środa, 2 marca 2022

"L" jest jak "luty", ale też "listopad"

Jestem za

Życiem.

Coś to da?

Nie wiem.


Myślę, że

Życiu

Niezależnie

Od koloru

Skóry

Należny ratunek,

Żeby

Przetrwał człowiek.

Uratowany

I ten także,

Który

Jest we...

Mnie?

poniedziałek, 1 listopada 2021

Prokrastynacja

 Powtarzam sobie,
Że braknie mi czasu,
By iść lub stanąć
I móc w obcym mi świecie,
Przynajmniej raz
Żyć.

Nie wiem, co robię,
Choć czas mi ucieka.
Myślę, że brak mi go,
A świadomie zwlekam.

Boję się robić rzeczy właściwe
I choć próbuję...
Idzie za mało, za słabo,
A czasem wcale.

Gdy wiem:
"Muszę zrobić to za godzinę",
To dam sobie dwie,
Zrobię za trzy,
Skończę za dobę lub dwa tygodnie.

Co to oznacza?
Robię, co lubię,
Potem z przymusu
Skończę z tym,
Co jeszcze mam zrobić.

Jeśli się w życiu z tym nie uporam,
Czyja to wina?
Zapewne moja.

Czasu nie braknie na przyjemności.
Zostanę w domu,
Tu pies nie wyrwie mięsa do kości
Z mojej nogi,
kiedy mnie minie.

Jestem bezpieczny
W tych czterech ścianach
Przez chwilę.

Umrę,
To czeka przecież każdego.
Chcę robić!
Zdążę?
Nie wiem,
Dlaczego?

wtorek, 29 czerwca 2021

Paw w sosie własnym


Siedziałem w poczekalni, bo na zewnątrz jeszcze padało. Nie miał to być dzień jakiś zwyczajny. Moja droga przyjaciółka – Jolanta – kończyła niedługo pięćdziesiąt lat. Ja sam skończyłem tyle właśnie w tym roku. Byliśmy rówieśnikami i poznaliśmy się na kursie doszkalającym, jakie przysługiwały nam z racji ukończenia czterdziestu dziewięciu lat zeszłego roku. Był to jeden z programów oferowanych ludziom, by właściwie mieli coś do zrobienia. Tak naprawdę mało kto wierzył, że znajdziemy tam pracę. Zatrudnionych pozostawało około ośmiu procent całego społeczeństwa, co i tak oznaczało znaczny skok względem ostatniego roku.

Zaprosiła nas do swojego domu. Nie mieli szczęścia, by wygrać w loterii ziemi – a obecnie jest to jedyny sposób, w jaki osoba bez znajomości i kilku miliardów na koncie, może otrzymać kawałek gruntu. Ich rodzice i dziadkowie również nie nabyli ziemi. Oczywiście nie krytykuję tego. To byłoby wbrew prawu.

Skoro już o tym mowa, zamieszczam tu konieczne obwieszczenie: Ten tekst powstał wyłącznie na potrzeby własne. Zabronione jest jego upublicznianie i upowszechnianie. Wszystkie zawarte w tekście zdarzenia są jedynie wykreowaną przeze mnie fikcją…

Wracając… Czekałem na Jolantę. Miała po mnie przyjechać i zabrać jeszcze trzy inne osoby. Nie czekałem długo. Przyjechała cudownym, nowiusieńkim Edisonem, którego wygrała w loterii drogi. Do mnie los jeszcze nigdy się nie uśmiechnął, ale ja o to nie dbałem. Ona natomiast żyła w takim miejscu, gdzie brak samochodu jest zasadniczo tożsamy z wyrokiem śmierci, a biorąc pod uwagę wszystkie nowe regulacje… Jazda Edisonem jest po prostu łatwiejsza. Modelowy samochód nowoczesnego szczęściarza.

Ktoś już był w samochodzie. Jolanta przedstawiła mi swoją przyjaciółkę – Danutę – która siedziała obok miejsca kierowcy. Wyglądały jak zupełne przeciwieństwa, choć świetnie się dogadywały. Jolanta miała metr sześćdziesiąt w kapeluszu, za to Danuta głową niekiedy wadziła o sufit. Pierwsza z nich była jasnowłosa, blada i ubierała się kolorowo, a druga przeciwnie. Obie na pewno lubiły nawzajem siebie i piwo. Zająłem fotel za Jolantą. Pierwsza część drogi upłynęła nam bardzo spokojnie.

Edison potrafi osiągać niezwykłe prędkości, jednak to niewiele zmieniało, skoro na każdym kroku stały radary i musieliśmy wlec się ze średnią prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Jolancie zdarzyło się mocniej nadepnąć na gaz, kiedy akurat radary znikały nam z pola widzenia, ale i tak prędko wracaliśmy do owych czterech dziesiątek na liczniku. Część mnie może nawet cieszyła się z tego, bowiem niespieszno było mi poznać następnych znajomych Jolanty, o których niewiele wiedziałem, a wszystko co słyszałem wydawało mi się dziwne i momentami straszne.

Wreszcie dojechaliśmy pod nich. Też musieli dojechać ze swojego miasta koleją magnetyczną. Tylko konkretni przewoźnicy mogli korzystać z konkretnych stacji. Wydaję mi się, że było to po prostu wynikiem działań lobbystów, ale oczywiście nie piszę tego jako fakt ani nawet moją opinię, a chcę po prostu przekazać często powtarzaną plotkę… Ta, wolę to napisać, niż potem tłumaczyć się przed sądem za zniesławienie jakiegoś podmiotu prywatnego, o którym nawet nie miałem pojęcia, a który uznał, że moja opinia godzi w ich dobre imię. Uprzejmie informuję, że poprzednie zdanie ma charakter wyłącznie satyryczny i nie zawiera moich właściwych odczuć względem zamieszczanych w tekście adnotacji.

Ta para… Byli wyjątkowi. Pamiętam, że moja pierwsza myśl, kiedy ich zobaczyłem, brzmiała mniej więcej: „Oni są tacy piękni”, a zaraz potem: „Oni są tacy dziwni”. Jedno oczywiście w żadnym razie nie wyklucza drugiego, ale wiem, że moje pojęcie piękna (tak naprawdę jak kogokolwiek innego) jest wyłącznie subiektywnym odczuciem. Gdybym miał opisać ich jakość szczegółowiej, powiedziałbym, że on wyglądał jak panda, a ona miała coś w sobie z pawia – w tym momencie chodzi mi jeszcze o tego ptaka. Wsiedli. Byli małomówni. Odjechaliśmy.

Dojechaliśmy. Rozejrzałem przez szybę samochodu. Kiedyś ostatnio tutaj trafiłem padał deszcz i zrobiło się już naprawdę ciemno. Teraz przyjechaliśmy stosunkowo wcześnie, niebo się rozchmurzyło, więc było widno, a ja mogłem się do woli napatrzeć na okolicę.

Ktoś musiał kiedyś dbać o ten dom, ale to było, kiedy ludziom wciąż mogło na takich rzeczach zależeć. Dzisiaj jedynym świadectwem dawniej dobrej kondycji były nieskrzypiące zawiasy i ocieplane ściany. Przeciwko tym dawnym inwestycjom świadczyło natomiast, że tynk sypał się ze ścian i sufitów, a grube szyby ledwo trzymały się w ramach, podobnie jak okiennice, framugi a nawet parapet, jaki smętnie zwisał i strach było kłaść na nim cokolwiek cięższego.

Największą atrakcją w ich domu – zarówno metaforycznie, jak i biorąc pod uwagę jej rozmiar – stanowiła świnka morska, którą nie wiem, skąd mieli, ale dbali o nią bardziej niż o siebie. Piszę oni, ponieważ nie był to dom wyłącznie Jolanty. Dzieliła go z narzeczonym i teściami, którzy – przeciwnie od tych opisywanych w dowcipach – byli najtroskliwszymi ludźmi pod słońcem i jednocześnie przyzwalali współlokatorom praktycznie na wszystko, o ile nikt niepowołany nie nawiedzał ich w ich pokoju.

Gospodarze z dodatkowymi gośćmi umówili się na dziewiątą. Kim byli? Wówczas nie wiedziałem dokładnie, ale chodziło o parę bliższych znajomości w okolicy. Nie byli to nawet zżyci przyjaciele. Bardziej okazjonalni koledzy do kieliszka i zabaw.

Wszystko zaczęło się niewinnie, chociaż już wtedy wiedziałem, co będzie się działo. Musiałem uprzednio zarezerwować swoją działkę. Zadziwiające, jak wiele rzeczy wciąż da się załatwić anonimowo, jeśli tylko opłacisz odpowiednie usługi… To chyba zamierzchły relikt tak zwanej „rywalizacji”, gdzie zysk jednego może być stratą drugiego, chociaż na dłuższą metę… Tyle podmiotów sprzedaje nasze dane, że wątpię, by miały jeszcze jakąkolwiek wartość.

- Rozliczamy się? - spytał pandopodobny chłopak.

Czekałem na Jolantę i dopiero z jej błogosławieństwem przytaknąłem. Jej partnera jeszcze z nami nie było. Zresztą chociaż o wszystkim wiedział, nie chciał brać w tym czynnego udziału. Był zapewne rozważniejszy od Joli, chociaż znałem go gorzej.

Za deko haomy płaci się sto pięćdziesiąt. Towar ten kupuje się na dekagramy, ponieważ jest zaskakująco ciężki, co chyba wynikało z jej gęstości. Przyznam, że nie znałem się zbyt na chemii, nigdy nie ciekawiło mnie, co mogę z nią zrobić. Byłem w zasadzie grzecznym chłopcem, pochodziłem z dobrego domu i moją największą ułomnością pozostawał alkohol. Jego także nie nadużywałem, chociaż – tego wieczora zresztą nie było inaczej – zdarzało mi się okazjonalnie brać w siebie więcej, niż powinienem. Wiem w każdym razie, że w teorii jej receptura oparta jest na starożytnym leku, pochodzącym z okolic ziem dawnej Persji. Działanie haomy polegać miało już wówczas na „widzeniu więcej”, zdobywaniu „nadludzkiej siły”, „odblokowywaniu czakr” i wreszcie leczeniu każdej dolegliwości – rzekome panaceum. Właściwie był to narkotyk. Współcześnie jej wytwarzanie odbywało się procesem syntetycznym w sekretnych laboratoriach. Nie będę zmyślał opisu produkcji, ponieważ nie mam o nim pojęcia. Może nawet używają tam ziół i grzybów, chociaż raczej w formie proszków i koncentratów

Zapłaciłem za swoje deko. Danuta okazała mi życzliwość. Byłem laikiem, a jej instrukcje okazały się przydatne. Pewne rzeczy są nieoczywiste. Jeśli nawet część z tego zmyśliła, nie wyszło mi to na szkodę, więc może zadziałało, chociaż jako placebo. Część miałem przyjąć już zaraz, resztę zachować na potem. Ona też kupiła deko. Tabletka była ciężka i twarda. Miała kształt dwóch krążków złączonych bokami – trochę jak ósemka, ale niedziurawa. Danuta ułamała sobie połowę, a potem ją jeszcze przecięła na pół. Powiedziała, że w zależności od formy przyjęcia, „faza” może utrzymywać się dłużej bądź krócej z odwrotnie proporcjonalną do ilości czasu intensywnością. Ona wolała wciągnąć to nosem. Słyszałem, że w takiej formie przyjmuje właściwie wszystko, nawet kofeinę, środki przeciwbólowe i niektóre leki na receptę. Opowiadała mi w szczegółach, co i jak robić, a pandopodobny chłopak potwierdzał. W końcu połknąłem swoją pierwszą połowę. Była bezsmakowa, choć nie trzymałem jej długo na języku, więc nie mam co do tego pewności.

Liczyłem się z tym, że ten wieczór będzie szalony. Piliśmy alkohol, jakbyśmy wcale nie mieli mocniejszych środków. Leciała muzyka ze wspólnie sporządzonej listy, gdzie dominował rap, rock, punk i techno.

Okazało się, że w tym czasie, gdzie my już się rozkręcaliśmy, partner Jolanty – Karol – pojechał po tych dodatkowych gości. Myślałem, że przyjdą piechotą, ponieważ mieszali naprawdę blisko, ale właściwie nie robiło mi to różnicy. Kiedy tylko się zjawili, Karol zaprzęgł nas wszystkich do roboty i przygotowywaliśmy wspólnie ognisko. Wtedy jeszcze bardziej czułem piwo, więc nic nie stało na przeszkodzie, by włączyć się w pracę. Niestety pawiopodobna dama była pogrążona gdzieś w swoim świecie, więc większość zabawy ją ominęło, a pandopodobny chłopak – Damian – musiał się nią zajmować. Jolanta dużo mu w tym pomagała. Oboje byli przy tym także pod wpływem. Zresztą Damian i jego partnerka brali więcej i mocniej od nas. Nie kryli się z tym. Ich celem było żyć na całego i umrzeć młodo, ale szczęśliwie. Damianowi się to udawało, jego dziewczynie niezbyt.

Poszło nam dobrze. Drewno opałowe było na podorędziu, a wszystko inne – krzesła ogrodowe, przekąski, napoje a nawet kijki do nabijania kiełbas – znajdowało się na podorędziu, gdyż Karol zajechał samochodem koło nas i pomagaliśmy mu właśnie stamtąd wyciągnąć zakupy oraz pożyczone meble. Kiedy wszystko już jakoś wyglądało, pozostało tylko zapalić właściwe ognisko. Zajął się tym jeden ze znajomych Karola – Stefan. Był dość specyficzny, ale właściwie niezbyt dobrze go poznałem, ponieważ unikał rozmów bardziej nawet niż ja i wolał raczej trzymać ode mnie dystans. Użyczyłem mu w tym celu – to znaczy zapalenia ogniska, a nie unikania mnie przez cały wieczór – zapalniczkę, którą biorę ze sobą właściwie wszędzie i nawet teraz mam ją w prawej kieszeni. Pragnę zwrócić w tym momencie uwagę, że rozpalanie ognia zawsze musi odbywać się w sposób odpowiedzialny. Nie należy robić tego jako osoba nietrzeźwa lub małoletnia. Jednocześnie nie uważam nic złego na temat przemysłu zajmującego się organizacją podobnych wydarzeń ani nie mam nic przeciw produkcji wspomnianych zapalniczek.

Potem zabawa szła wartko. Wszyscy coś pili, poza innym znajomym Karola – Andrzejem, któremu nie pozwalał na to stan zdrowia. Alkohol oczywiście nie jest zły, bo przecież gdyby szkodził, nie reklamowaliby go przy każdej okazji. Dlatego w żadnym razie nie mogę pochwalić zachowania Andrzeja i może on, ale nie ja, ma coś przeciwko koncernom oferującym ten asortyment. Oczywiście o nic go nie posądzam, ponieważ mogłoby zostać to uznane za zniesławienie, które jest wszak niezgodne z prawem.

Ktoś nagle przyniósł łuk samoróbkę. Ponieważ wiem, że była to broń z kategorii tak zwanych „samoróbek”, gdzie wykonawca nie posiada odpowiedniej licencji, co gwarantowałoby mu uprawnienia rzemieślnika, mogę w sposób dowolny wypowiadać się o tym produkcie, wykonawcy i użytkownikach. Zresztą tylko dlatego to opowiadanie – które jest fikcją – może traktować o narkotykach. Wszystkie używki są dobre poza tą jedną – taka musi być prawda, skoro innych nie wolno mi krytykować bądź nawet podjąć jakąś polemikę… Nie, żebym w ogóle chciał. Po co polemizować z tym, że coś jest ideałem. Wracając… Łuk okazał się dla wielu fajną zabawką. Andrzej, Danuta, Karol i Stefan na zmianę strzelali do wybranego celu. Na początku wystarczało im strzelanie w co popadnie. Ofiarami ich działań padały głównie drzewa. Potem postanowili to urozmaicić. Wzięli skądś garnek i ustawili między gałęziami, a następnie strzelali w niego. Kiedy to też im się znudziło, zebrali opróżnione butelki i puszki. Ułożyli je w kilku rzędach, a następnie próbowali trafić. Wtedy było już ciemno, nikt nie używał latarki, więc trafianie okazało się nieco problematyczne. W każdym razie wyglądało to na fajną zabawę. Proponowali mi, żebym się też włączył, ale ilekroć to robili, miałem wówczas w dłoniach paczkę chrupek i nie chciałem sięgać po łuk brudnymi rękoma. Wcale nie uważam, że producenci takich przekąsek robią coś źle. Ja jestem po prostu niechlujem, nie umiem jeść ładnie, ciągle oblizuję palce, a poza tym brałem haomę.

Panny kolorowej jak paw nie było wprawdzie z nami ciałem, ale nie oznacza to wcale, że tak miało pozostać. Działo się to chyba równolegle do czasu, kiedy reszta penetrowała strzałami pojemniki po naszych napojach; Wbrew pozorom da się stłuc butelkę przy użyciu łuku, choć wymaga to determinacji. Damian i Jolanta rozmawiali o niej bez ustanku. Wyrażali wiele emocji względem stanu, w jakim się znajdowała. Przyjechała tu w końcu, żeby celebrować urodziny przyjaciółki, a już od progu wyglądało to tak, że ona raczej nic nie zapamięta i każdy żywił nadzieję, żeby to jednak przeżyła. Nie chodziło wtedy o konsekwencje prawne, bo taka myśl przyszła mi później do głowy. Martwiliśmy się o drugiego człowieka, chcieliśmy okazać mu troskę i – chociaż nie mam pojęcia, jak wyglądało to indywidualnie dla każdej osoby – po prostu wiedzieliśmy, że tak trzeba. Nie musiał nas nikt przymuszać. Prawo i tak było już przeciwko nam, a właściwie byłoby, gdyby ta historia nie stanowiła formy ekspresji twórczej. Ja nawet nie wierzę w boga – nie jest to także atak wymierzony przeciw instytucjom kościelnym, naprawdę nie jestem zarejestrowany i nie przynależę do żadnej ze wspólnot religijnych. Pomagamy po prostu, ponieważ żyjemy. Ewolucyjny instynkt – moim zdaniem, bo przecież nie chcę urazić kreacjonistów i mieć sprawy w sądzie – nakazuje działać, gdy widzimy bliźniego w potrzebie. Ludzki rodzaj nie przetrwałby bez współpracy. Skoro więc nawet niższe formy życia rozumieją sens koegzystencji, to – tylko moim zdaniem – jest to naturalne. Gdyby nawet tak nie było – a może, bo przecież jestem omylny – to sądzę, że przekonałoby mnie choćby to, że świat jest straszny. Każdy z nas musi znaleźć sposób, by sobie z tym radzić i staje się to problemem dopiero, gdy pragnienia tej osoby stają się względem siebie sprzeczne. Ktoś może jednocześnie kochać coś i nienawidzić, w przeszłości boleśnie się o tym przekonałem. Ja jej współczułem nie tego, że wpadła w nałóg, lecz tych rzeczy, które musiały ją do tego skłonić. Wielu ludzi ma problemy, często są chorzy, ale boją się do tego przyznać. Niepoczytalni ludzie są tacy – moim zdaniem – ponieważ nikt nie oczekuje, że taka osoba się zmieni. Ludzie – nie wiem, co ponosi za to winę, proszę tego nie nad interpretować w sądzie – potrafią kogoś łatwo wykluczyć. Osoby w potrzebie nadają się ich zdaniem jedynie na przemiał. Jedna z osób na ognisku polemizowała ze mną na te tematy, ale nie wymienię jej tu nawet z imienia, przez względy prawne.

Jakoś zatargali ją na ognisko, choć przypominała teraz bardziej faszerowanego bażanta. Po prostu leżała tam i czasem tylko odzyskiwała względną przytomność. Damian i Jolanta trzymali się blisko niej, ale oni też raczej ją ignorowali. Musieli, inaczej chyba nie wytrzymaliby tego ogniska. Była w tym stanie zbyt nieprzewidywalna. Dlatego też wzięli ją tutaj. Gdyby próbowała zrobić coś głupiego – to znaczy głupszego, niż doprowadzenie się do tego stanu – w domu, mógłby nie mieć jej kto pomóc. Tutaj przynajmniej mieli ją na oku. Bali się, czy w ogóle przeżyje ten wieczór. Mieszanka leków – które działają adekwatnie, jeśli są odpowiednio użyte, nie potępiam koncernów farmaceutycznych – i zdecydowanie zbyt duże dawkowanie haomy. Na szczęście półprzytomnie bekała, ale to z kolei zwiastowało innej natury problem. Trzeba było oczekiwać tego, że może zwymiotować, a wówczas zadbać, by nie doszło do większej szkody na czyimś mieniu, choć także z tej przyczyny przebywanie poza domem mogło być atutem.

Gdzieś w międzyczasie przyjąłem drugą porcję haomy. Wtedy też nie miała smaku. Zastanawiałem się nad bardzo wieloma rzeczami. W tym stanie bardzo łatwo się odnalazłem, myśli same do mnie przychodziły. Wspominałem choćby fakt, jak jeszcze kiedyś pięćdziesięciolatek mógł uchodzić za osobę starą, a teraz? Trochę jakby wszystko zostało pomnożone trzykrotnie. Trzysetka stała się nową setką, zresztą pewnie dlatego właśnie nie słyszałem nigdy, by ktoś życzył komuś „sto lat” w mojej grupie rówieśniczej. Nasi rodzice jeszcze owszem, ale my przecież byliśmy młodzi. Można nawet powiedzieć, że dochodziło do inflacji wieku. Do normalnej zresztą też dochodziło i to nawet ja pamiętam. Dwadzieścia lat temu, kiedy szedłem kupić półlitrową puszkę piwa, to musiałem zapłacić dziesięć złotych, a teraz już płacę przynajmniej dwanaście, a czasem piętnaście! Nie mówię tego oczywiście jako krytyk jakiegoś browaru lub przemysłu piwowarskiego w ogóle, lecz wyrażam to w formie konsumerskiej obserwacji.

Tak, było mi miło. Chętnie poznawałem nowych ludzi. Damian, który z początku kojarzył mi się wyłącznie z pandą ze względu na wygląd (strój, włosy, makijaż) okazał się niezwykle ciekawą osobą. We współczesnych mediach za mało czasu poświęca się ludziom, a więcej konkretnym rolom, jaką ktoś odgrywa. Wrażenie, jakie podświadomie wyniosłem z telewizji i kina – chociaż nie szkaluję żadnej z tych form rozrywki, a nawet wciąż praktykuję, gdy mogę – jest takie, że każdy kto zajmuje się obrotem takich towarów, musi koniecznie być złym, chciwym draniem. Damian nie uważał siebie za dobrego, ale ja nie dostrzegłem w nim więcej zła niż u innych. Jego dziewczyna już co jakiś czas się budziła i bredziła prowokacyjne zniewagi, jakie kierowała głównie w jego stronę. On jednak znosił to jakoś, choć przecież sam musiał brać i uciekał od czegoś. Co ciekawe, kiedy towarzystwo się oddalało, on podchodził do niej jakby z większą czułością. To zjawisko zdarzyło mi się obserwować już czasem, zwykle wśród ludzi z tak zwanego „marginesu”. Żyjąc w społeczeństwie często udajemy. Dbamy o innych na pokaz, a za plecami postępujemy przewrotnie. Tu widziałem coś innego, to mnie cieszyło.

Ognisko powoli dobiegało końca. Goście od Karola chcieli już iść, więc pożegnaliśmy się z nimi. Spontanicznie w podobnym momencie nasz paw puścił pawia – nie mogłem się doczekać tej gry słownej, chyba wcześniej już ją spaliłem. Wymiocinom właściwie nie było końca. Dobra wiadomość była taka, że nikt z innych gości się nie ubrudził. Zła natomiast… Cóż, ona zupełnie nasiąkła swoimi wymiocinami, które w większości składały się po prostu z zabarwionej lekami żółci.

Musieli ją rozebrać. Spodziewałem się blizn po strzykawce, ale znalazłem tylko świadectwa autoagresji. Zostawili ją w samej bieliźnie i zabrali do domu. Damian miał ją wyszorować, ale Jolanta poszła z nim. Czuła się odpowiedzialna. Zostaliśmy więc ja, Danuta i Karol. Zagasiliśmy ognisko i zabraliśmy rzeczy, ale nim to się stało… Spalili śmieci. Były to głównie pozostałości po ognisku. Zabawne, że ze wszystkich rzeczy, ta cieszy się powszechną akceptacją. Przemysłowcy potępiali, choć sami palą, ewentualnie spuszczają do oceanów (moja ironiczna uwaga na charakter wyłącznie satyryczny i nie może być interpretowana jako celowe działanie przeciw jakiemukolwiek podmiotowi). Czułem się bezradny w tej chwili. Oni je palili, a ja im pomagałem. Może byłem temu współwinny, po prostu wykonywałem rozkazy. Nie byłem lepszy od cieśli w XVII wiecznym Salem.

Na sam koniec wieczoru dałem mojej przyjaciółce prezent. Nie sądziłem, że będzie on nawiązywał do dzisiejszego wieczoru. Wiedziałem, że jest ona zafascynowana nauką gotowania i brakuje jej materiałów traktujących o tym temacie – większość znajdowała się w domenie prywatnej i nie chciała płacić za dostęp. Dlatego podarowałem jej książkę znanego kucharza, którego oboje cenimy, a na jej okładce hit sezonu, zapisali go większymi literami niż nawet sam tytuł, „Paw w sosie własnym”.

Wiem, że wszystko skończyło się dobrze, a przynajmniej chcę w to wierzyć. Nawet jeśli umycie się było największym sukcesem… Stanowiło sukces i chcę mu powinszować. Czasem niełatwo jest nawet o to.

Nie chcę więcej pisać. Chciałem po prostu w jakiejś formie utrwalić ten wieczór. Zresztą to tylko fikcja, więc kto właściwie miałby się tym przejąć?



sobota, 26 czerwca 2021

Dla Pierre'a

 

Dla Pierre’a


Et moi, je te dis que tu es Pierre, et que sur cette pierre je bâtirai mon Eglise, et que les portes du séjour des morts ne prévaudront point contre elle. (Mt 16, 18)


Nienawidzili nas z całego serca. W ich żyłach nie płynęła ni żółć, ni flegma – krążyła krew, taka jak nasza. Posoka zawsze pachnie tak samo i przybiera barwę szkarłatu przechodzącego w karmazyn. Niewiele się różniliśmy. Wszyscy byliśmy Francuzami, wszyscy byliśmy ludźmi.

Od początku nie mieli pokojowych zamiarów. Planowali pacyfikację. Nie wszyscy byliśmy za bezwzględną kontrrewolucją, lecz jakie znaczenie mogła mieć prawda?

Każdy kiedyś zginie, lecz może choć krztynę cząstki z tego ocalę, co stratują konie i przetną bagnety. Nie zdołają tknąć idei. Ona trwać będzie wiecznie i możliwe, że kiedyś ujawni się bardziej ludzkie oblicze rewolucji, gdy zostanie wreszcie wyciągnięta nauka z błędów, które kosztowały tysiące francuskich żywotów.

Widząc skalę cierpienia ludzkiego wątpię, że Bóg istnieje, lecz jeśli jest gdzieś on lub siła o mocy podobnej, to proszę o tylko tyle, by przemieniła mój wysiłek, w jakieś łaski dla mego ludu, który dostatecznie sporo wycierpiał. Tekst ten również dedykuję właśnie tym wszystkim, którzy polegli i polegną jeszcze, ginąc być może z przypadku, ale na pewno pozbawieni wyboru.

Nasz los przypieczętowały trzy zdania: Przeprowadzić eksterminację wszystkich powstańców, do ostatniego człowieka. Spalić ich farmy, wygnieść tych tchórzy jak pchły. Skruszyć tych ohydnych Wandejczyków. Rozkaz wydano generałowi Turreau. Posłusznie zmobilizował armię i wymaszerował z Paryża. Nie był bezmyślnym narzędziem. W dowolnej chwili mógł powstrzymać tysiące rąk dzierżących muszkiety. Nawet opracował formację specjalnie do tłumienia naszego oporu – „kolumny piekielne”. Zbrodniarzom jego pokroju wszystko uchodzi płazem…

Z naszej perspektywy – to znaczy Wandejczyków – niepokoje narastały powoli. Większość z nas nie chciała buntu. Ja – podobnie jak wielu – docenialiśmy wartości reprezentowane przez rewolucję. Wolność, równość, braterstwo brzmi pięknie i chociaż uważam, że Konwent Narodowy zdegenerował znaczenie tego hasła, wciąż podzielam przesłanie. Obalenie monarchii nie miało większego znaczenia dla ludu. Stan trzeci nie składał się wyłącznie ani nawet w większości z burżuazji. Główny człon zawsze stanowiło chłopstwo. Oni, jak każdy, cenią sobie bezpieczeństwo i strawę na stole. Tak, stracenie króla i przejęcie własności kościelnej wywołało niezadowolenie – mimo wszystko wielu chłopów to zabobonni chrześcijanie, którzy łatwo przywiązują się do konserwatywnych wartości. Największym jednak przyczynkiem buntu z moich obserwacji była pogłębiająca się bieda. Głód ciała jest, wbrew kazaniom klechów, silniejszy od wygłodzenia ducha. Wtem Konwent wydał ustawę o powołaniu rekrutów z ludności gminnej metodami, jakie budziły znaczne kontrowersje (otworzyło to pole do intryg i umożliwiło posyłanie ludzi „niewygodnych”). Była niczym iskra zapalająca lont. Tak, wśród liderów powstania znaleźli się byli księża, lecz – wbrew propagandzie rządzących – szlachta dołączyła dopiero później i nawet skłonny jestem dodać, że ich wsparcie było niemile widziane przez wielu. Wybrali ich nie z powodu sentymentu do bata, tylko dlatego, że innej opcji nie mieli. Chłop nie jest głupi, a mądrość wymaga niekiedy wyznaczenia tymczasowej kadry dowódczej. Ja sam uważam, że jestem przede wszystkim miejskim intelektualistą. Nie wywodzę się ze wsi, chociaż gdyby tak było, nie uznałbym tego za powód do wstydu. Moja rola jest po prostu inna. Spisuję to, co robią ludzie czynu. Czy czyni mnie to mniej lub bardziej ważnym… Nie wiem. Wszak, jeśli zastanowić się nad tym przez chwilę, gdy dwa byty koegzystują, jak dzięcioł z dębem, i żaden nie ponosi straty, to czy można określić jednego gorszym niż drugi? Nie byłem im wrogi, a oni mnie. Działaliśmy inaczej, lecz wierzę, że cele nasze mogły być zbieżne, nawet jeśli czym innym motywowane.

Pamiętam wreszcie ten dzień, gdy wszystko się odmieniło. Kiedy przestaliśmy stanowić watahę wilków i staliśmy się zastraszonym stadem. To był początek końca…

- Pierre, jak myślisz. - zagaiłem mojego przyjaciela z naiwną niewiedzą, co na nas czyha. - Jak to się skończy? Nie chodziło przecież nigdy o kontrrewolucję, choć czasem mam wrażenie, że szlachta, duchowni i ci kryminaliści, którym jakoś udało się osiągnąć rangę elit, nie zamierzają odpuścić władzy. Z drugiej strony wierzę w mądrość prostego ludu, dość już lekceważonego przez obydwie strony…

- Słuszność nie determinuje zwycięzcy. - zawyrokował gorzko mój kamrat.

- Tak, jednakże musi mieć to jakieś znaczenie…

- Czytasz zbyt wiele. Historię piszą zwycięzcy.

- Nigdy nie miałem cię za idealistę, ale powiedz. Dlaczego to wszystko? Czemu to robimy, jeśli potem sam prawisz o naszym losie z takim pesymizmem.

- Jestem realistą, a jeśli bywam odrobinę cyniczny… Cóż, taka moja natura. Stanąłem po tej stronie jako mieszkaniec Wandei i nie zamierzam przeskakiwać na drugą stronę barykady. Szansa zawsze istnieje, nadzieja umiera ostatnia… Jednocześnie jest ona matką głupich. Działanie to podjęcie ryzyka. Zaniechanie zaś nie dałoby niczego. Tak, bardziej niż na błogosławieństwo, oczekuję szczęścia. Los jest moim panem, więc oby nam tylko Fortuna sprzyjała… Zdaje się, że w każdym z nas siedzi pewna forma głupca. W moim przypadku jest nim hazardzista. Nie wiem, kiedy spasować.

Pierre był już taki, że wszystko, co krytykował, kochał. Miał także mieszane uczucia względem rozruchów, nawet jeśli rzadko je werbalizował. Trudno mu było zdobyć się na krytykę. Czuł się zarówno Wandejczykiem i Francuzem. Dotychczas te rzeczy nie stały w opozycji. Chciał zmiany obustronnie korzystnej, ale był świadomy, jak naiwnie to brzmi w jego ustach. Wcale nie czytał mniej ode mnie, choć dystansował się od literatów.

Nawet na łożu śmierci szydził. Jego strata strasznie się na mnie odbiła. Utraciłem więcej niż przyjaciela. Znaliśmy się całe życie. Chyba wolno mi stwierdzić, że go kochałem? Zginął na moich oczach, a ja nie protestowałem. Powinienem był coś zrobić, ale sam nie chciałem umrzeć.

Rzecz działa się w Nantes, miejscowości położonej nad Loarą – najdłuższą rzeką w kraju. Topili ich… Masowo pakowali na barki, jakby chodziło o zwykły towar. Nawet bydła i trzody chlewnej się tak nie traktuje. Krępowali mocnymi linami i topili w łodziach. Nazywali to deportacją pionową. Pierre nie był nawet katolikiem i nie przywiązywał się nigdy do szlacheckiego pochodzenia. Mogliśmy wcześniej zadeklarować lojalność wobec Konwentu, ale ten uparciuch nigdy by się nie zgodził… Może sam był sobie winny? Nie trafiłby pewnie na barkę, gdyby nie zrywał plakatów i nie sabotował własności armii rewolucyjnej. Wystarczyło, że raz go nakryli… Przypisali mu wiele strasznych rzeczy i osądzili w trybie pilnym. Trudno nazwać to choćby sądem polowym. Na łodzi poza nim lądowali liczni rzekomi wrogowie i zwykłe rzezimieszki. Niektórzy z nich na pewno zasłużyli na karę, ale czy topienie nie było nadto surowe? Jak zresztą uzasadnić wyrok na mojego druha? Jednak nawet idąc na barkę miał gębę niewyparzoną… Pamiętam, co powiedział, chociaż możliwe, że nieumyślnie go teraz sparafrazuję (tak zresztą będzie pewnie w przypadku każdej z przytoczonych przeze mnie rozmów).

- Guzik się panu pruje. – zauważył – a gdy oficer spuścił głowę, by zerknąć, Pierre dał mu prztyczka w nos.

Nie muszę chyba wspominać, że ciężko za to zapłacił. Tak czy siak trafiłby na barkę, więc być może niewiele to wówczas znaczyło. Wybili mu zęby, złamali nos i pokiereszowali żebra. Wydaje mi się, że mówił prawdę, choć nie stałem wówczas tuż przed oficerem, ponieważ później ten sam człowiek kazał sobie coś przyszyć. Pierre miał dobre oko. Prztyczek stanowił już inwencję twórczą lub może spontaniczną reakcję. Planował to? Kto wie. Teraz nie mógł powiedzieć ani „Nie mogłem się powstrzymać”, ani „Warto było i zadziałało świetnie”. Wiem, że nie chciałby tego, ale czasem zastanawiam się, czy nie powinienem był zatonąć wraz z nim.

Po tym, co widziałem, musiałem opuścić to miejsce jak najprędzej. Właściwie nic nigdy mnie w nim nie trzymało. Nie chciałem zostać zatrzymany, więc wyruszyłem przed świtem. Słyszałem potem wiele o zbrodniach, jakich dopuszczał się garnizon w Nantes, ale starałem się do tego nie wracać nawet myślami. Jeśli przeżyję, nie wiem, czy kiedykolwiek postawię tam stopę… Chciałbym upamiętnić mojego przyjaciela, ale nie jego śmierć. Spróbuję uczynić to w słowach innym razem, choć w trenach niełatwo mi będzie wyrazić cała głębię mych uczuć.

Wandejczycy powstali nie dla obrony feudalnego porządku, nie dla obrony króla i wiary, lecz przede wszystkim przeciw wrogim im, a mało zrozumiałym rządom burżuazji, jak je pojmowali. Każdy z nich miał także konkretne, osobiste powody, których źródłem była sytuacja w kraju. Czasem łatwo o tym zapomnieć. Szlachta ich wykorzystała, ale któż ich nie wykorzystywał?

Muszę – gdyż jest to słuszne – podkreślić, że nie był to zryw dogłębnie kontrrewolucyjny, choć niechybnie obce monarchie będą to tak przedstawiać. Może nawet dokonają restauracji Burbonów czy innej dynastii na tron francuski? Dla mnie to już bez znaczenia. Chciałbym jedynie powiedzieć, że tak jak chłopi byłem zwolennikiem rewolucji… Do czasu, gdy z walki o wolność stała się terrorem przedstawicieli burżuazji, którzy z uciskanych stali się uciskającymi… Nie chcemy feudalizmu ani kapitalizmu. Mam nadzieję, że gdzieś tam pojawi się kiedyś inna droga, stworzona przez to, co najlepsze z obydwu systemów. Droga, na której człowiekiem nie kieruje egoizm napędzający jedynie ślepą rywalizację, lecz chęć dbania o wspólne dobro, co kreowałoby w moim mniemaniu wzajemną współpracę. Tylko na takich podwalinach powstać może społeczeństwo prawdziwie wolne, równe i braterskie.

Dlaczego piszę nagle o obustronnych zbrodniach? Odpowiem tak: Pewien kupiec, z jakim przypadkiem skrzyżowały się moje drogi, gdy opuszczałem Nantes, zasugerował, bym udał się do Machecoul w Kraju Loary. Ten człowiek był miły, choć nieco zgorzkniały. Sugerował, że jego ponury nastrój, to konsekwencja zdarzeń, które miały tam miejsce. „Przynajmniej przeżyłem”- mówił - „pociechę znalazłem w drodze. Ta klacz to mój najwierniejszy przyjaciel”.

Po trafieniu w to miejsce zrozumiałem, dlaczego Pierre z większym sceptycyzmem i pesymizmem spoglądał w przyszłość. Czego tam doświadczyłem? Poznałem historię masakry, o której dotąd nie miałem pojęcia. Sądziłem, że pogłoski o zbrodniach powstańców wandejskich są znacznie przesadzone… Może w niektórych przypadkach były, lecz w tym przypadku jestem skłonny twierdzić, że zasłyszane opowieści nie oddawały nawet ułamka tragedii. Chłopi mają taki sam potencjał do mordowania, co każdy inny człek. Mieszczanie giną nie inaczej od reszty. Co smutne, owa masakra nie wydarzyła się tam jedynie raz, lecz została powtórzona. Oznacza to, że nawet nie da się jej usprawiedliwić stwierdzeniem, że było to działanie incydentalne. Dwukrotnie ulice spłynęły krwią mieszczan podejrzanych o sympatie republikańskie (jakoby samo zgrzeszenie myślą równało się zasłużeniu na egzekucję). Miasto przeszło już pod pieczę sił rewolucyjnych, lecz nie sposób było policzyć wszystkich zmarłych, choć urzędnicy podjęli taką próbę. Skatowani masowo trafiali do nieoznaczonych mogił. Odmówiono im godnego pochówku tak samo, jak uczynili to republikanie w przypadku zbuntowanych mas. Próbowałem rozmawiać o tych wydarzeniach z mieszkańcami. Starałem się być subtelny, bowiem rozumiałem, że ich wspomnienia to świeże, niezaleczone rany. Była to jednak zbyt wielka tragedia, prawie nikt nie chciał podzielić się ze mną konkretnymi informacjami. Więcej dowiedziałem się z dokumentacji, do której mnie dopuszczono. Rozmowę udało mi się nawiązać tylko z pewną starszą wdową, która widziała wiele, a jednak wydawała się mało poruszona. Być może jej pozornie obojętna postawa była formą radzenia sobie z niewyobrażalnym cierpieniem, którego doświadczyła.

- Tak… - zaczęła powoli, gdy zapytałem ją o wydarzenia marca i kwietnia 1793 roku. - Przebywałam tu wówczas. Mieszkam tu od urodzenia. Poznałam tu swojego męża, tu też przyszło nam go grzebać. Nie jesteś stąd, prawda? Simon był znany i powszechnie poważany jako aptekarz i kupiec korzenny… Jednocześnie był chciwym draniem. Nie powinnam tak mówić o zmarłym, zwłaszcza że jestem jego żoną. Martwi jednak nie mają uszu, zresztą prawdy nie omieszkałabym się wspomnieć także za jego życia. Byłam przy tym piastunką, więc sama wiele widziałam, słyszałam… Moje sądy bazują na faktach. Widzisz, ja i mój mąż nie mogliśmy mieć dzieci… Ach, nie, to cię nie interesuje. Przepraszam, nie pozwól starej kobiecie, by zbyt wiele gderała.

- Madam, absolutnie mi to nie przeszkadza. Chętnie wszystkiego wysłucham.

- Może wysłuchałbyś, ale z jednego tematu wnet wyrośnie dziesięć, a potem następne… - mówiła dziwnie rozochocona. - Nie, postaram się trzymać jednego wątku.

Kiwnąłem jedynie głową i – ponieważ nie miałem przy sobie żadnego pióra – postarałem się zapamiętać najciekawsze oraz najistotniejsze momenty usłyszanej opowieści. Choć parę razy poczciwa kobieta gubiła wątek, prędko sama wracała na właściwe tory.

- Simon pozwalał ludziom kupować środki apteczne na kredyt. Wydawało się to wówczas zacne, lecz kiedy przyszło do spłacania długów… Ja wiem, że sumienie miał czyste, gdy decydował się na wprowadzenie w aptece takich zasad. Chodziło o to, by nikt nie zginął na progu jego przybytku ze względu na niedobór franków w kiesie. Skończyło się jednak na wizytach samozwańczych windykatorów, a żeby ich opłacić, trzeba było dłużnikom doliczyć odsetki. Ponadto wiem, że sknerzył w przypadku niektórych specyfików, które sam wyrabiał. Dla oszczędności stosował w nich często to, co było tańsze i na podorędziu, żeby zakończyć każdą transakcję z dodatkowym zyskiem. Taki zysk nie był rejestrowany, a zatem zwalniał kilka zaskórniaków z podatków. Simon potem i tak wydawał je grając w karty, ponieważ, choć czasem dopisywało mu szczęście, zwykle przegrywał. Szczęśliwie grał wyłącznie na niewielkie sumy. W każdym razie w końcu przestał słuchać swojego sumienia. Twierdził, że brak mu cierpliwości, ale to po prostu wygodna wymówka. Raz odmówił ojcu umierającej z wyziębienia córki… a może to była gorączka? Mniejsza! Odmówił, ponieważ mężczyzna już miał u niego niespłacony kredyt. Może Simon miał trochę słuszności, jeśli ten kredyt był na coś błahego, ale… Biedaczka nie miała z tym nic wspólnego. Zmarła nazajutrz. Ojca kosztowało to wątrobę, stał się miasteczkowym opijusem. Mojego męża drożej to kosztowało. Tego dnia stracił serce.

Mimo wszystko nie wiem, czy zasłużył, by zostać skatowanym. Mnie zresztą też chcieli zabić. Oszczędzono mnie, ponieważ po pierwsze jestem kobietą, a to mężowie zwykle zostają zgładzeni. My baby po prostu musimy na to patrzeć, cierpieć… W przypadku tych młodszych zdarzają się „incydenty”, bo przecież nikt nie ma dla nas poszanowania, choć jesteśmy matkami, córkami, żonami, siostrami. Poza tym zginęło też wielu innych. Bardziej lub mniej sobie winnych, lecz czy ktokolwiek na to zasługiwał? W każdym razie był choćby Hector, przyjaźnił się z moim mężem, grywali w karty. Zabili go po prostu, bo był bodajże trzecim najbogatszym w mieście. Nie wiem, może miał coś za uszami. Każdy ma niby jakąś drugą, ciemną stronę, ale trudno mi uwierzyć, by zasługiwał na przeszycie pikami. Tak, oni nie znali litości. Hector bywał u nas i zawsze uważałam, że ze wszystkich kolegów Simona, on ma na niego najlepszy wpływ. Był bardzo wyrozumiały i może tylko nadwrażliwy, bo bał się wychodzić do ludzi. Dzięki mężowi miał grono znajomych, a w zamian służył radą i pomocną dłonią. Miał też wielkie szczęście w kartach… Nie grał zbyt często i wydaję mi się, że czasem pozwalał Simonowi wygrać, bo inaczej pewnie by się obraził i już by się nie spotykali. Hector był tylko człowiekiem, ale całkiem porządnym. Czy zasługiwał na bycie bogatym, to nie wiem, ale nie rozumiem, jak jedno musi się wiązać z drugim… Jeśli zabierają ci majątek, to czy muszą też życie?

Wielu ludzi nie radzi sobie zbyt dobrze z tymi wspomnieniami. Stracili ludzi, którzy byli im bliscy. Ja także, ale wystarcza mi o nich pamięć. Mój mąż i Hector byli zżyci, obaj byli też podporą dla mnie za swego życia. Teraz wciąż są tu, choć już nie ciałem… Przepraszam. Dziękuję za wysłuchanie, ale więcej nie mam już do dodania. Źle się trochę czuję i muszę odpocząć.

Zmarła nazajutrz. Opuściłem to miejsce, ponieważ nikt więcej nie chciał ze mną rozmawiać. Zostałem tułaczem. Podejmuję się wysiłku stworzenia czegoś na kształt kroniki, choć czasem czuję, że płonny jest to wysiłek i z pewnością niewdzięczny. Na jakiś czas zostawię może pióro w spokoju.

...Te słowa dopisuję później, kiedy trochę wody już upłynęło w Sekwanie od czasu pacyfikacji, a losy ludzkie potoczyły się dalej. Nie wiem, dlaczego właśnie ja ocalałem, lecz nie upatruję w tym boskiej ingerencji. Zbyt wiele trupów, a ja ledwo klasyfikuję się do grona chrześcijan. Cieszy mnie trochę, że ten koszmar się skończył, lecz pełnej ulgi i satysfakcji nie odczuwam, albowiem zbyt słono przyszło nam za to zapłacić. Nie wiem nawet, czy chcę być wśród żywych, lecz póki jestem, pragnę zakończyć to, co zacząłem. Szczególnie, że znów pobudziło mnie do działania jakże ulotne natchnienie – żałuję, że nie potrafię być rzemieślnikiem słowa i potrzebuję tego pozasłownego bodźca, by sięgnąć po kałamarz i pióro.

Można powiedzieć jednak, że bezpośrednią inspiracją było zdarzenie zgoła przyziemne – odziedziczyłem część majątku, jaki należał do Pierre’a. Do moich rąk trafiła jego korespondencja… Nieprawe z mej strony, że odważyłem się zerknąć do cudzych listów, lecz nie mogłem się oprzeć pokusie.

Najbardziej urzekły mnie listy, jakie posyłał do matki. Nieboraczka zmarła, czego nie byliśmy wówczas świadomi. Poznałem ją kiedyś, choć nie powiedziałbym, że znałem ją dobrze. Czytając to zrozumiałem, że byłem dla Pierre’a ważny oraz jak bardzo mi samemu na nim zależało. Pisał o mnie, jak o członku rodziny. Miał we mnie podporę, jak ja w nim. Jak Simon w Hectorze w opowieści starszej pani. Niestety nie mogę wprost przytoczyć treści tych listów. Bynajmniej nie ze względu na to, że tajemnica korespondencji jest dla mnie świętością, bo ewidentnie wykazałem, że nie mam wobec niej większego poszanowania. Szacunkiem darzę jednak mego druha, który gniewać się może za moje wścibstwo, lecz jestem pewien, że zdołałby zrozumieć kierujące mną intencje. Miłość platoniczna niezgorsza jest od każdej innej. Gdybym ujawnił treść listów osoby tak dla mnie ważkiej – czyniłbym wbrew sobie i okazałbym się po prostu plotkarzem.

Stając po stronie Wandei byłem katolikiem, który upatrywał w powstaniu szansę – choć nawet wtedy nie działałem z pobudek wyznaniowych. Teraz zostałem niczym… Nie dlatego, że straciłem wiarę. Zrozumiałem, jak bezwartościową jest ona cnotą, jeśli w ślad za nią nie podążają czyny. Lepiej być dobrym Samarytaninem niż bigotem lub dewotą. Chrzest uczynił mnie katolikiem i choć pochowają mnie jak katolika, nim zginę odważę się powiedzieć, że umieram deistą – w tym świecie nie ma już dla mnie Boga i jeśli jest on w ogóle, pozostaje ślepy oraz głuchy. Nie wydał jednego syna za nasze grzechy, lecz każdego roku wydaje tysiące synów na śmierć za grzechy garstki.

Im dłużej piszę, tym bardziej rozumiem, że nie jest to historia o Francji, katolikach, rewolucji lub kontrrewolucji ani nawet samej Wandei. Może tak było w moim pierwotnym zamierzeniu. Niełatwo zmazać tusz i już brakuje mi pustych stron… Nie żałuję jednak, że tak potoczyła się moja narracja. Okazuje się, że jest to historia życia. Choć jesteśmy sami, każdy z nas ma swojego Pierre’a. On właśnie wpierw ciałem, a później duchem odbył tę podróż wraz ze mną. Wydaje mi się, że bez Pierre’a nie miałbym nic do opisywania. Nie wywołał ani nie zakończył rewolucji. Był po prostu dobry. Ludzie różnią się charakterem, predyspozycjami i ulegają wpływom otaczającej ich rzeczywistości, lecz mimo to każdego dotykają podobne doświadczenia. Człowiek rodzi się jak każdy, kocha jak każdy, później krwawi, umiera i gnije jak każdy. Uniwersalność życia mnie nie przeraża.

Chcę dedykować ten utwór mojemu Pierre’owi, ale też każdemu innemu Pierre’owi, jaki chodzi po świecie. W pewnym sensie wszyscy możemy być dla czegoś skałą. Cieszę się, że zostawiłem miejsce na tytuł w przeczuciu, że wena podsunie mi jeszcze coś trafnego. W porę kończy mi się tusz i ostatni arkusz papieru. Oto mój Kościół na skale i kolumny piekielne go nie przemogły.



poniedziałek, 24 maja 2021

Cztery pory miłości dla Niego

On myślał, że ja go eros...
Oni myśleli, że ja go philia,
Ja myślałem, że ja go storge...
Tak naprawdę, to ja go agape...

To ważne, choć nie jest do rymu.

========================

Jestem bluźniercą,
Lecz przyznaję szczerze:
Chętniej klęknę przed nim,
Niż księdzu się zwierzę.

Sam się zmieniam w zwierzę,
Gdy myślę o Tobie,
Choć jeśli to zmierzę,
Czasu zbraknie w dobie.

Nie pożądam Cię wszakże,
Dla mnie więcej znaczysz,
Bo gdy się położę,
O serce mi haczysz...

Nie byłbym Judaszem wobec przyjaciela
Dla Niego też byśmy Rzymian z musu cięli,
Lecz to, co On czasem z moich spodni ścierał,
Miewa (obcy kumplom) śnieżny odcień bieli...

Byłby mi braciszkiem, bratankiem lub wujem,
Dla Niego złożyłbym choćby z siebie hekatomb,
Ale z nimi się raczej w łóżku nie harcuje,
A ja nie zrzucam żołędzia na wiatr - jakby jakiś dąb.

Czemu Go agape?
Bo jest dla mnie więcej niżli bogiem biernym
I nie pragnę Go cieleśnie,
Chociaż tylko wobec Niego określę się wiernym.

Miłość mnie nie brzydzi w żadnej z swych postaci,
Praktykowałbym ją gorliwie niby mszę w kościele.
Modlę się samotnie z twarzą w stronę Mekki,
Bo z Ciebie nie ostało się niestety zbyt wiele...