Bezpieczna
przystań
-
Niech zgadnę, chcesz wejść do miasta? - mężczyzna odezwał się
dźwięcznym barytonem.
Kobieta
odwróciła się w jego stronę. Wydawała się zdezorientowana.
Zamrugała parokrotnie. Mężczyzna zastanawiał się, czy powinien
powtórzyć pytanie. Kobieta trzymała zawiniątko w dłoniach i
ściskała je blisko piersi. „Zapewne jej dziecko.” - pomyślał
mężczyzna.
-
Skąd wiesz? - naiwnie spytała.
Mężczyzna
zaśmiał się, ale widząc, że może tym urazić nieznajomą,
machnął dłonią i rzekł:
-
To oczywiste, każdy chce się dostać do miasta, ale to marny trud.
Nie ma sensu nawet próbować. Będziesz stała w niekończącej się
kolejce, żeby zostać odprawioną z kwitkiem. Nie myśl nawet o
łapówce. Nie mówię tego dlatego, że system nie jest
skorumpowany. Jestem pewien, że strażnicy codziennie biorą w łapę.
Nie wierzę jednak, że miałabyś sumę, która mogłaby ich
usatysfakcjonować. Chciwe skurwysyny... Nie przepuszczą cię, nawet
jeśli powiesz im, że niesiesz ze sobą dziecko. Nie mają już
skrupułów. Sumienia pozbawiło ich rutynowe odprawianie ludzi w
twojej sytuacji. Po setnym razie trudno wykrzesać z siebie odrobinę
empatii.
-
Mój Boże… Co powinnam zrobić? - była przerażona.
-
Roch jestem.
-
Marlena, ale nie mam czasu na te uprzejmości, muszę się dostać do
środka.
-
Masz mnóstwo czasu Marleno. Nie rób proszę takiej miny. Mogę ci
pomóc, ale okaż proszę trochę cierpliwości.
-
Jak możesz…?
-
Wszystko w swoim czasie.
Marlenie
ciężko było w to uwierzyć. W świecie jaki znała, nikomu nie
należało ufać. Nie chciała się zatrzymywać, ale chyba musiała.
Chodziło jej przede wszystkim o dobro dziecka. Czuła się
drugorzędna, byleby ono przeżyło.
Roch
namówił ją na rozmowę. Przysiadła się do niego na drewnianej,
rozpadającej się ławce, która widziała w przeszłości
zdecydowanie lepsze dni. Odklejała się od niej warstwami zielona
farba, metal zupełnie przerdzewiał, a drewno spróchniało. Marlena
zawsze zwracała uwagę na najbardziej nieistotne detale. Patrząc na
Rocha stwierdziła, że trochę przypomina tę ławkę. Zmarszczony
starzec, którego ciało zwiotczało i skarlało z upływem lat. W
przeszłości mógł być prawdziwym Don Juanem. Miał zadatki na
urokliwego amanta. Cień czegoś takiego bez trudu odnaleźć można
było w jego uśmiechu. Nie sprawiał wrażenia osoby zupełnie
godnej zaufania, lecz z drugiej strony nie zachowywał się
niestosownie i okazał rzadko spotykaną uprzejmość względem obcej
mu osoby. Początkowo omijał temat. Był niechętny do zdradzania
jakichkolwiek szczegółów swojej propozycji. Wreszcie, kiedy
widział, że Marlena definitywnie dość ma już rozmów o pogodzie,
bólach w stawach oraz dawno zostawionej przeszłości i nie wytrzyma
jeszcze jednej opowieści z minionych czasów, przeszedł do meritum.
-
Mam glejt, który upoważniłby cię do wejścia do miasta. Jest na
okaziciela. Nie martw się o nic, nie przejdziesz nawet odprawy
celnej. Dzieciaka wystarczy na chwilę schować. Zobaczysz, nie
sprawią ci żadnych problemów.
-
Brzmi to dość niewiarygodnie… Co będzie z tobą? Jak ty się
dostaniesz do miasta? - spytała podejrzliwe.
-
Strażnicy mnie znają, powiem im po prostu, że zgubiłem swój
glejt.
-
Musi być w tym jakiś haczyk. - nie dawała za wygraną.
-
Nie ma żadnego haczyka, będziesz mi jedynie winna przysługę.
-
Chyba nie mam wyboru…
-
Proszę, weź go. Od razu wiedziałem, że uda nam się ubić
interes. Do zobaczenia w środku.
Marlena
nie wiedziała, czy zrobiła dobrze, ale liczyła, że w
ostateczności będzie w stanie wykiwać starca. Przygotowała się i
ruszyła w stronę miasta. Zrobiła dokładnie jak jej polecił i
wkrótce stanęła po drugiej stronie bramy, zostawiając za sobą
resztę uchodźców, którzy w większości nie będą mieć tyle
szczęścia.
Marlena
zdążyła się zadomowić w mieście. Znalazła sobie skromną
klitkę za której wynajęcie płaciła grosze i zatrudniła się w
roli konserwatorki powierzchni płaskich. Jej życie zaczęło się
powoli układać. Nie mogła w to uwierzyć i sądziła, że
doszczętnie już zwariowała. Trudno uwierzyć, jak przypadkowe
spotkania odmieniają nasze życie.
Pewnego
dnia ktoś zapukał do drzwi jej mieszkania. To mógł być każdy,
ale przeczuwała, że nieznajomym jest ów Roch, który poprosi ją o
zwrócenie długu. Bała się. Serce jej kołatało i przeczuwała,
że wydarzy się coś niedobrego. Wyjrzała przez wizjer i zobaczyła
go. Wyglądał gorzej niż kiedy pierwszy raz się spotkali. Twarz
miał jakąś wykrzywioną, złowrogą. Mimo swoich obaw otworzyła
mu drzwi. Czuła, że ponownie nie ma większego wyboru.
-
Oto jestem. Darujmy sobie uprzejmości Marleno, nie musisz mnie
częstować wodą lub herbatą. Jestem tu tylko w jednym celu.
Przyszedłem odebrać co moje. Nie zapomniałem o twoim długu i mam
nadzieję, że ty też nie.
-
Nie, oczywiście, że pamiętam. Czego chcesz?
-
Widzisz Marleno, świat jest okrutnym miejscem. Naszą cywilizację w
przeszłości dręczyły straszliwe klęski żywiołowe, które
wreszcie położyły jej kres. Pewnie nie znasz tamtych czasów, ale
ja je przeżyłem. Widziałem upadek. Kiedy na ulicach ludzi
dziesiątkowała szalejąca zaraza, topniały lodowce, a wreszcie
doświadczyliśmy erupcji superwulkanu. Nie możemy pozwolić, żeby
się to powtórzyło, dlatego też wypatruję osób takich jak ty
Marleno. Potrzebuję twojego dziecka.
-
Co? - myśl o oddaniu temu starcowi niemowlaka zmroziła jej krew w
żyłach.
-
Posłuchaj, tobie też to pomoże. Mam środki, żeby się wszystkim
zająć. Twoje dziecko będzie nadczłowiekiem. Wkrótce tylko tacy
jak ono przetrwają. Entropia nie zwalnia, a jedynie przyśpiesza! Ty
natomiast wreszcie będziesz mogła zająć się prawdziwie sobą,
zacząć nowe życie. Wszyscy zyskują! Ja, ty, dziecko, całe
społeczeństwo!
-
Jesteś szalony! Nie, nie pozwolę! - wrzasnęła i rozpaczliwe
zasłoniła ciałem wejście.
-
Hmm… Tak myślałem, że możesz się stawiać, ale miałem
nadzieję, że będziesz rozsądna. Cóż, załatwimy to trudniejszym
sposobem. - rzekł i odwracając się w stronę schodów krzyknął.
- Mieszko, chodź tu! Pani potrzebuje odrobiny perswazji…
Natychmiast
po schodach wdrapał się olbrzym. Przypominał masywnego,
dwumetrowego kloca, obdarzonego ludzkimi członkami. Jego małe
świńskie oczka bezmyślnie podążały wzrokiem za Rochem. Kiedy
tylko dotarł do mieszkania schylił się i wtargnął do środka.
Marlena chciała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, ale było już za
późno. Nic sobie nie robił z jej ataków. Kopała go, gryzła i
wierzgała na wszystkie strony, a on i tak mocno trzymał ją przy
ścianie jakby nie czuł bólu. Marlena pomyślała, że może tak
właśnie wyglądają „nadludzie” w chorej wyobraźni Rocha i
poczęła walczyć ze zdwojoną siłą, lecz wszystko na próżno.
Nie miała szansy z tą kupą mięcha.
Roch
wykorzystał okazję i szybko wszedł do środka, mijając swojego
osiłka, żeby znaleźć niemowlę. Wkrótce dotarł do kołyski,
gdzie niewielkie, dziecięce ciałko spoczywało pod puchową
pierzyną. Ostrożnie chwycił je na ręce, lecz wnet zdębiał i
przyjrzał mu się uważnie.
-
Nie, to niemożliwe. - mówiąc naciskając na dziecięcy brzuszek. -
Ty… ty wariatko!
W
pomieszczeniu rozległ się płacz, przypominający trochę chichot
hieny. Szlochała Marlena, wciąż przytrzymywana przez tytaniczne
mięśnie Mieszka. Roch zaś stał osłupiały. Liczył, że dokonał
kolejnego interesu, który wzmocni jego inicjatywę, lecz bardzo się
pomylił. Nie wziął najwyraźniej pod uwagę, że apokalipsa
zrodziła więcej szaleńców o różnych natężaniach wariactw.
Dzierżył bowiem w ręce plastikową lalkę imitującą bobasa, a
nie prawdziwe dziecko. Wściekł się srogo i ścisnął zabawkę
mocniej, a następnie oderwał jej głowę. Wysoki, piskliwy wrzask
nibymatki słyszany był w całym budynku.