(Autorskie opowiadanie i moim zdaniem, dotychczas moje najlepsze działo, bardzo serdecznie zapraszam do lektury i oceny. Powstało, jako dzieło "konkursowe" na grupę na FB)
Umówione
spotkanie
Umówiłem
się z nią na dziewiątą i niespokojnie patrzyłem na zegar. Nie
mogłem doczekać się naszego spotkania, niczym kochanek, który z
utęsknieniem wypatruje swojej drugiej połowy. Czułem, że drży
moje całe ciało. Moje oczy same zaczęły łzawić. Czułem chłód,
brakowało mi ciepła, jakie ona mogła mi zapewnić.
Wybiła
umówiona godzina naszego spotkania, dziewiąta, jednak jej nadal nie
było. Wcześniej odczuwałem jedynie podekscytowanie, ale teraz
zacząłem się obawiać. Co jeśli nie zdąży przyjść na czas?
Słyszałem pukanie do w drzwi, ale to nie mogła być ona. Minuta
po, dwie, pięć… a jej nadal nie widziałem ani nie słyszałem.
Zacząłem wolniej oddychać i z wielkim niepokojem patrzyłem na
zegar. Czas upływał, ale jej nie było. Chciałem się czymś
zająć, ale nie mogłem. Teraz drżałem nie tylko z podniecenia,
ale i ze strachu. Moje kończyny były ciężkie i sztywne, jakby
skamieniałe. Nie mogłem nic zrobić, więc po prostu czekałem.
Wcześniej
słyszałem walenie w drzwi do mojej komnaty. Byłem dobrze
zabezpieczony i tylko ona wiedziała, jak się do mnie dostać. Teraz
jednak przestałem to słyszeć. Z początku obawiałem się. Może
wdarli się, a ona przecież jeszcze nie przyszła, albo może
porzucili mnie? Nie chciałem ich w środku, ale nie chciałem też,
by o mnie zapomnieli (pokrętna logika, wiem). Potem jednak wszystko
stało się jasne, po prostu przestałem słyszeć. W uszach szumiało
mi i cicho dzwoniło, jednak było to dla mnie kojące. To znak, ona
na pewno jest blisko! Och, jak bardzo nie mogłem się doczekać! Z
tego podniecenia aż krew zaczęła mi lecieć z nosa. Pomimo
zesztywniałych kończyn, udało mi się chwycić, leżącą
niedaleko szmatkę, chociaż kosztowało mnie to sporo wysiłku.
Przycisnąłem ją mocno do nosa, bo nie chciałem, by krew splamiła
elegancką, drewnianą podłogę.
Było
spokojnie i nawet powoli ogarniała mnie senność, lecz nagle,
kompletnie niespodziewanie, drzwi zostały wyważone i chyba
odzyskałem słuch.
-
Zabierzcie go! Szybko! Cholera, jest bardzo źle! - krzyknął
znajomy mi głos. To pewnie był kapitan straży, zawsze się o mnie
martwił.
„Wszystko
jest w porządku, nie macie się czym martwić, pozwólcie mi tu
leżeć”. Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem. Język plątał
mi się i zamiast tego bełkotałem coś niezrozumiale. Wydawało mi
się to zabawne, więc uśmiechnąłem się. Nie rozumiałem, czemu
wszyscy tu obecni są tak poważni i czemu patrzą na mnie w taki
sposób? Nie rozumieją, że przeszkadzają mi w umówionym
spotkaniu? Z drugiej strony powoli traciłem kontakt ze światem
zewnętrznym, więc nie potrafiłem się na nich gniewać.
Wydawało
mi się, że na chwilę zemdlałem, bo otworzyłem oczy zupełnie
gdzie indziej. Początkowo bardzo bolała mnie głowa i trudno było
mi przypomnieć sobie, gdzie jestem. Po chwili stało się to dla
mnie jasne - u mojego drogiego pana doktora. Leżałem blisko
kominka, na łożu. Cały drżałem, a moje ciało wysyłało
sprzeczne sygnały. Co chwila odczuwałem inną temperaturę, raz
było mi lodowato, by po chwili poczuć trawiącą mnie gorączkę.
Najgorsze jednak, że było tu okropnie duszno. Nie dało się niemal
oddychać, więc ciężko dyszałem, chwytając powietrze. Wydawało
mi się, że w całym pokoju panuje mrok, ale widziałem palący się
ogień w palenisku i zapalone świece, co przekonało mnie, że to
zmysły mnie zwodzą.
Lekarz
gorączkowo czegoś szukał, wszyscy mówili, ale nie rozumiałem ich
słów. Ponownie musiałem utracić słuch, gdyż wszystko brzmiało
jak bzyczenie. Podeszła do mnie pielęgniarka, musiała być nowa,
bo jej nie kojarzyłem. Niebrzydka była, powiem szczerze i nawet
żałowałem, że nie z nią umówiłem się na spotkanie, ale tylko
przez chwilę. Przypomniałem sobie szybko, że to od kobiety
wszystko się zaczęło, więc z tego też nic by nie wyszło,
niezależnie od okoliczności. Chciałem coś powiedzieć, ale jedyne
dźwięki, jakie wydawałem, to kasłanie i ciche jęki.
W
końcu i lekarz do mnie podszedł. Pielęgniarka przytrzymała moją
głowę, a on wlał mi coś do gardła. Chciałem to wypluć, ale nie
miałem siły. Szkoda, bo było okropne w smaku. Smakowało trochę
wódką, którą jeszcze bym zdzierżył, chociaż średnio
przepadałem za alkoholem, ale poza tym smakowało bardzo kwaśno i
gorzko zarazem, co sprawiło, że moja twarz sama się krzywiła,
okazując głęboką pogardę względem tego diabelskiego napoju.
Napój nie zdążył jednak przynieść oczekiwanego rezultatu i z
zadowoleniem zauważyłem, że zaczynam opuszczać to miejsce.
Zamknąłem oczy, moje ciało przeszły ostatnie fale bólu i
wstrząsy.
Obudziłem
się gdzie indziej. Ból, drgawki, zesztywniałe kończyny, wszystko
to zniknęło, jak ręką odjął. Było tu trochę zimno, ale i tak
czułem się znacznie lepiej, niż wcześniej. Nie widziałem żadnego
zegara, ale wątpię, by czas płynął tutaj tak samo, wydawało mi
się, że spóźnienie wyniosło przynajmniej godzinę, chyba, że
coś pomyliłem. W każdym razie byłem już na miejscu, a to
oznaczało, że ona mnie odwiedziła. Chciałem osobiście jej
podziękować, ale nie było jej nigdzie w zasięgu mojego wzroku.
Ona - Śmierć przyniosła mnie tu, ale zostawiła samego.
Błyskawicznie wstałem i ruszyłem przed siebie. Świat otaczający
mnie, wyglądał dziwnie. Wszędzie rosły drzewa, które były
brzydkie, suche i poskręcane, dawno już musiały obumrzeć. Była
noc i panował mrok, jednak gigantycznych rozmiarów Księżyc
zapewniał nienaturalne światło. Im dalej szedłem, tym wszystko
stawało się coraz dziwniejsze.
Na
jednym z drzew zauważyłem wiszącego człowieka. Przeraziło mnie
to, ale zdecydowałem się iść dalej, przecież nie można umrzeć,
gdy jest już się martwym. Widziałem coraz więcej martwych ludzi.
Niektórzy wisieli na drzewach, inni byli nabici na pale, jeszcze
inni leżeli na ziemi z rozszarpanymi brzuchami. Przyznam, że trudno
było oderwać wzrok od tych makabrycznych obrazów. Droga była w
miarę prosta i starałem się nią podążać. Czułem, że odnajdę
ją na końcu. Chociaż już byłem martwy, chciałem naprawdę wpaść
w jej ramiona. Wcześniej nie odczuwałem takiej potrzeby. Śmierć
miała być tylko ucieczką, ale teraz czułem, że jestem
niespełniony, że nie wypełniłem swojego celu i miałem nadzieję,
że kontakt z nią zapewni mi spełnienie. Chciałem z całego serca,
by zwróciła na mnie uwagę, dlatego szedłem ciągle do przodu,
chociaż poruszałem się bardzo wolno i nie czułem, bym jakkolwiek
zbliżał się w jej kierunku, mimo znacznego wysiłku.
Martwych
ciał, było coraz więcej. Zauważyłem pewne szczegóły, które je
łączyły. Po pierwsze, wszystkie należały do mężczyzn, lecz
żadne z nich nie miało twarzy, większość nie miała głów w
ogóle, a te które miały, były tak zmasakrowane, że nie mogłem
nic na ich podstawie stwierdzić. Potem dostrzegłem coś jeszcze.
Wszystkie miały sygnety na palcu wskazującym, a dokładniej na
lewej dłoni. Zacząłem mieć pewne podejrzenia, ale nie miałem
odwagi, by wypowiedzieć je na głos. Szedłem ciągle naprzód, a
świat wydawał się coraz straszniejszy.
Niebo
zabarwiło się na czerwono i zaczął padać deszcz. Szkarłatne
krople rytmicznie uderzały o twardą powierzchnię, tworząc kałuże.
Na drzewach dotkniętych kroplami zaczęły wyrastać pąki, które w
ciągu ledwie parunastu sekund, przemieniały się w nieregularne,
czerwone kwiaty. Ciała zaś, które stykały się z tym krwistym
płynem, wydawały się regenerować. Nie chodzi o to, że zaczynały
nagle wstawać, niczym umarli w legendach, lecz znikały z nich rany
i powoli zacząłem dostrzegać, że nie myliłem się w moich
podejrzeniach.
Oto
przede mną leżały moje własne zwłoki. Nie w pojedynczej sztuce.
Wszystkie te ciała, to byłem ja. Widziałem to aż nazbyt
dokładnie. Chciałem uciec, przed koniecznością oglądania swojej
twarzy, ale nie mogłem, gdyż dostrzegałem ją na każdym kroku.
Pomimo, że zacząłem biec, stałem w miejscu. Wkrótce deszcz
przestał padać i powoli wszystko wróciło do poprzedniego stanu.
Kałuże parowały i znikały, a drzewa traciły swoje pąki, by na
powrót stać się absolutnie martwymi. Ciała ponownie ulegały
zniszczeniu i rozkładowi, a chociaż ich twarze na powrót stały
się zamazane i niekształtne, ja wciąż widziałem w nich siebie,
ponieważ nie mogłem zapomnieć ujrzanego przed chwilą widoku.
Zdawało
mi się, że ktoś mnie obserwuje, słyszałem słaby szept, cichy
głos mówiący mi do ucha, że sam sobie ten los zgotowałem. Nie
przeczę, oczekiwałem, że umrę. Gdybym mógł, załatwiłbym to
szybko, bezboleśnie, ale przezorny lekarz ukrył wszystkie
substancje, które gwarantowały błyskawiczną śmierć. Dlatego
musiałem skorzystać z metod ludowych i sam przygotować wywar,
który zakończy me życie.
Czy
naprawdę na to zasłużyłem? Czym w ogóle jest „to”? Biegłem,
po prostu biegłem. Moje ciała w strzępach leżały na drodze. Tam
ręka, tam noga, tam oko, a tam kawałek wątroby. Poza tym zacząłem
widzieć ciała innej osoby, kobiety, elegancko ubranej, jej twarz
była cała i doskonale wiedziałem, kim jest. Miała na ustach ten
perfidny uśmiech. Uśmiech, który dawniej ocieplał moje serce,
teraz jednak budził nienawiść i gorycz, a także zawiść, że nie
jest skierowany w moją stronę. Ten uśmiech, który zdawał się
wyszydzać mój los, towarzyszył mi całą drogę. Przeklęta! Nie
wystarczyło jej, że umarłem, musiała mnie dręczyć i po śmierci!
Byłem zły, po co mi to było? Już wolałbym żyć, starając się
naprawić złamane serce, niż biec w nieskończoność drogą, gdzie
dookoła otaczają mnie tak okrutne obrazy! Moje ciało zniszczone i
martwe, a ona radosna! Czy choć jedna osoba uroniła łzę po mnie?
Szepty mówiły, że nie.
-Nikt
po tobie nie zapłacze, nikt się nie przejmie, jesteś już tylko
sam, ty i Śmierć, lecz nawet ona cię nie chce. Nikt ciebie nie
chce, dlatego jesteś sam.
Może
mówiły prawdę, bałem się tego. Zawsze byłem odludkiem, więc
coś mogło w tym być. Nie wiem, czy miałem chociaż jednego
prawdziwego przyjaciela. Ludzie byli dla mnie mili, ale czy nie
dlatego, że ja rządziłem?
Bieg
sprawiał, że byłem wycieńczony, pot spływał mi obficie po
czole, ale biegłem dalej. Już nie chciałem jej dotknąć. Po
prostu nie mogłem biec w inną stronę. Po co mi było to spotkanie?
Ciała były wszędzie, biegłem po nich, deptałem swoje ciało,
ręce, nogi. Chciałem płakać, ale nie miałem siły, musiałem
biec.
Nagle,
niczym grom z jasnego nieba pojawiła się ręka. Wiedziałem, co
muszę zrobić, alternatywą była nieskończona pogoń i bieg, który
nigdzie mnie nie zaprowadzi. Ścisnąłem ją z całą siłą i…
otworzyłem oczy. Zdziwiłem się, zamrugałem kilkakrotnie. Co robię
w szpitalu? Bolała mnie głowa, nie czułem się zbyt dobrze, ale
przynajmniej żyłem. Cieszyłem się, bo nie byłem gotowy na
śmierć, chociaż sam ją do siebie wezwałem. Pomimo bólu
uśmiechałem się, patrząc w twarze zgromadzonych ludzi, którzy z
jakiegoś powodu, wydawali się zmartwieni. Czy nie cieszyli się, że
żyję? Chciałem im podziękować, ale wtedy ją ujrzałem. Stała w
tłumie. Kościotrup odziany w szatę czarniejszą niż bezksiężycowa
noc, Śmierć we własnej osobie. Zrozpaczony chciałem błagać,
żeby mnie nie zabierała, ale niestety, kiedy raz się na coś
zdecydujesz, nie można się wycofać. Chwyciła mą duszę, aby
zabrać mnie tam, gdzie żyją koszmary, by mój los był nauczką,
że czasem nie należy działać pochopnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz