środa, 9 października 2019

Impulsywna recenzja "Jokera"

Dzisiaj - dziewiątego października o godzinie osiemnastej - udałem się z przyjaciółmi na seans "Jokera". Film okazał się fenomenalny i w skrócie postaram się opisać, co najbardziej mnie w nim porwało, starając nie zdradzić się zbyt wiele, gdyż to jeden z tych filmów, które najlepiej samemu obejrzeć. Jest wyjątkowy, wybitny. Zaliczam go już teraz do grona moich ulubionych filmów, a nie jestem pewien, czy nie określiłbym go nawet mianem filmu dekady.
Todd Philips jest reżyserem i jednym ze scenarzystów "Jokera". Po człowieku słynącym głównie z komedii takich jak "Kac Vegas", ciężko oczekiwać mrocznej, przepełnionej bolesną prawdą tragedii. Jak pokazuje praktyka, skreślanie filmu z tego powodu okazałoby się straszliwym błędem i przeoczeniem wyjątkowego, porywającego dzieła, które cały czas utrzymuje widza w napięciu, pokazując mu niepowtarzalne doświadczenie Gotham od strony zwykłego obywatela. Joker grany przez Joaquina Phoenixa jest postacią w całości fenomenalną. Nie ma nawet jednej rzeczy, którą uważam, że należałoby zmienić, jeśli chodzi o sposób w jaki został przedstawiony. Urok tej postaci zapewnia mu także gra aktorska na bardzo wysokim poziomie. Joaquin nie jest szczególnie rozpoznawalnym aktorem i oby się to prędko zmieniło! Potrafił przelać w tę postać duszę, uczynić ją wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju. Trudno stwierdzić, czy istniał jakiś lepszy wybór, a można nawet założyć, że zawsze jest lepsza opcja, lecz w tym wypadku Joaquin znajduje się bardzo blisko nieosiągalnej perfekcji. Nie zamieniłbym tego aktora na żadnego innego. Poza Joaquinem wszyscy aktorzy grają na bardzo przyzwoitym poziomie, chociaż nie odgrywają tak wielkiej roli, dlatego mniej zapadają w pamięć. Całe dzieło poświęcone jest Jokerowi oraz jego rzeczywistości, niezrozumiałej dla jego otoczenia. Narzekać można jedynie na aktorów dziecięcych, lecz uważam, że z racji ich młodego wieku, nie należy ich za to winić. Starali się z pewnością jak mogli, a nikt nie rodzi się ideałem. Warto też zaznaczyć, że muzyka oraz efekty dźwiękowe są doskonale dopasowane do każdej sceny. Oglądając ten film ma się poczucie, że wszystko genialnie ze sobą współgra. Jest bardzo dynamiczny, a żadna scena nie wydaje się niepotrzebna lub wrzucona do filmu na siłę. Znaczenie tych drobnych, pozornie ważkich szczególików okazuje się kluczowy do zrozumienia całego, większego obrazu.
Joker jest filmem o dziwaku. Człowieku skrzywdzonym przez życie, samotniku odizolowanym od społeczeństwa. Arthur Fleck (tak nazywa się bohater, zanim decyduje się przyjąć miano Jokera) jest człowiekiem, któremu całe życie przydarzają się same nieszczęścia. Wychowuje go samotna matka, ukrywająca przed nim mroczny sekret, który może wywrócić jego życie do góry nogami. Pracuje jako klaun, a jego współpracownicy są również osobami z problemami, co można zauważyć na pierwszy rzut oka, lecz nawet w tej pokracznej bandzie znajduje się na uboczu. Jest osobą, które całe życie znosiła ból, cierpienie, pozwalała sobie pomiatać, lecz nie zamierza znosić dłużej upokorzeń i z biegiem czasu staje się Jokerem. Pomimo, że skazany jest na porażkę, decyduje się na podjęcie walki z największym ze swoich wrogów - społeczeństwem. Ma dość dyktowania mu zasad i gotowy jest zrobić wszystko, żeby wreszcie stać się kimś, by ludzie go docenili. Nikt nie chce całe życie tkwić w jednym miejscu, a szczególnie nie Joker przekonany z początku o tragiczności swojej sytuacji, aż pogrąża się w egzystencjalnym nihilizmie, stwierdzając upadek ludzkiej moralności. Niczym kontynuator tradycji Stańczyka, on - klaun, ofiara żartów i prześladowań, ma odwagę pouczać ludzi, którzy skazują innych oraz siebie samych na tkwienie w piekle jakim jest Gotham, reprezentującym wielkie, amerykańskie miasto w stanie rozkładu. Oglądając ten film trudno mieć pewność, co właściwie jest prawdą, a co nie. Tym większy zachwyt odczuwamy na koniec, gdy dostrzegając wszystkie detale i łącząc je w całość, jesteśmy w stanie stwierdzić, jak bardzo pogmatwany jest umysł Jokera. Koniec końców Arthur Fleck chciał tylko jednego, być szczęśliwy.
To nieistotny szczegół, ale Joker ma bardzo podobny gust muzyczny do mojego. Piosenka bliska mojemu sercu pojawiła się w nim chyba czterokrotnie (jeśli dobrze liczyłem). Odnośnik znajdziecie na dole, gdyż jest ona po prostu wspaniała i mam nadzieję, że powszechnie znana, ale chętnie się nią podzielę dla tych, którzy nie są z nią zaznajomieni.
Każdego kto nie widział, bardzo gorąco zachęcam, a osoby zaznajomione z tym arcydziełem zapraszam do podzielenia się swoimi uwagami. Film wam się podobał, a może macie zupełnie odmienne zdanie? Co najbardziej zapadło wam w pamięć? Nie zapomnijcie mi dać znać w komentarzu na blogu lub moim koncie na Facebooku (Niedźwiedź bipolarny).


wtorek, 1 października 2019

Publiczna służba zdrowia

- Następny proszę! - zakrzyknął lekarz donośnym basem ze swojego gabinetu.
Rodowski podniósł się niezgrabnie z krzesła. Poza tym, że niedawno wszedł w jesień życia, doskwierała mu ciężka kontuzja, której dorobił się podczas wojny. Gdyby nie rozmaite maści i środki przeciwbólowe, nie byłby w stanie wstać z łóżka. Nawet najmniejszy skurcz mięśni, ruch stawu skutkował cierpieniem. W takich momentach zagryzał wargi, pocił się i z trudnością powstrzymywał płacz. Nie był przyzwyczajony do okazywania słabości. Całe szczęście przed przybyciem do szpitala, pochłonął końskie dawki leków przeciwbólowych i teraz nie czuł już właściwie niczego, nawet swoich własnych palców.
Wszedł powoli do środka i niezgrabnie wgramolił się na stojące w pomieszczeniu szpitalne łóżko. Nigdy nie lubił wizyt w gabinecie. Wszystko w nich świeciło nienaturalną bielą. Dziwne, rozmieszczone po całym pokoju przyrządy. Przygnębiający minimalizm. Wystrój przypominający więzienną celę. Niczemu tutaj nie ufał, nawet kranom. Szpitale kojarzyły mu się z chorobą i umieraniem, bardziej niż ze zdrowiem, i życiem. Kto wie, jaka woda przepływa tymi rurami i czy ta ciecz to faktycznie jedynie niegroźna woda? Wszystko tu wydawało się przesiąknięte jakąś nieokreśloną zarazą, zakorzenioną w każdej płytce i cegle. Wolał niczego nie tykać. Kto wie, czy nie złapie tu jakiegoś paskudztwa. Jakby nie miał dość problemów z toczącymi go chorobami.
- Panie doktorze.
- Słucham?
Przy biurku siedział siwy mężczyzna, starszy jeszcze od Rodowskiego i wpatrywał się w ekran komputerowy, poprawiając swoje przedpotopowe binokle. Nie zwracał uwagi na pacjenta. Zbyt zajęty był papierkową robotą. Czy kolumna piąta zgadza się z dziewiętnastą? Zastosował poprawną komendę? Poza tym nie może zapomnieć, że każdy dokument należy zapisywać w trzech rozszerzeniach: .xslm, .pdf, .txt. Pisanie na komputerze nie wydawało mu się nawet najgorsze, chociaż każdy przycisk naciskał powoli i ze skupieniem godnym turniejowego szachisty, przez co pacjentom zdawało się, że każda wizyta trwa tutaj wieki. Znacznie bardziej przeszkadzał mu niedobór kofeiny. Na cały dzień pracy musiał starczyć mu jeden czajnik do zaparzenia herbaty lub kawy. Najgorsze, że czajnik był bardzo mały i nie mógł wlać do niego zbyt wiele wody, którą przynosił ze swojego domu. On także czuł, że coś jest nie tak z tutejszymi rurami i ta pożółkła, mętna ciecz, nadaje się być może do opłukiwania narzędzi, ale z pewnością nie jego herbaty.
- Nie chcę brać już tych leków. - oznajmił Rodowski.
- Których? - zapytał lekarz, który miał prawo nie wiedzieć, o jaki specyfik mu chodzi, w końcu oboje wiedzieli, że recepty otrzymywane przez Rodowskiego były dłuższe od listy zakupów.
- Tych „szczęśliwych pigułek”. Wie pan, o które mi chodzi.
- Delikwent pragnie być hoży, więc imperatywem powinno być dla delikwenta przyjmowanie zaordynowanych mu specyfików.
Wszystko w lekarzu było archaiczne. Wygląd, zachowanie, nawet sposób mówienia. Jakby roztaczał wokół siebie magiczną aurę, która wszystko, co znajdzie się w jej obrębie, cofała wstecz przynajmniej o kilka dekad. Rodowski nie mógł tego stwierdzić z pewnością, ale nie zdziwiłby się, gdyby lekarz posiadał moc podobną do dotyku Midasa. Poza tym jak inaczej można wyjaśnić, że jego okulary wyglądały, jakby pochodziły z epoki kolonialnej? Pewnie pewnego dnia trafił do sklepu okulistycznego, przymierzył pierwszą parę i zamienił je samym tylko dotykiem w dziewiętnastowieczne binokle. Nieszczęsny właściciel musiał zażądać od niego natychmiastowego zakupu i opuszczenia sklepu, bo kto inny mógłby nosić na nosie równie stary, pordzewiały kawałek metalu?
- Kiedy ja się nawet gorzej po nich czuję. Mam wrażenie, że leki się mieszają i całymi dniami czuję się chory.
- Delikwent w takim razie niech ich nie miesza. Azaliż rzekłem, używek basta…
- Kiedy ja żadnych nie biorę! - wtrącił Rodowski.
- Zamilcz! Niech delikwent nie miesza, to nie będzie odczuwać nudności.
- Wiem, że doktor mówił, kiedy brać i które…
- Ale nie usłuchałeś?
- Właśnie starałem się, ale doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a więc branie tych leków jest awykonalne, bo one są przeznaczone na co najmniej dwadzieścia dziewięć. Nawet jakbym nie spał, żeby brać leki o wskazanej porze, to skąd ja wyczaruję dodatkowe pięć godzin?
- Delikwent Rodowski ciągle tylko narzeka. Wasze warcholstwo przekonuje mnie, iż być może wcale nie pożądacie być hoży?
- „Chorzy” czy „hoży”? - zapytał zdezorientowany Rodowski.
- No przecież mówię! - zdenerwował się lekarz. - „Hoży”, samo „h” i „ż” z kropką.
- Może są jakieś inne metody? Ja chcę być zdrowy.
- Delikwent lęka się lobotomii i zapiera przed elektrowstrząsami, to co konsyliarz taki jak ja może jeszcze uczynić?
Rodowski wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia. Poza tym, że bardzo lękał się tak drastycznych zabiegów, nie chciał urazić lekarza. Nie ze względu na swoją sympatię, po prostu miał pewność, że nie znajdzie lepszego, jeżeli w ogóle trafi na jakiegoś z wolnymi terminami.
- Zdaję się na doktora, ale może jest jakaś alternatywa?
- Delikwent ma słuszność. Uczynię delikwenta hożym, choćbym zmuszony był wstąpić do piekieł!
- Może po prostu przyjdę innego dnia… - Rodowski wstał i chciał się powoli wycofać.
- Jakiż termin delikwent posiadał?
- Trzynasta trzydzieści siedem.
- Na tę chwilę jest zaś?
- Dwudziesta pierwsza trzydzieści siedem, co z tego?
- Azaliż nie dostrzega delikwent, iż oczekiwanie trwało około ośmiu godzin? Jakże tak opuszczać publiczny lazaret bez preskrypcji?
- Właściwie to krócej, bo jestem przyzwyczajony do tych opóźnień. Zdążyłem przynajmniej ugotować obiad, odwiedzić wnuki, ułożyć puzzle.. Natomiast doktor wydaje się dziś jakiś nie w sosie. Chyba przydałoby się doktorowi wypocząć. Te podkrążone oczy i zmęczenie wypisane na twarzy...
- Nonsens! Poczuwam się w pełni mych sił witalnych! - lekarz oburzył się.
- To niech mi doktor coś wreszcie zapisze. Dziś znowu prozac, xanax i…
- Nie, bynajmniej. Muszę powołać się na wyższą instancję! Delikwent Rodowski otrzyma specjalne skierowanie. - odrzekł doktor i zaczął coś zapisywać.
- Co to? - zapytał Rodowski odbierając kartkę.
- Skierowanie na amputację.
- Czego? Kończyn? Aż tak źle się nie czuję…
- Nie, bynajmniej. Delikwent niechże się nie obawia. To wyłącznie amputacja głowy.
- Ach, skoro tak, to dziękuję. Doktorze, mogę zadać jeszcze jedno pytanie?
- Naturalnie.
- Czemu w terminach znajduje się zawsze siódemka na końcu?
- Otóż to kawał akademicki, związany z liczbami pierwszymi. Delikwent pragnie usłyszeć?
- Długi?
- Nie, bynajmniej. Zapisaliśmy go ongiś, to jedynie siedem stron formatu A4.
- To nie, dziękuję za skierowanie. Do widzenia.
- Bywaj! - odkrzyknął lekarz i nie czekając nawet chwili wydarł się. - Następny!
Rodowski wyszedł pośpiesznie z budynku i był ogromnie zadowolony. Wreszcie nie będzie odczuwał tych paskudnych nudności. Może nawet pierwszy raz od dawna porządnie się wyśpi. Była to prawdopodobnie najkrótsza wizyta u lekarza, jaką dotychczas miał nieprzyjemność odbyć. Spojrzał teraz na skierowanie i załamał się. Dziś czternasty sierpnia dwa tysiące ósmego roku. Zabieg zaś odbyć miał się szesnastego sierpnia, ale dopiero dwa tysiące sto osiemnastego roku.
Zły na siebie, doktora i służbę zdrowia chciał wyjść na ulicę, lecz w korytarzu zatrzymał go piegowaty młodzieniec.
- Przepraszam pana. - zaczął, drżąc jak osika. - To gabinet jakiego lekarza?
- Ten? - Rodowski odwrócił głowę i wskazał w stronę pokoju, z którego niedawno wyszedł.
- Tak.
- Ornitologa.
Rodowski podszedł z chłopakiem do drzwi gabinetu. Wskazał na wiszącą nad drzwiami srebrną tabliczkę, gdzie napisano „Lekarz medycyny. Specjalista ornitologii”. Obok tego widniało jakieś zamazane nazwisko, które być może należało do doktora, lecz wytarło się dawno temu.
- Ornitologa? Czym się zajmuje?
- Nie wiem, nikt nigdy mi nie powiedział, ale słyszałem, że to chyba lekarz od zębów lub kręgosłupa. Rząd nie ma pieniędzy na zatrudnianie innych lekarzy. Zostali ornitolodzy, mikologowie, sowietologowie i paru innych... To podobno bardziej opłacalne, ale bez obaw, skończył kurs internetowy. Na którą godzinę masz wizytę chłopcze?
- Dwudziestą drugą trzydzieści siedem.
- W takim razie powodzenia. - odparł Rodowski przekonany, że chłopak nigdy nie wejdzie do środka.