortury i długo męczyli. Nie daleko pada jabłko od jabłoni? Być może. Jednak Zbigniew był inny. Chciał naprawdę coś zmienić. Oczywiście, także jemu daleko było do ideału. Niestety jego pokora, która zbliżyła go do prostych ludzi, stała się też jego przekleństwem. Nie potrafił wystąpić przeciw swemu ojcu, a później bratu. Zachowywał się po rycersku, ale jego rodzina nie znała pojęcia honoru. Wszystko było tylko zbiorem pięknych słówek i obietnic. W końcu Zbigniew nie wytrzymał i zażądał rozmowy z bratem. Przyszedł do niego. Nie miał broni, ubrany był jedynie w prostą szatę. Wyciągnął do brata dłoń. Chciał pojednania, dialogu. Biła z niego taka łuna, którą widać u świętych mężów. Nigdy jednak nie wrócił z rozmowy. Długo nikt nie wiedział dlaczego. Służba, która wówczas pracowała nabrała wody w usta, a ci mniej fortunni zaginęli. Później Patryk mówił, że jego brat ciężko zachorował i zmarł. Prawda jednak długo pozostawała ukryta. - mnich mówił, żywo gestykulując. - Chcesz znać prawdę? Chcesz wiedzieć, co takiego mości hrabia uczynił?
Nagle na podwórze wyszedł młodzieniec, którego wcześniej mnich posłał po Zbigniewa. Prowadził dziwne stworzenie, oparte na jego ramieniu. Postać skryta była pod długą, lnianą szatą, szczelnie okrywającą całe ciało. Głowę schowaną miała pod kapturem. W prawej dłoni trzymała długi, gładki kij, służący za laskę. Podeszli do nas bliżej. Znowu zrobiło się bardzo cicho. Ciszej nawet niż poprzednio. Ludzie w milczeniu spoglądali w stronę zgarbionej figury. Nawet kot skrył się gdzieś w krzakach, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Postać w płóciennej szacie stanęła pół kroku ode mnie i puściła ramię parobka. Wyprostowała się niezgrabnie. Dyszała ciężko. Nie wiedziałem, cóż za maszkara ukrywa się pod kapturem. Nagle stwór zrzucił z siebie szatę. W pierwszym odruchu cofnąłem się i sięgnąłem dłonią w kierunku miecza. Stojąca przede mną istota wyglądała paskudnie, jakby wyszła z otchłani piekielnej. Dobyłem broń, gotowy na atak, gdy spostrzegłem, że nie jest to wcale diabeł. Był to Sławianin taki jak ja, ale nic dziwnego, że wziąłem go za potwora. Wyglądał jakby ktoś oskórował go żywcem. Ciało, pokryte bliznami, miało chropowatą, nierówną powierzchnię i śmierdziało intensywnie. Nie rosły mu włosy. Ktoś usunął skalp, zerwał całą skórę. Wyglądał okropnie. W miejscu uszu miał tylko dwa małe, postrzępione krążki. Znacznej części małżowiny nie było w ogóle. Nie miał sutków. Tam gdzie powinien być nos, straszyła dziura. Coś wyżarło mu wargi i policzki. Brakowało mu kilku palców u dłoni i stóp. Stał przede mną kompletnie nagi, więc dostrzegłem – pomimo zgorszenia – ślad po brutalnym usunięciu genitaliów. Patrzył na mnie jedynym sprawnym okiem, drugie przez cały czas miał zamknięte, jakby nie mógł go wcale otworzyć. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Zrobiło mi się niedobrze. Ten widok głęboko mną wstrząsnął. Gdy odzyskałem władzę w rękach, schowałem miecz z powrotem do pochwy i przeżegnałem się, szepcąc cicho, żeby Wszechbóg się nade mną zmiłował.
- C-co ci się stało? - zapytałem go słabym głosem.
- Paftyk… - odpowiedziała stojąca przede mną postać.
Potem zaczęła bełkotać coś niezrozumiałego, z czego pojąłem naprawdę niewiele. Na szczęście Gościwuj szybko wtrącił się do rozmowy, żeby wyjaśnić mi lepiej, czego jestem świadkiem.
- To jest Zbigniew. Teraz jeszcze mniej podobny do brata niż wcześniej. Wiesz co Patryk mu zrobił? Wtrącił go do specjalnej celi, która nie znajdowała się nawet w lochu. Była to porzucona niewiele wcześniej piwniczka, gdzie składowano sery i wino, dopóki nie wykopano nowej, większej, a w starej zalęgły się przerośnięte szczury. Wyobraź sobie, że Patryk własnego brata podstępem upił, dorzucając coś do jego kielicha. Następnie zakuł w okowy i nieprzytomnego zawlókł do piwniczki. Gdy brat leżał już tam na ziemi, wśród brudu i szczurów, Patryk wycofał się, zamknął piwniczkę na klucz i zastawił drzwi, żeby mieć pewność, iż brat jego się nie wydostanie! Leżał tam ze szczurami i to nie dzień, nie tydzień, nie miesiąc, a lata! Gdy służba dowiedziała się, że go tam trzymają, zaczęto przemycać mu trochę jedzenia, ale marna była to pociecha dla skazańca, który nie mógł nic zrobić. Szczury gryzły go, gdy siedział lub próbował spać i zjadały go żywcem. Niektóre chciały mu nawet wejść do ust, gdzie było wilgotno i ciepło, więc zaczął je gryźć. Większość diety oparł na zarżniętych szczurach, resztach sera i wina znalezionych w celi oraz wszystkim, co udało się wcisnąć służbie przez przerdzewiałą dziurkę od klucza. Pić mógł tylko wodę kapiącą z sufitu, szczurzą krew i własny mocz. Nikt nie przeżyłby na takiej diecie, ale on podołał. Żył we własnym brudzie. Gdy przegnaliśmy Patryka precz i uwolniliśmy Zbigniewa z celi, pomieszczenie było całe pokryte zaschniętymi fekaliami, krwią i rzygowinami. To było po prostu nieludzkie. Nie potraktowałbyś tak najgorszego wroga, a Patryk skazał na lata takiej męczarni własnego brata. Zbigniew okazał się silniejszy, niż ktokolwiek mógłby podejrzewać. Większość ludzi na jego miejscu dawno zginęłaby z powodu zakażenia lub choroby. Sami zresztą myśleliśmy, że nieszczęśnika będzie czekać amputacja kończyn, bo kiedy wreszcie został uwolniony, zobaczyliśmy jego czerwone i spuchnięte nogi, z ran ciekła mu ropa. Aby go uratować potrzebowaliśmy cudu.
- I co dalej? Co zrobiliście ojcze? Domyślam się, że trudno było znaleźć lekarza. - powiedziałem, nie kryjąc zdumienia. Ta historia brzmiała niewiarygodnie, lecz nie miałem wątpliwości, że była prawdą.
- Nie mogliśmy nic zrobić, jedynie się modlić. On go uratował. Uratował nas wszystkich. - w tym momencie zakonnik wskazał na stojącego w cieniu Wako, którego jeszcze chwilę temu nie było, jakby wyszedł spod ziemi.
Czy ufałem mu? Wcześniej nie, ale chyba zaczynałem wierzyć. Pojawił się bezszelestnie, co śmiertelnie mnie wystraszyło, ale nie próbował nas skrzywdzić.
- I kto jest potworem? - odezwał się Wako. - Ktoś urodzony innym, czy ten który krzywdzi innych?
- Tylko Wako potrafił go uratować. Jest naprawdę mądry. Daliśmy mu szansę i pokazał, że ma dobre serce. Możemy koegzystować z Wampirami, jeśli tylko chcemy. - mówił mnich dalej. - Dobra Księga mówi, że nie skrzywdzisz nigdy brata swego. Patryk wydał brata bliźniaka na straszliwe tortury, oczekując jego śmierci. Wako był zaś zupełnie obcy. Nie miał nic wspólnego ze Zbigniewem i nie był nic winien, ale uratował mu życie! „Po owocach ich poznacie”.
- Nie mogę po prostu uwierzyć w to co widzę i słyszę. Miałem tego człowieka za kogoś innego… Jednak wciąż nie jesteś prawnie władcą tych ziem. Należą do rodu Walon, chociaż ciężko mi to przechodzi przez gardło. Muszę cię zabić i przywrócić władzę hrabiemu Patrykowi. - powiedziałem smutny, lecz zdeterminowany. Nie chciałem tego robić, ale obietnica to obietnica. Nie mogłem jej złamać.
- Wstrzymaj się proszę rycerzu. - Wako uśmiechnął się krzywo. - Ślubowałeś oddać te ziemie prawowitemu władcy?
- Tak…
- Hrabia Patryk zrzekł się praw do swojej ziemi, które po jego ucieczce przypadły na jego brata. Ten zaś (na co mam świadków) przepisał je na mnie z pomocą dobrego Gościwuja, gdyż niestety Zbigniew nie był w stanie sam tego zrobić. Mam pełne prawo, żeby tytułować się miejscowym władcą. Wasz najazd na te ziemie jest pogwałceniem praw.
- Że co? - zapytałem.
- Jestem panem tych ziem, mam dokumenty o tym zaświadczające.
- To wymuszenie! - oburzyłem się.
- Czemu tak twierdzisz? Przekonują cię słowa tamtego tyrana? Zapytaj kogokolwiek służącego na zamku, spójrz na Zbigniewa i powiedz mi, jak możesz w ogóle zarzucać mi niesprawiedliwość. - był pewny siebie.
- Ja nie chcę niczego zarzucać. Po prostu staram się postąpić słusznie. - powiedziałem z rezygnacją. Pierwszy raz czułem, że muszę ustąpić. Wbiłem wzrok w ziemię.
- To cecha ludzi mądrych, że poszukują prawdy. Wielu z nas może jej nigdy nie znaleźć. - odezwał się mnich. - Posłuchaj mnie, proszę. Stań w obronie słabszych i uciśnionych. Wierzę, że jesteś zacną osobą. Nie zaatakujesz Wako tylko dlatego, że jest on Wampirem, tak jak nie zabiłbyś Krasnoluda z powodu rasy. „Miej serce i patrzaj w serce” pisał święty Adam Misjonarz.
- Czuję się zgubiony. Nieważne co zrobię, wiem, że nie będzie to słuszne. Nie chcę was ranić, bo okazaliście mi życzliwość, chociaż wiem, że sam postąpiłem grubiańsko. Chciałbym zasiąść z wami do wieczerzy, ale nie sądzę, że na to zasługuję. Z drugiej strony przysięgałem jako rycerz zakonny, że uwolnię te ziemie spod wpływu zła. Teraz już nie wiem, kto to „zło” stanowi. Zabiję jednego - źle. Nie zabiję żadnego - też źle. Zabiję obu - jeszcze gorzej. Bardzo żałuję, że moje ludzkie ograniczenia, nie pozwalają mi pojąć w zupełności tego, co się tu dzieje. Chciałbym wiedzieć przynajmniej, jak mam postąpić. Czego wy zresztą ode mnie chcecie? Żebym odjechał? Tak nikomu nie pomogę i jeszcze się hańbą okryję.
Rozpłakałem się. Wiem, że kawalerowi Zakonu Srebrnej Wstęgi łkać nie wypada, jak jakiejś damulce, ale nie potrafiłem nic na to poradzić. Czułem, że wszyscy mnie oszukali. Jakby świat, w którego sprawiedliwość zawsze wierzyłem, pamiętając, że jest tworem naszego Pana, nagle pokazał mi swoje prawdziwe oblicze. Może zawsze byłem ślepy i wreszcie przejrzałem na oczy? Nie wiem. Ci ludzie byli mi obcy, ale czułem, że w tym momencie nie miałem nikogo. Nawet gdybym tu został, co mógłbym zrobić? Zostać kmieciem, hodować marchew? Jestem rycerzem, chcę walczyć, ratować słabszych. Podali mi chustkę. Wytarłem nią łzy i wydmuchałem nos. Obserwowałem wszystkich w milczeniu. Tak wiele nieznanych mi twarzy, patrzących na mnie jak na wybawienie. Chciałbym być bardziej jak ojciec. On dałby radę zabić Wampira przy pierwszej okazji i zadanie już zostałoby wykonane. Ja natomiast niczym ofiara usiadłem na ławce i cicho chlipałem. Podniosłem wreszcie głowę, zacisnąłem pięści, zagryzłem wargi. Postanowiłem pokazać siłę. Nie chcę się lękać i chcę dobrze czynić. Popatrzyłem na znajdujące się najbliżej mnie postacie. Na Wako skrytego w cieniu. Na Gościwuja obejmującego mnie ramieniem, jak kochająca matka swe dziecko, i Zbigniewa, który ubrał ponownie swą płócienną szatę, a teraz spoglądał na mnie nieobecnym wzrokiem.
- Zrobię, co chcecie panowie. - odezwałem się wciąż drżącym głosem. - O ile nie będzie to wbrew mojemu sumieniu.
- Możesz nam łatwo pomóc. Wyperswaduj swoim, żeby stąd odeszli. Powiedz im, co widziałeś.
- Moim? Odejść? Nie rozumiem, co macie na myśli.
- Nie? Po twoim przybyciu zjawili się tu zbrojni, rozstawili namioty, zbudowali obozowisko. Widać, że przygotowują się na szturm. Ludzie się boją, ale nie mamy czasu na ewakuację.
- Przybyli? – nie sądziłem, że coś jeszcze mnie dziś zdziwi. - Nikt nie chciał jechać ze mną. Musiałem przyjechać tu sam…
- Wydaje mi się - zasugerował Wako. - Że oni chcieli, żebyś zginął.
- Co? Nie rozumiem. Może i nie o wszystkim mi powiedzieli, ale to już bluźnierstwo! - oburzyłem się.
- Pomyśl. Mieliby pretekst do najazdu, większy nawet niż roszczenia hrabiego do zamku. „Krew za krew”. - wyjaśniał.
- Prawda… Sprytnie. Naprawdę mądrze wnioskujesz Wampirze. - zamyśliłem się. - Niemniej macie rację, że jeśli ktokolwiek zdoła ich przekonać, to jedynie ja. Jeśli mi się uda, może przekonam ich na spotkanie Zbigniewa. Wydaje mi się, że większość z nich to nie fanatycy, a ludzie dobrzy i bogobojni, którzy zrozumieją, że hrabia Patryk jest wilkiem w owczej skórze. Obyśmy tylko uniknęli rozlewu krwi, bo nie wiem, czy dałbym wtedy radę stanąć po waszej stronie. Mam nadzieję, że rozumiecie.
- Naturalnie. - odparł Gościwuj. - Jednak uważaj na siebie. Jak widzisz, nie masz gwarancji, że możesz ufać im bardziej niż nam.
Machnąłem na to ręką. Wiedziałem, że nie mogę ignorować tej uwagi, ale nie chciałem, żeby niepewność dręczyła mój umysł. „Co będzie, to będzie.” Zastanawiałem się jeszcze, jak przeprowadzę rozmowę z rycerzami. Nie chciałem wszak być uznany za heretyka, a nie zdziwiłbym się, gdyby wielu światłych ludzi tak właśnie zinterpretowało moje świadectwo. Jako przejaw uległości wobec siły nieczystej. Pogrążony w rozmyślaniach, podszedłem do stojącego nieopodal parobka.
- Przyprowadź mojego konia. - rzekłem półszeptem.
Głowę miałem spuszczoną, wzrok wbity w ziemię. Nie była to może pozycja właściwa szlachetnie urodzonemu, ale w tym momencie – wybacz mi proszę ojcze – czułem się bardziej dyplomatą i filozofem niż rycerzem. Szukałem właściwych słów, argumentów, które jeśli nie przekonają, to chociaż nakłonią do pertraktacji i zachęcą do doświadczenia tego, czego ja sam doświadczyłem. Miałem nadzieję, że moi bracia w wierze wykażą się otwartym umysłem. Wszechbóg jeden wie, czy moje postępowanie było zaiste słuszne. Parobek po chwili przyprowadził mojego rumaka. Wsiadłem na koń i ruszyłem stępem przechodzącym w kłus tam, skąd nadchodziło rycerstwo. Wiedziałem, że musieli być na zachodzie i nie myliłem się. Podobnie jak ja, przejechali przez tę samą wioskę. Zauważyłem ich obóz, rozbity tam, gdzie kończyły się drewniane chaty. Widać byli nieufni. W innym wypadku wjechaliby pewniej do wsi i zażądali od gospodarza miejsca na nocleg oraz dla koni. Sądząc jednak po sile wojska, jakie mogłem dostrzec, wiedziałem, że przygotowani są na najgorsze. Jakby spodziewali się, że dojść może do walnej bitwy. Ukłuło mnie to i poczułem złość oraz żal do moich braci rycerzy. Jeśli przeczuwali, że Wampir będzie tak wielkim niebezpieczeństwem, czemu żaden z nich nie zaproponował mi przyłączenia się do takiej kompanii? Nie wyglądało to zbyt uczciwie, jednak nie chciałem, by negatywne myślenie zatruło mój umysł. Wszak wiedziałem, że mogę się mylić i powód był zgoła inny niż zakładałem. Wyciszyłem gniew, chociaż wciąż trawił mnie niepokój. Nie potrafiłem bowiem odgadnąć, jak mógłby wyglądać ten inny powód.
Zanim zbliżyłem się do obozu, spotkałem dwóch konnych rycerzy, którzy ruszyli na moje spotkanie.
- Och, witaj waćpanie. Domyślam się, czego szukać mogłeś w tej okolicy, jednak przyznam, że nie spodziewaliśmy się spotkania z innym kawalerem. - powiedział jakby zawiedziony faktem, że żyję. Na piersi miał białe pióro na bordowym polu. Pamiętając zajęcia z heraldyki, wydedukowałem, że jest z rodu Gąś.
- Racja. Widziałeś waćpanie może Wampira? - zapytał drugi. Także miał herb, jednak nie potrafiłem skojarzyć go z żadnym rodem. Wyglądał ponadto na uboższego od pierwszego rycerza.
- Zwolnijcie panowie. - rzekłem. - Jestem Zygfryd Czerkwa z Zakonu Srebrnej Wstęgi, a wasza godność?
- Wybacz kawalerze, człowiek w takim miejscu czasem zapomina o dobrych manierach. - odezwał się pierwszy. - Zwę się Jan Gąś.
- A ja jestem Henryk Zabor.
Rozprawiałem chwilę z rycerzami, próbując zjednać ich do mojej racji, lecz szło mi opornie. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, jednak uparcie próbowałem nakłonić ich do podążenia za mną. Być może obawiali się jakiegoś spisku.
- Jeśli nie chcecie jechać. - powiedziałem unosząc głos. - Pójdę do obozu. Jak trzeba, to wszystko powtórzę i wezmę jakiś odważniejszych mężów ze sobą.
- Zarzucasz nam tchórzostwo? - zapytał Henryk Zabor ociężale sapiąc.
- Przede wszystkim zarzucam waszmościom paranoję i ciasne umysły. - mówiłem, chociaż wiedziałem, że sam wcale tak różny od nich z początku nie byłem, dlatego pośpiesznie dodałem. - Jednak przekonuję was, że sam także z początku nastawienie miałem bardzo sceptyczne. Uparcie nie chciałem wierzyć w to, co ludzie gadali. Jednak, kiedy zobaczy się to samemu i doświadczy, to nie ma innej możliwości, trzeba uwierzyć. Dlatego proszę was panowie, postąpcie mężnie i ruszcie ze mną na zamek. Nie dopuszczę, by się wam jaka krzywda stała. Razem łatwiej przekonamy resztę.
- Musimy się naradzić. Henryku, chodź do mnie. - powiedział Jan i zaczął szeptać o czymś ze swoim towarzyszem. Miałem nadzieję podsłuchać część ich rozmowy, lecz cofnęli się ode mnie dalej i uważnie pilnowali, ażebym niczego nie mógł usłyszeć.
Czekałem na nich czas jakiś, zapatrzony w chmury układające się w fantastyczne kształty. Wreszcie skończyli rozmawiać i podjechali do mnie.
- Zgodziliśmy się z waćpanem jechać. - odezwał się Jan. - Proszę prowadzić.
Całą drogę Jan wypytywał mnie o najróżniejsze rzeczy. Jedne ważne, a inne przeciwnie, właściwie trywialne. Ja natomiast z grzeczności poświęcałem mu uwagę, starając się jednocześnie nie zgubić drogi. Jechaliśmy raczej powoli.
- A jak się ten Wampir nazywa? - zapytał.
- Wako, Wako Pionier. - odparłem.
- Cóż to za imię „Wako”?
- Nie mam pojęcia, wiem tyle, że obce.
- Wspominałeś o jakimś mnichu?
- Tak z Zakonu Miłosierdzia Wybrańca.
- A on? Jak jemu było na imię?
- Gościwuj.
- Cóż podobnego. Tak samo nazywa się mój szwagier! To dopiero zbieg okoliczności.
- Naprawdę? Ciekawe. Ja sam nie znam chyba innego Gościwuja.
- Na pewno? To chyba nie jest wcale tak rzadkie imię. - mówił Jan, wciąż przeciągając naszą dyskusję.
- Raczej nie. Zresztą popularniejsze jest, zdaje się, na południu.
- Bardzo możliwe. Zygfryd to również niezwykłe imię.
- Dziękuję? - zapytałem niepewny do czego zmienia.
- Brzmi wschodnio.
- Ach, tak. Moja matka była zupełnie inna od ojca. On nienawidził inność, a ona kochała. Stąd poszli na kompromis i ja zostałem Zygfrydem, a pierworodny Bogdanem. W zasadzie to… - kontynuowałem, kiedy nagle, chwilę po tym jak wyjechaliśmy z wioski i kierowaliśmy się do zamku na górze, poczułem ogromny ból w boku.
Obejrzałem się w prawo i ujrzałem Henryka, który ugodził mnie ostrzem, przebijając pancerz i zadając głęboką ranę. Nim zdążyłem dobyć miecza i zareagować, Jan pociągnął mnie za włosy. Wyswobodziłem się z jego uścisku, ale koń wystraszył się i zrzucił mnie z siodła. Leżałem teraz na twardej glebie z połamanymi kośćmi.
- Na Wszechboga… - mówiłem próbując złapać oddech. - Co wy czynicie?
- Zawsze byłeś naiwnym idealistą Zygfrydzie. Liczyłeś, że wystarczy ustalić, gdzie racja stoi i sprawa załatwi się sama? Zaraz wrócimy do obozu, powiemy, że znaleźliśmy cię tragicznie zamordowanego i jeszcze dostaniemy za to nagrodę. Ty zaś nie martw się, bo nikomu nie doniesiemy o twojej zdradzie i czeka cię godny pochówek. - mówił Jan.
- Przecież powiedziałem wam, że to nie… - chciałem coś dodać, gdy Henryk zsiadł z konia.
Próbowałem dobyć broni, lecz wtem ujrzałem, że moja szabla leży w pochwie kilka stóp ode mnie. Zacisnąłem zęby i zacząłem czołgać się w jej stronę. Nie miałem nawet siły wstawać. Czułem ciągle intensywny ból w boku, gdzie zostałem zdradziecko dźgnięty. Wiedziałem, że szybko ubywa mi krwi, lecz nie mogłem nic na to poradzić. Postanowiłem to ignorować. Nie miałem wszak czasu opatrzyć rany lub rozczulać się nad własnym losem. Musiałem być twardy. Skupiłem się wyłącznie na swoim orężu. Wiedziałem, że bez niego nic nie zwojuję. Klinga szabli pięknie odbijała promienie słońca. Byłem tak blisko… Nagle poczułem silne uderzenie w głowę. Zamroczyło mnie. Otworzyłem jednak oczy i ruszyłem dalej. Usłyszałem jeszcze jakieś wulgarne przestępstwo, po czym zostałem uderzony ponownie. Tym razem znacznie mocniej. Poczułem, jak pęka mi czaszka i zalewa mnie krew. Byłem zły, że nie dano mi nawet szansy. Możliwe, że to ja ponosiłem winę, że nie wykazałem się wystarczającą charyzmą. Ostatnią emocją jaką poczułem był żal, bierny żal do moich oprawców, Wako, Wszechboga i całego świata, lecz przede wszystkim do samego siebie. To uczucie jednak szybko minęło, zastąpione obojętnością. Potem zrobiło się zimno i nastała ciemność.