niedziela, 11 lutego 2018

Umówione spotkanie

(Autorskie opowiadanie i moim zdaniem, dotychczas moje najlepsze działo, bardzo serdecznie zapraszam do lektury i oceny. Powstało, jako dzieło "konkursowe" na grupę na FB)
Umówione spotkanie

Umówiłem się z nią na dziewiątą i niespokojnie patrzyłem na zegar. Nie mogłem doczekać się naszego spotkania, niczym kochanek, który z utęsknieniem wypatruje swojej drugiej połowy. Czułem, że drży moje całe ciało. Moje oczy same zaczęły łzawić. Czułem chłód, brakowało mi ciepła, jakie ona mogła mi zapewnić.
Wybiła umówiona godzina naszego spotkania, dziewiąta, jednak jej nadal nie było. Wcześniej odczuwałem jedynie podekscytowanie, ale teraz zacząłem się obawiać. Co jeśli nie zdąży przyjść na czas? Słyszałem pukanie do w drzwi, ale to nie mogła być ona. Minuta po, dwie, pięć… a jej nadal nie widziałem ani nie słyszałem. Zacząłem wolniej oddychać i z wielkim niepokojem patrzyłem na zegar. Czas upływał, ale jej nie było. Chciałem się czymś zająć, ale nie mogłem. Teraz drżałem nie tylko z podniecenia, ale i ze strachu. Moje kończyny były ciężkie i sztywne, jakby skamieniałe. Nie mogłem nic zrobić, więc po prostu czekałem.
Wcześniej słyszałem walenie w drzwi do mojej komnaty. Byłem dobrze zabezpieczony i tylko ona wiedziała, jak się do mnie dostać. Teraz jednak przestałem to słyszeć. Z początku obawiałem się. Może wdarli się, a ona przecież jeszcze nie przyszła, albo może porzucili mnie? Nie chciałem ich w środku, ale nie chciałem też, by o mnie zapomnieli (pokrętna logika, wiem). Potem jednak wszystko stało się jasne, po prostu przestałem słyszeć. W uszach szumiało mi i cicho dzwoniło, jednak było to dla mnie kojące. To znak, ona na pewno jest blisko! Och, jak bardzo nie mogłem się doczekać! Z tego podniecenia aż krew zaczęła mi lecieć z nosa. Pomimo zesztywniałych kończyn, udało mi się chwycić, leżącą niedaleko szmatkę, chociaż kosztowało mnie to sporo wysiłku. Przycisnąłem ją mocno do nosa, bo nie chciałem, by krew splamiła elegancką, drewnianą podłogę.
Było spokojnie i nawet powoli ogarniała mnie senność, lecz nagle, kompletnie niespodziewanie, drzwi zostały wyważone i chyba odzyskałem słuch.
- Zabierzcie go! Szybko! Cholera, jest bardzo źle! - krzyknął znajomy mi głos. To pewnie był kapitan straży, zawsze się o mnie martwił.
Wszystko jest w porządku, nie macie się czym martwić, pozwólcie mi tu leżeć”. Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem. Język plątał mi się i zamiast tego bełkotałem coś niezrozumiale. Wydawało mi się to zabawne, więc uśmiechnąłem się. Nie rozumiałem, czemu wszyscy tu obecni są tak poważni i czemu patrzą na mnie w taki sposób? Nie rozumieją, że przeszkadzają mi w umówionym spotkaniu? Z drugiej strony powoli traciłem kontakt ze światem zewnętrznym, więc nie potrafiłem się na nich gniewać.
Wydawało mi się, że na chwilę zemdlałem, bo otworzyłem oczy zupełnie gdzie indziej. Początkowo bardzo bolała mnie głowa i trudno było mi przypomnieć sobie, gdzie jestem. Po chwili stało się to dla mnie jasne - u mojego drogiego pana doktora. Leżałem blisko kominka, na łożu. Cały drżałem, a moje ciało wysyłało sprzeczne sygnały. Co chwila odczuwałem inną temperaturę, raz było mi lodowato, by po chwili poczuć trawiącą mnie gorączkę. Najgorsze jednak, że było tu okropnie duszno. Nie dało się niemal oddychać, więc ciężko dyszałem, chwytając powietrze. Wydawało mi się, że w całym pokoju panuje mrok, ale widziałem palący się ogień w palenisku i zapalone świece, co przekonało mnie, że to zmysły mnie zwodzą.
Lekarz gorączkowo czegoś szukał, wszyscy mówili, ale nie rozumiałem ich słów. Ponownie musiałem utracić słuch, gdyż wszystko brzmiało jak bzyczenie. Podeszła do mnie pielęgniarka, musiała być nowa, bo jej nie kojarzyłem. Niebrzydka była, powiem szczerze i nawet żałowałem, że nie z nią umówiłem się na spotkanie, ale tylko przez chwilę. Przypomniałem sobie szybko, że to od kobiety wszystko się zaczęło, więc z tego też nic by nie wyszło, niezależnie od okoliczności. Chciałem coś powiedzieć, ale jedyne dźwięki, jakie wydawałem, to kasłanie i ciche jęki.
W końcu i lekarz do mnie podszedł. Pielęgniarka przytrzymała moją głowę, a on wlał mi coś do gardła. Chciałem to wypluć, ale nie miałem siły. Szkoda, bo było okropne w smaku. Smakowało trochę wódką, którą jeszcze bym zdzierżył, chociaż średnio przepadałem za alkoholem, ale poza tym smakowało bardzo kwaśno i gorzko zarazem, co sprawiło, że moja twarz sama się krzywiła, okazując głęboką pogardę względem tego diabelskiego napoju. Napój nie zdążył jednak przynieść oczekiwanego rezultatu i z zadowoleniem zauważyłem, że zaczynam opuszczać to miejsce. Zamknąłem oczy, moje ciało przeszły ostatnie fale bólu i wstrząsy.
Obudziłem się gdzie indziej. Ból, drgawki, zesztywniałe kończyny, wszystko to zniknęło, jak ręką odjął. Było tu trochę zimno, ale i tak czułem się znacznie lepiej, niż wcześniej. Nie widziałem żadnego zegara, ale wątpię, by czas płynął tutaj tak samo, wydawało mi się, że spóźnienie wyniosło przynajmniej godzinę, chyba, że coś pomyliłem. W każdym razie byłem już na miejscu, a to oznaczało, że ona mnie odwiedziła. Chciałem osobiście jej podziękować, ale nie było jej nigdzie w zasięgu mojego wzroku. Ona - Śmierć przyniosła mnie tu, ale zostawiła samego. Błyskawicznie wstałem i ruszyłem przed siebie. Świat otaczający mnie, wyglądał dziwnie. Wszędzie rosły drzewa, które były brzydkie, suche i poskręcane, dawno już musiały obumrzeć. Była noc i panował mrok, jednak gigantycznych rozmiarów Księżyc zapewniał nienaturalne światło. Im dalej szedłem, tym wszystko stawało się coraz dziwniejsze.
Na jednym z drzew zauważyłem wiszącego człowieka. Przeraziło mnie to, ale zdecydowałem się iść dalej, przecież nie można umrzeć, gdy jest już się martwym. Widziałem coraz więcej martwych ludzi. Niektórzy wisieli na drzewach, inni byli nabici na pale, jeszcze inni leżeli na ziemi z rozszarpanymi brzuchami. Przyznam, że trudno było oderwać wzrok od tych makabrycznych obrazów. Droga była w miarę prosta i starałem się nią podążać. Czułem, że odnajdę ją na końcu. Chociaż już byłem martwy, chciałem naprawdę wpaść w jej ramiona. Wcześniej nie odczuwałem takiej potrzeby. Śmierć miała być tylko ucieczką, ale teraz czułem, że jestem niespełniony, że nie wypełniłem swojego celu i miałem nadzieję, że kontakt z nią zapewni mi spełnienie. Chciałem z całego serca, by zwróciła na mnie uwagę, dlatego szedłem ciągle do przodu, chociaż poruszałem się bardzo wolno i nie czułem, bym jakkolwiek zbliżał się w jej kierunku, mimo znacznego wysiłku.
Martwych ciał, było coraz więcej. Zauważyłem pewne szczegóły, które je łączyły. Po pierwsze, wszystkie należały do mężczyzn, lecz żadne z nich nie miało twarzy, większość nie miała głów w ogóle, a te które miały, były tak zmasakrowane, że nie mogłem nic na ich podstawie stwierdzić. Potem dostrzegłem coś jeszcze. Wszystkie miały sygnety na palcu wskazującym, a dokładniej na lewej dłoni. Zacząłem mieć pewne podejrzenia, ale nie miałem odwagi, by wypowiedzieć je na głos. Szedłem ciągle naprzód, a świat wydawał się coraz straszniejszy.
Niebo zabarwiło się na czerwono i zaczął padać deszcz. Szkarłatne krople rytmicznie uderzały o twardą powierzchnię, tworząc kałuże. Na drzewach dotkniętych kroplami zaczęły wyrastać pąki, które w ciągu ledwie parunastu sekund, przemieniały się w nieregularne, czerwone kwiaty. Ciała zaś, które stykały się z tym krwistym płynem, wydawały się regenerować. Nie chodzi o to, że zaczynały nagle wstawać, niczym umarli w legendach, lecz znikały z nich rany i powoli zacząłem dostrzegać, że nie myliłem się w moich podejrzeniach.
Oto przede mną leżały moje własne zwłoki. Nie w pojedynczej sztuce. Wszystkie te ciała, to byłem ja. Widziałem to aż nazbyt dokładnie. Chciałem uciec, przed koniecznością oglądania swojej twarzy, ale nie mogłem, gdyż dostrzegałem ją na każdym kroku. Pomimo, że zacząłem biec, stałem w miejscu. Wkrótce deszcz przestał padać i powoli wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Kałuże parowały i znikały, a drzewa traciły swoje pąki, by na powrót stać się absolutnie martwymi. Ciała ponownie ulegały zniszczeniu i rozkładowi, a chociaż ich twarze na powrót stały się zamazane i niekształtne, ja wciąż widziałem w nich siebie, ponieważ nie mogłem zapomnieć ujrzanego przed chwilą widoku.
Zdawało mi się, że ktoś mnie obserwuje, słyszałem słaby szept, cichy głos mówiący mi do ucha, że sam sobie ten los zgotowałem. Nie przeczę, oczekiwałem, że umrę. Gdybym mógł, załatwiłbym to szybko, bezboleśnie, ale przezorny lekarz ukrył wszystkie substancje, które gwarantowały błyskawiczną śmierć. Dlatego musiałem skorzystać z metod ludowych i sam przygotować wywar, który zakończy me życie.
Czy naprawdę na to zasłużyłem? Czym w ogóle jest „to”? Biegłem, po prostu biegłem. Moje ciała w strzępach leżały na drodze. Tam ręka, tam noga, tam oko, a tam kawałek wątroby. Poza tym zacząłem widzieć ciała innej osoby, kobiety, elegancko ubranej, jej twarz była cała i doskonale wiedziałem, kim jest. Miała na ustach ten perfidny uśmiech. Uśmiech, który dawniej ocieplał moje serce, teraz jednak budził nienawiść i gorycz, a także zawiść, że nie jest skierowany w moją stronę. Ten uśmiech, który zdawał się wyszydzać mój los, towarzyszył mi całą drogę. Przeklęta! Nie wystarczyło jej, że umarłem, musiała mnie dręczyć i po śmierci! Byłem zły, po co mi to było? Już wolałbym żyć, starając się naprawić złamane serce, niż biec w nieskończoność drogą, gdzie dookoła otaczają mnie tak okrutne obrazy! Moje ciało zniszczone i martwe, a ona radosna! Czy choć jedna osoba uroniła łzę po mnie? Szepty mówiły, że nie.
-Nikt po tobie nie zapłacze, nikt się nie przejmie, jesteś już tylko sam, ty i Śmierć, lecz nawet ona cię nie chce. Nikt ciebie nie chce, dlatego jesteś sam.
Może mówiły prawdę, bałem się tego. Zawsze byłem odludkiem, więc coś mogło w tym być. Nie wiem, czy miałem chociaż jednego prawdziwego przyjaciela. Ludzie byli dla mnie mili, ale czy nie dlatego, że ja rządziłem?
Bieg sprawiał, że byłem wycieńczony, pot spływał mi obficie po czole, ale biegłem dalej. Już nie chciałem jej dotknąć. Po prostu nie mogłem biec w inną stronę. Po co mi było to spotkanie? Ciała były wszędzie, biegłem po nich, deptałem swoje ciało, ręce, nogi. Chciałem płakać, ale nie miałem siły, musiałem biec.
Nagle, niczym grom z jasnego nieba pojawiła się ręka. Wiedziałem, co muszę zrobić, alternatywą była nieskończona pogoń i bieg, który nigdzie mnie nie zaprowadzi. Ścisnąłem ją z całą siłą i… otworzyłem oczy. Zdziwiłem się, zamrugałem kilkakrotnie. Co robię w szpitalu? Bolała mnie głowa, nie czułem się zbyt dobrze, ale przynajmniej żyłem. Cieszyłem się, bo nie byłem gotowy na śmierć, chociaż sam ją do siebie wezwałem. Pomimo bólu uśmiechałem się, patrząc w twarze zgromadzonych ludzi, którzy z jakiegoś powodu, wydawali się zmartwieni. Czy nie cieszyli się, że żyję? Chciałem im podziękować, ale wtedy ją ujrzałem. Stała w tłumie. Kościotrup odziany w szatę czarniejszą niż bezksiężycowa noc, Śmierć we własnej osobie. Zrozpaczony chciałem błagać, żeby mnie nie zabierała, ale niestety, kiedy raz się na coś zdecydujesz, nie można się wycofać. Chwyciła mą duszę, aby zabrać mnie tam, gdzie żyją koszmary, by mój los był nauczką, że czasem nie należy działać pochopnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz