Poznański
potwór
Chyba
zasnąłem oparty o kierownicę, lecz ze snu zbudziła mnie muzyka.
Przetarłem zmęczone oczy. W radiu usłyszałem utwór „Yesterday”
zespołu The Beatles. Ich piosenki od dłuższego czasu krążyły mi
po głowie. Momentami było to wręcz nieznośne. Miały w sobie coś
specjalnego. Czułem, jakby otwierały umysł. Znałem ich teksty i
melodię na pamięć. Lubiłem rozmyślać, gdy z głośników
dobiegał wokal Paula McCartneya i Johna Lennona, Ringo Starr grał
na perkusji, a George Harrison na gitarze.
„Why
she had to go?
I
don't know, she wouldn't say
I
said something wrong?
Now
I long for yesterday”
-
Jakie to prawdziwe… - westchnąłem.
Ten
dzień nie zapowiadał się wyjątkowo. Był trzeci lipca. Żadna
istotna data. Słońce raziło mnie w oczy, które ponownie, leniwie
przetarłem. Druga po południu i bezchmurne niebo. Czy może być
coś gorszego? W samochodzie tak gorąco, że czułem, jakbym
siedział w rozgrzanym piecu. Czekałem na klienta, żeby zawieźć
go gdzieś na drugi koniec miasta. Okno od strony kierowcy zacięło
się, więc nie mogłem nawet zaczerpnąć świeżego powietrza.
Szkoda, powiew wiatru mógłby pomóc. Klimatyzacja też nie
działała. Nie wiem, jak to możliwe. XXI wiek, większość ludzi
posiada dotykowy telefon, Internet jest niemal wszędzie, mamy drony
i mnóstwo innych nowinek technicznych, a klimatyzacja ciągle się
psuje.
Spojrzałem na zegarek. Minęła minuta, dwie… Piosenka zbliżała
się do końca, toteż przygotowałem się na to, że teraz puszczą
jakiś syf, który współczesna młodzież określiłaby pewnie
„superhitem”. Musiałem trafić jednak na naprawdę dobrą
stację, ponieważ zaraz po „Yesterday” usłyszałem początek
innego, znakomitego przeboju Beatlesów - „Hey Jude” - chyba
nawet lepszego, niż poprzedni. Przeciągnąłem się i zmęczony
spoglądałem przez okno. „Niech ten dzień się już skończy.”
„Hey
Jude, don't be afraid,
you
were made to go out and get her.”
-
Klienta ani widu, ani słychu, a ja się tu zaraz uduszę. -
powiedziałem do siebie zniecierpliwiony. - Gdzie on, do cholery,
jest?
Wtem
zdarzył się cud. Słowa zadziałały niczym zaklęcie. Nie minęła
chwila, a na parkingu pojawił się starszy, dziwnie wyglądający
mężczyzna. Ubrany był w biały kitel laboratoryjny. Nosił okulary
korekcyjne, sklejone prowizorycznie taśmą. Stary, czerwono-zielony
kaszkiet, lekko nasunięty na czoło. Dwa małe plastry przyklejone
do brody i nierówno przystrzyżone bokobrody zdradzały, że golił
się w wielkim pośpiechu. Wyglądem przypominał trupa. Miał skórę
koloru kredy i był bardzo wątłej budowy. Zapadnięte policzki,
worki pod oczami i twarz pomarszczona jak pysk mopsa od razu rzucały
się w oczy. Obiema rękoma mocno obejmował granatowy, marynarski
worek.
Wiedziałem,
że w tej pracy spotyka się różnych, dziwnych ludzi, jednak ten
wydawał się wyjątkowo specyficzny, nawet jak na standardy
taksówek. Coś w sylwetce i twarzy tego mężczyzny było
niepokojąco znajome, ale nie potrafiłem określić, co. Chyba
zapamiętałbym taką osobę. Może to tylko przypadkowe
podobieństwo? Spekulowałem na temat tożsamości nieznajomego, a
tymczasem on dostrzegłszy taksówkę, ruszył w jej stronę koślawym
truchtem. Pachniał tanimi perfumami. Przystanął i zaczął
wpatrywać się w pojazd przekrwionymi oczami, jakby na coś czekał.
-
Pan Kowalski? - przerwałem niezręczną ciszę.
-
Kto pyta? - zapytał drżącym głosem nieznajomy, jakby się czegoś
obawiał.
-
Eee… zamawiał pan taksówkę? - spojrzałem na niego, lekko mrużąc
oczy i dodałem. - Nazywam się Jan Ahaju, pracuję dla firmy…
-
Tak, tak. Zamawiałem. - przerwał mi kołyszący się lekko na boki
starzec. - Dziękuję, że pan przyjechał… mogę wejść?
-
Jasne, proszę. - powiedziałem, maskując swoją irytację
nieszczerym uśmiechem.
Starzec
pośpiesznie wsiadł do samochodu. Zapiął pasy i zdjął z głowy
kaszkiet. Na siedzeniu obok postawił bagaż. Zrobił to delikatnie,
a potem ostrożnie przypiął pakunek pasami, jak dziecko.
Zastanawiałem się, czy nie zwrócić mu uwagi, że takie rzeczy
lepiej schować do bagażnika, ale nie miałem ochoty wdawać się z
nim w dyskusję. Starszych ludzi trudno przekonać do zmiany zdania.
Zresztą nie miałem zamiaru spędzić tu ani chwili dłużej,
mieliśmy opóźnienie. Przynajmniej zapiął pasy, zachowywał się
grzecznie. Nie palił w pojeździe i nawet nie śmierdział
alkoholem. Zdziwilibyście się, jak wielu nietrzeźwych ludzi wsiada
do taksówki jeszcze przed dziewiętnastą. Zapach jego tandetnych
perfum mieszał się w samochodzie z zapachem równie taniego,
waniliowego odświeżacza powietrza. Smród był tak okropny, że
jeden wdech tej paskudnej mieszanki mógł przyprawić człowieka o
ból głowy lub torsje. Byłem jednak odporny na tego rodzaju
obrzydliwą woń, która tylko lekko drażniła mój nos. Pasażer
zresztą podobnie - nie reagował na duszący zapach. Może miał
zapchane zatoki, bo w ogóle nie narzekał.
-
Mówił pan przez telefon, że chce pan jechać na Piątkowo, ale nie
sprecyzował pan adresu. Gdzie dokładnie? - zapytałem siląc się
na uprzejmość.
-
Najlepiej w pobliże bloku numer trzydzieści dwa, na osiedlu Jana
III Sobieskiego. - odpowiedział zachrypniętym głosem.
-
Dobrze. - ruszyliśmy i odetchnąłem z ulgą.
-
Przepraszam. Landrynkę? - zapytał nagle starzec, wyciągając małą,
metalową puszkę pełną żółtych, mętnych cukierków i wkładając
jeden do ust.
-
Nie, dziękuję. - odmówiłem, wciąż pamiętając słowa matki, by
nie brać cukierków od obcych. Czułem niezrozumiałą potrzebę
wyjaśnienia. - Jest dość gorąco i niespecjalnie mam ochotę na
coś słodkiego. Na pewno pan rozumie. Sucho w gardle, nawet woda mi
się skończyła, więc…
-
Cóż, to dobrze się składa! - pasażer zakrzyknął i wyciągnął
coś
z torby. - Właściwie mam tu taki termos, proszę, niech się pan napije. Wiem, że trochę się spóźniłem… niech pan to potraktuje jako przeprosiny.
z torby. - Właściwie mam tu taki termos, proszę, niech się pan napije. Wiem, że trochę się spóźniłem… niech pan to potraktuje jako przeprosiny.
-
Dziękuję… - niechętnie wziąłem termos od mężczyzny. Chciało
mi się pić, ale ekscentryczność nieznajomego była raczej
zniechęcająca.
Uniosłem
metalowe naczynie bliżej nosa i wziąłem głęboki wdech,
zaciągając się zapachem niezidentyfikowanego płynu. Powtórzyłem
tę czynność dwukrotnie z przezorności. Termos miał przyjemny,
znajomy zapach, nie było w nim nic podejrzanego.
-
Co to jest?
-
Mięta z imbirem. - odpowiedział, szczerząc swoje pożółkłe zęby
w szerokim uśmiechu.
Intuicja
mówiła mi, że to się źle skończy i nie powinienem tego robić.
Z drugiej strony mieliśmy do przejechania pół Poznania, a to tylko
zwykły człowiek, który pewnie na starość stał się niegroźnym
dziwakiem. „Raz kozie śmierć” - pomyślałem i przyłożyłem
wargi do termosu, po czym wziąłem kilka łyków. Smakowało.
Wziąłem jeszcze jeden i oddałem mu termos.
-
Nie przedstawiłem się należycie… Tak naprawdę wcale nie nazywam
się Kowalski, ale spokojnie. Naprawdę nazywam się Braun, doktor
Braun i bardzo miło mi pana poznać. To, co panu zaraz powiem, może
być szokujące, ale jestem pewien, że dam radę pana przekonać,
jeśli tylko da mi pan szansę. - pasażer powiedział powoli,
zakładając kaszkiet z powrotem i przekrzywiając go lekko na prawo.
-
Jasne. - odparłem siląc się na życzliwość.
-
Jestem podróżnikiem w czasie. - powiedział doktor Braun
śmiertelnie poważnym tonem głosu.
-
Mhm… oczywiście. - odpowiedziałem z subtelnym sarkazmem. Nie
potrafiłem uwierzyć w ani jedno słowo.
-
Słuchaj, pokażę ci najpierw zdjęcia. Wiem, że to niewiele, ale
wszystko po kolei. - Powiedział i wyciągnął swój smartphone.
-
Nie mogę patrzeć, muszę być skupiony na drodze. - chciałem, żeby
ten człowiek dał mi chociaż chwilę spokoju
-
No proszę, to zajmie tylko chwilę. Poza tym właśnie ugrzęźliśmy
w korku. - zauważył doktor Braun. Był natarczywy.
-
Dobra! - powiedziałem wyraźnie zniecierpliwiony przez zaciśnięte
zęby. Jego postawa działała mi na nerwy. - Co tam masz?
Wziąłem
telefon i dotknąłem ekranu. Po chwili ukazała mi się cała
galeria dziwnych zdjęć. Jedno przedstawiało ogromny krater
otoczony ruinami kamienic poznańskiego Starego Rynku, inne - Pałac
Prezydencki w Warszawie zburzony do fundamentów, a jeszcze inne
dziesiątki ciał w czarnych workach i sanitariuszy w maskach. Ledwo
potrafiłem zidentyfikować te obiekty. Kolejne zdjęcia
przedstawiały więcej martwych ludzi, przerażonych cywili i
zniszczonych miast. Śmierć na każdym kroku. Były tam stolice
największych europejskich państw: Berlin, Paryż, Londyn, Rzym. Im
dłużej przeglądałem tę galerię, tym więcej niepokojących
obrazów odsłaniało się moim oczom. Otworzyłem usta ze
zdziwienia. Zniszczenia były tak wielkie, że aż nieprawdopodobne!
Zrozumienie tego, co właśnie zobaczyłem, zajęło mi chwilę.
Osoba sprawnie posługująca się programami graficznymi potrafiłaby
wykreować podobną, nieprawdziwą rzeczywistość. „To
niemożliwe!” - powtarzałem sobie naiwnie. Zaczęło mnie mdlić,
kręciło mi się w głowie. Miałem nadzieję, że to tylko fikcja.
Niestety, im dłużej oglądałem zdjęcia, tym trudniej było mi
podważać ich autentyczność. Wydawały się zbyt realistyczne, by
mogły być podrobione w Photoshopie. Czułem, że zaczynam wierzyć,
ale potrzebowałem więcej dowodów i informacji, żeby przekonać
się całkowicie. Cała sprawa wydawała się mieć jakieś drugie
dno.
-
To wszystko? – zapytałem, udając obojętność pomimo
wewnętrznego poruszenia. - Po co mi to w ogóle pokazujesz?
-
Zaraz powiem, teraz lepiej patrz na drogę.
Nie
zauważyłem, gdy światło zmieniło się na zielone. Ktoś z tyłu
zaczął trąbić. Zostaliśmy wyprzedzeni przez czerwonego forda,
którego kierowca nie omieszkał wyrazić swojego niezadowolenia,
pokazując mi środkowy palec przez otwarte okno. Odpowiedziałem
podobnym gestem. Ruszyłem, żeby dłużej nie blokować drogi.
Jechaliśmy chwilę w ciszy, a ja nie wiedziałem, co o tym wszystkim
myśleć.
-
Możesz zrobić głośniej? - zapytał mnie doktor, gdy w radiu
zaczęło brzmieć "Strawberry Fields Forever”.
-
Co? - spytałem dla potwierdzenia. Wciąż byłem zdezorientowany.
-
Głośniej, radio. - powtórzył ze spokojem Braun.
-
Dobrze, dobrze… - zrobiłem jak prosił.
„Let
me take you down,
‘Cause
I’m going to Strawberry Fields.
Nothing
is real
And
nothing to get hung about.
Strawberry
Fields forever.”
-
To… - zapytałem po chwili, wsłuchany w piosenkę - Dlaczego mi to
wszystko pokazałeś?
-
Bo tylko ty możesz nas uratować. - powiedział i zaczął kaszleć.
-
Tylko ja? Bardzo zabawne. Ja nawet nie potrafiłem uratować swojego
małżeństwa. - zauważyłem z przekąsem.
-
Straszny z ciebie pesymista. Jednak to też jeden z powodów,
dlaczego cię wybrałem. Nie będę ukrywał, że sprawa jest ciężka,
brudna i może się źle skończyć, ale nie masz wiele do stracenia.
-
To fakt. - doktor Braun miał rację, ale te słowa i tak bolały.
-
Jesteś krzepki, masz taksówkę i broń, wystarczy. - dodał.
-
Czekaj, co?! - spytałem zaskoczony. - Skąd wiesz?
-
Że masz broń? Nie cofnąłbym się w czasie do byle taksówkarza,
zrobiłem „research”. „Potrzebowałeś” jej do obrony przed
ojcem.
-
To też wiesz?! - coraz bardziej bałem się tego człowieka.
-
Ja wiem wszystko, przynajmniej na twój temat. - powiedział doktor
Braun i uśmiechnął się jakoś dziwnie. - Także to, że ubiegałeś
się o pozwolenie na broń, ale nie wyrażono na to zgody, dlatego
kupiłeś czarnoprochowca. Boisz się powrotu ojca, ale obaj wiemy,
że już nie wróci. Teraz broń może posłużyć ci tylko do
jednego, więc nie jest zupełnie zbędna
-
Nie wiem, skąd o tym wiesz, ale to o niczym nie świadczy! - nie
mogłem zapanować nad łamiącym się głosem, bałem się.
-
Może tak, a może nie. - odparł, wzruszając ramionami. Nie
zdejmował z twarzy specyficznego uśmiechu. - Wydajesz się
zdenerwowany, czy coś jest nie tak? Może chciałbyś się jeszcze
napić?
-
Nie trzeba… - teraz żałowałem, że klient jednak się zjawił.
-
Nie sądzę, że masz przy sobie wykrywacz kłamstw, żeby mnie
sprawdzić, zresztą uważam, że byłaby to niepotrzebna formalność.
Ale masz broń. Tu i teraz. - rzekł doktor dobitnie. - To dobrze,
będzie ci potrzebna.
-
Nadal nie powiedziałeś, do czego. - zauważyłem, chociaż
przeczuwałem, że powie coś, co mi się nie spodoba.
-
Widziałeś te wszystkie zdjęcia. Tego wszystkiego dokonał potwór.
Teraz to tylko mały dzieciak, lecz wyrośnie na zbrodniarza gorszego
niż Stalin czy Hitler. Będzie geniuszem, jednak przyniesie zgubę
całej naszej cywilizacji. Ludzkość dotkną klęski tak straszliwe,
że przyćmią plagi egipskie! Miliony zginą...
-
Aha, rozumiem, do czego to zmierza. - przerwałem jego monolog. On
naprawdę chciał zabić, a ja nie wiedziałem, co o tym myśleć.
- Ponieważ mam broń, to chcesz…
- Ponieważ mam broń, to chcesz…
-
Żebyś podjął właściwą decyzję. Uratuj nas przed tym losem.
Wiem, że nie jesteś jeszcze przekonany, ale musisz dać mi szansę.
-
Twierdzisz, że jesteś podróżnikiem w czasie, tak?
-
Tak. - powiedział doktor Braun, widocznie pewny swych słów.
Denerwowałem się, jednak musiałem przyznać, że starzec był
bardzo przekonujący. Chyba zaczynałem wierzyć.
-
To powiedz, jak, do cholery, tu się pojawiłeś? Tylko nie mów mi,
że zrobiłeś jakieś „czary, mary”. Mówiłeś, że w
przyszłości świat będzie zniszczony, jeżeli nie zapobiegnę
katastrofie, ale jakoś dałeś radę cofnąć się w czasie i mnie
odnaleźć. - próbowałem znaleźć sposób, żeby podważyć jakoś
jego słowa lub udowodnić mu kłamstwo.
-
To nie tak, że nic nie ocaleje. Wielu na powierzchni umrze, ale nie
wszyscy. Ja natomiast należę do pewnej sekretnej organizacji,
której struktury powstały w wielkim pośpiechu. Otrzymaliśmy
bardzo prymitywny prototyp wehikułu czasu. Pracowaliśmy w
podziemnym laboratorium, tuż pod powierzchnią Ziemi. Dniami i
nocami próbowaliśmy dokonać niemożliwego. Nie mogliśmy sobie
pozwolić na odpoczynek, nie było chwili do stracenia. Nie
wiedzieliśmy, co przyniesie jutro. Nasza dieta oparta była w
połowie na kofeinie. Piliśmy hektolitry tego świństwa i
zapracowywaliśmy się na śmierć. W końcu skończyliśmy. Nasze
opus magnum, dzieło życia. Niestety, mogliśmy wysłać tylko jedną
osobę. Zostałem wybrany, ponieważ zebrałem najwięcej przydatnych
informacji, które mogły okazać się kluczowe. To naprawdę bardzo
istotne. Ponadto smutna prawda jest taka, że jeśli zawiodę lub po
prostu zginę, nie będzie to wielką stratą dla całego projektu.
Pomogłem w jego stworzeniu, zmaterializowaniu naszej wizji, ale
jestem starszym człowiekiem i to śmiertelnie chorym. Nie zostało
mi już wiele czasu… - powiedział i pociągnął nosem, przestał
się uśmiechać.
-
Bardzo mi przykro. - chyba rozumiałem, jak się czuł.
-
Nie powiedzieli tego wprost, ale doskonale wiedzą, że moja śmierć
niewiele zmieni. Zrobiłem co mogłem, ale nie jestem już potrzebny.
Najwyżej spróbują jeszcze raz z wehikułem, ja do niczego bym już
się nie przydał. Nadchodzi mój czas. Chciałbym tego dokonać,
zanim umrę, tylko tego. Nadałoby to mojej śmierci jakiś głębszy
sens. Proszę, pomóż mi. Gdybym mógł zrobić to sam, zrobiłbym.
Wziąłbym od ciebie broń i własnoręcznie zakończył sprawę lub
wymyślił inny sposób. Nie wiem, czy przyniosłoby mi to jakąś
chwałę, ale zaoszczędziłbym ci przynajmniej kłopotu. Prawda
jest, niestety, taka, że to niemożliwe. Nie dałbym rady. Leki
utrzymują mnie na nogach i pozwalają funkcjonować. Jednak nawet
one mnie nie uratują. Sprawiają jedynie, że cierpienie jest do
zniesienia, że nie boli mnie przy każdym stawianym kroku, że mam
siłę mówić. Skutki uboczne widać zresztą gołym okiem. Ledwo
panuję nad własnym ciałem, jakby nie było już moje. Ja umieram.
Nie wiem, czy dotarłbym na miejsce żywy. Potem musiałbym wdrapać
się na trzecie piętro. Jest to budynek bez windy, więc trzeba
byłoby iść schodami. Moje nogi nie są wystarczająco silne, już
nie. Ponadto istnieje szansa, że złapie mnie nagły ból lub
zasłabnę, a wtedy spadnę i nie dam rady wstać. Wszystko poszłoby
na marne. Nawet jeśli dotrę i wejdę, nawet jeśli dostanę się do
środka, to może się bardzo źle skończyć dla wszystkich.
Słyszałeś kiedyś o paradoksach związanych z podróżą w czasie?
- zapytał retorycznie doktor Braun.
W
jego oczach widać było smutek, ale także determinację. Po
policzkach spływały łzy. Wziął głęboki oddech i kontynuował.
- To zbyt wielkie ryzyko, dlatego błagam cię. Zrób to. Wiem, że
chciałeś się zabić, dotkliwie okaleczyć, więc co ci szkodzi?
Nawet jeśli policja cię złapie i trafisz do więzienia, będziesz
bohaterem. Dobrze o tym wiesz. Nadaj sens naszej egzystencji.
-
Nie wiem, co o tym myśleć. - odpowiedziałem półszeptem.
Zbladłem. Nie wiedziałem, co robić. Przeszedł mnie zimny dreszcz
i czułem taki ból głowy, jakby miała zaraz eksplodować.
Milczeliśmy.
Jedyne, co słyszeliśmy, to muzyka z radia. Stacja – co w innych
okolicznościach wywołałoby uśmiech na mojej twarzy – nadawała
chyba wyłącznie stare przeboje. Tym razem usłyszałem „Hello,
Goodbye”. Nie zwróciłem wtedy nawet uwagi, że to następny utwór
Beatlesów. Byłem zbyt zajęty gorączkowym myśleniem - „Co
robić?”
Wyjąłem
trochę tytoniu z kieszeni i włożyłem sobie do ust. Żucie zawsze
mnie uspokajało. Czułem się słaby. Ból głowy zdawał się
narastać. „Nie zniosę więcej tego myślenia!” - chciałem
wrzeszczeć. Jeśli starzec miał rację, to zostałbym bohaterem.
Oczywiście nikt poza nami nigdy by się nie dowiedział, ale co z
tego? Uratowałbym świat! Jaki inny taksówkarz mógłby coś
takiego zapisać w CV? Starałem się myśleć pozytywnie, chociaż
nie było łatwo. Doktor Braun - o ile to naprawdę jego nazwisko -
mógł kłamać. Bałem się możliwych konsekwencji swojego czynu
oraz samego faktu, że dokonałbym dzieciobójstwa. Nie wiedziałem,
czy jestem do tego zdolny. „Jednak, jeśli to prawda i naprawdę to
coś zmieni… może warto? Zabiję dziecko czy potwora?” Tak
naprawdę im więcej o tym myślałem, tym bardziej akceptowałem
pomysł doktora. Przecież z nas dwóch tylko on posiadał stopień
naukowy. Bałem się tylko, że może nam się nie udać dojechać na
miejsce. Blada cera i zaszklone oczy faktycznie sugerowały, że jest
ciężko chory. Nie mogłem pozwolić mu tutaj umrzeć. Wrzuciłem
wyższy bieg i docisnąłem pedał gazu.
Dotarliśmy
na miejsce. Zatrzymałem taksówkę przy krawężniku, przed samym
blokiem, ignorując znak zakazu ruchu w obu kierunkach. W okolicy i
tak nie było nikogo, a przynajmniej nikogo nie dostrzegliśmy.
Zresztą, jakie miałoby to teraz znaczenie? Obróciłem się w
stronę pasażera. Spojrzałem głęboko w jego mętne oczy.
-
Naprawdę wierzysz w to, co mi powiedziałeś? - zapytałem z
przejęciem.
-
Tak. - odpowiedział pewnie zachrypniętym głosem. Bez cienia
wątpliwości. - Proszę, zrób to. Na Boga, zrób to.
-
Hmm… - przekonał mnie. - Dobrze, wierzę ci. Zrobię to.
Przynajmniej coś w moim życiu będzie miało wreszcie sens.
-
Dziękuję, poczekam tu, na wszelki wypadek… - powiedział i
położył się na tylnych siedzeniach, opierając głowę o swój
marynarski worek.
Kiwnąłem
głową. Zacząłem się przygotowywać. Doskonale wiedziałem, co
będzie potrzebne. Wpierw chciałem wyłączyć radio, w którym
właśnie brzmiał utwór „Helter Skelter” w oryginalnym
wykonaniu Beatlesów, ale zatrzymał mnie doktor Braun, mówiąc:
„Zostaw, miło czegoś posłuchać do snu.” Nie odpowiedziałem,
ale uszanowałem jego wolę. Wziąłem marynarski worek i wyciągnąłem
ukryty w środku pistolet czarnoprochowy. Czułem, że stary, dobry
colt idealnie spełni swoje zadanie. Nie musiałem nawet ładować
broni. Już w domu upewniłem się, że bębenek jest nabity i gotowy
do strzału. Samo wkładanie amunicji zajmowało zawsze dużo czasu,
a to należało zrobić szybko. Pistolet ostrożnie włożyłem do
przepastnych kieszeni moich granatowych dżinsów. Zanim wysiadłem,
spojrzałem jeszcze raz w lusterko na przedniej szybie. Uśmiechnąłem
się litościwie w kierunku odbicia. Żal było mi było tego
dziwnego człowieka.
Ruszyłem
w stronę bloku. Zabawne. Nie pytałem starca, dokąd iść, ale
doskonale znałem klatkę i numer mieszkania. Chyba faktycznie byłem
stworzony do tego zadania. Nie potrzebowałem też domofonu, żeby
dostać się do środka, licząc na litość jednego z domowników.
Wręcz nonszalancko wyjąłem pęk kluczy z brelokiem w kształcie
piłki baseballowej – której byłem fanem - i wybrałem
największy. Pasował. Spokojnie wszedłem do środka. Nie chciałem
narobić hałasu, jeszcze nie teraz. Na ziemi leżało kilka petów i
jakieś stare ulotki. Obrzydliwy fetor wypełniał całą klatkę
schodową, ale przywykłem już do tego smrodu. Wszedłem na trzecie
piętro. Schody pokonywałem po dwa stopnie, żeby znaleźć się jak
najszybciej na szczycie. Stanąłem przed drzwiami mieszkania,
pomalowanymi farbą „gorzka landrynka”. „Idiotyczna nazwa” –
pomyślałem, przypominając sobie nazwę tej farby. Nie dzwoniłem,
nie pukałem, szkoda tracić czas. Znów klucze. Tym razem żaden z
nich nie pasował. Przyznam, że trochę się zdenerwowałem. Ciągle
słyszałem też tamtą piosenkę, „Helter Skelter”. Chociaż
radio było przecież daleko, czułem, jakbym nadal siedział w
samochodzie.
„Do
you, don't you want me to love you?”
Na
chwilę znieruchomiałem, chociaż nie mogę powiedzieć, że byłem
zdziwiony. „Nic nie szkodzi.” - wziąłem głęboki oddech, żeby
trochę się uspokoić. Miałem plan. Jeszcze raz spojrzałem na
drzwi. Ich słaby punkt stanowiły zawiasy. Cofnąłem się o kilka
kroków i wbiegłem z impetem uderzyłem w drzwi, by je staranować.
Użyłem całej masy ciała. Powiodło się. Już po chwili drzwi z
hukiem wypadły z zawiasów i leżały teraz na podłodze. Ktoś
krzyknął w środku. Wysoki głos. Słyszałem wszystko. Szybkie,
płytkie oddechy, płacz, pośpieszne wybieranie numeru telefonu, ale
przede wszystkim strach. Dlaczego czułem się tak dobrze? Wszedłem
pewnie do środka, rozglądając się pogardliwym wzrokiem po tym
bałaganie. Na prawo znajdował się salon i kuchnia, po lewej dwie
sypialnie, na środku łazienka. Podążyłem za dźwiękiem.
Podszedłem do drzwi prowadzących do jednej z sypialni. Nie
rozumiałem, dlaczego tak się teraz uśmiecham. Szarpnąłem
gwałtownie za klamkę. Drzwi były zamknięte na zasuwkę, ale to
nie stanowiło problemu. Czułem się śmielej. Natarłem z całej
siły, rozwalając je w drzazgi. Sypialnia urządzona mało
oryginalnie. Małżeńskie łóżko z kanarkową pościelą, sosnowe
biurko, na nim lampka, obok regały z książkami i kilka fotografii
na ścianach pomalowanych farbą „energetyczny oranż”. „Kolejna
beznadziejna nazwa”. - myślałem rozglądając się po pokoju. Na
drewnianych panelach leżały rozsypane klocki i kilka plastikowych
samochodzików. W środku znajdowały się dwie osoby. Młoda kobieta
i jej dwuletni dzieciak. Nie musiałem zabijać obojga, ale czułbym
się potworem, gdybym zabił dziecko na oczach matki. Tak się nie
robi. Wyciągnąłem broń. Błagała, szlochała, ale nie zdołała
mnie przekonać. Ja zresztą też nie potrafiłem im wyjaśnić, że
„muszę uratować świat”. Upewniłem się raz jeszcze, że
pistolet jest naładowany i wycelowałem w kobietę. Nie pamiętałem,
co dokładnie było potem. Strzeliłem dwukrotnie w jej tors, nie
miała szans na przeżycie. Pomieszczenie zaczynało robić się
gęste od dymu. Szybko chwyciłem chłopca, który próbował schować
się pod łóżkiem. Próbowałem przyłożyć mu lufę do skroni, bo
to byłaby szybka śmierć, a ja nie jestem okrutnym człowiekiem.
Płakał i krzyczał. Uderzał mnie swoimi małymi piąstkami,
wiercił się strasznie, nie pozwalając dobrze wymierzyć.
Zdenerwowałem się. Rzuciłem pistolet w kąt i objąłem go dwiema
rękami. Ścisnąłem go bardzo mocno, przyduszając go jak najbliżej
piersi. Więcej nie krzyczał. „Dzieci i ryby głosu nie mają.”
Potem
chyba przewróciłem się, bo pamiętam krwotok z nosa. Wstałem i
chwiejnym krokiem wszedłem do łazienki, żeby się umyć. Nie
mogłem doczyścić dłoni. Szorowałem i szorowałem, ale brud nie
schodził. Westchnąłem. Zdjąłem okulary i kaszkiet. Spojrzałem
na siebie w lustrze. Wyglądałem paskudnie.
Byłem blady i chudy jak śmierć. Oglądałem siebie przekrwionymi
oczami ze wstrętem. Od samego patrzenia na
tę kreaturę dostawałem ataku mdłości. Położyłem swoje rzeczy
na pralce. Zastanawiało mnie, czemu sąsiedzi nie przyszli
sprawdzić, co się stało, ale doszedłem do wniosku, że połowa z
nich to zwykli tchórze, a druga połowa siedzi pewnie w pracy o tej
porze. Zacząłem myć twarz, widząc krew, kapiącą mi z nosa i
czując paprochy w oczach. Mydło miało miły zapach, jak jabłuszka.
Chciałem jeszcze wejść do kuchni i zrobić sobie kanapki, bo
bardzo zgłodniałem, ale wtem usłyszałem syreny i jakieś odgłosy
dobiegające z dołu. Nie wiem dlaczego, ale pierwszy impuls kazał
mi wejść do sypialni. Podszedłem do ciała kobiety i z satysfakcją
oglądałem dwie dziury w brzuchu. Kule przeszły na wylot. Chłopiec
był siny i wydawał się jakby mniejszy. W pokoju trochę cuchnęło
i nadal unosił się dym, dlatego uchyliłem okna. Wtem ktoś wszedł,
ale nie zdążyłem się przywitać. Straciłem przytomność.
Miałem
kilka przebłysków, ale nie potrafiłem zrozumieć, co się dzieje.
Nie pamiętałem zbyt wiele. W głowach dźwięczała mi muzyka.
Musiałem mieć zwariowany sen.
„Picture
yourself in a boat on a river,
With
tangerine trees and marmalade skies
Somebody
calls you, you answer quite slowly,
A
girl with kaleidoscope eyes.
Cellophane
flowers of yellow and green,
Towering
over your head.
Look
for the girl with the sun in her eyes,
And
she's gone.”
Beatlesi!
Mój ulubiony zespół. Podniosłem głowę. Chyba miałem czekać na
klienta. Chciałem przetrzeć zaspane oczy, lecz nie mogłem.
Zamrugałem kilka razy i obejrzałem pomieszczenie, w którym się
znajdowałem. Chyba szpital. Leżałem na łóżku w ciasnym pokoju,
przypominającym celę więzienną i pachnącym niewiele lepiej.
Jeszcze raz próbowałem podnieść nadgarstki. Użyłem całej siły
w rękach, ale one nawet nie drgnęły. Rozejrzałem się. Byłem
ubrany w dziwny strój, jakby kaftan. Moje ręce i nogi zostały
unieruchomione, mocno przytwierdzone do metalowych ram. Mój brzuch
przepasany jakimiś pasami. „Co to za chore miejsce?” Ze
zdziwieniem rozglądałem się po pomieszczeniu. Nagle usłyszałem
otwierające się drzwi i do środka weszły trzy postacie.
Początkowo wyglądały jak bezkształtne cienie, a ja obawiałem się
najgorszego. Nie chciałem umierać. Nie bałem się nawet samej
śmierci, ale bólu. Poza tym mogłem jeszcze sporo osiągnąć. Całe
szczęście był to tylko personel szpitala i ksiądz. Dwie kobiety
szły z przodu. Sądząc po uniformach, jedna z nich, zielonooka
brunetka, pracowała tu jako lekarz, a druga, trochę młodsza, o
rudych włosach, jako pielęgniarka. Za nimi wszedł starszy ksiądz
o siwych, lecz wciąż gęstych włosach, ściskając w rękach
różaniec, krucyfiks i „Biblię”. Wnieśli do pokoju jeszcze
więcej mdłego zapachu.
Nagle
zaczęli głośno rozmawiać, chociaż przypominało to bardziej
krzyki. Pielęgniarka niewiele mówiła, ale po chwili poszła po
łysiejącego funkcjonariusza policji, który chyba przez cały czas
czekał za drzwiami. Wtedy krzyki osiągnęły apogeum, miałem
wrażenie, że pękną mi bębenki w uszach. Nie wiem, czy byli
świadomi, że ich słyszę, chociaż i tak nie mogłem zrozumieć
większości wypowiadanych słów. Czułem się tak strasznie
zmęczony, że nie miałem siły się odezwać. Chciałem ich prosić
o ciszę. Zrozumiałem tylko tyle, że mówili o mnie. Ledwo
pamiętałem, co się wcześniej stało, ale dla nich było to
wielkim problemem. Gdy wreszcie przestali się kłócić, wzięli
mnie na „przesłuchanie”. Dali mi jakieś śmieszne tabletki,
podłączyli aparaturę i kazali mówić, więc starałem się
powiedzieć im całą prawdę. Wydaję mi się, że podzieliła ich
kwestia tożsamości doktora Brauna. Policjant chciał zabrać mnie
prosto do więzienia, podczas gdy lekarz mówił coś o jakichś
„schizach”, „zaburzeniach” i „patiach”. Ksiądz natomiast
od początku o tym samym, że jestem opętany przez diabła, bo to
się w ogóle często zdarza, ale on się tym zajmie. „Człowiek z
powołaniem”. Bawiło mnie to, ale nie miałem siły się śmiać.
Odczuwałem silne zawroty głowy, myślałem, że zaraz zwymiotuję.
Nie zapamiętałem nawet jednego wypowiedzianego przez nich zdania,
wyłącznie oderwane słowa. Chyba faktycznie byłem pod wpływem
czegoś mocnego, bo czułem się źle i nie orientowałem się w
sytuacji. Nie rozumiałem, dlaczego to mnie ścigali, a nie mojego
klienta. Ja byłem tylko ofiarą jego manipulacji! Powtarzałem im
potem wiele razy, że to nie ja chciałem zabić, a miejsce i ofiary
morderstwa były całkowicie przypadkowe. Nie zrobiłbym przecież
tego, gdybym wtedy wiedział, że to mój dom! Nazwisko „Braun”
padało z moich ust przy każdej odpowiedzi. Jeśli nawet nie miałem
racji i ten człowiek mnie oszukał, to skąd mogłem wiedzieć? To
ja tutaj jestem ofiarą! Każdy miał swoją własną wersję
„prawdy”. Coś dla mnie oczywistego, dla nich okazało się
zagadką. Sam już nie wiem, czy doktor Braun naprawdę był
podróżnikiem w czasie, diabłem, zjawą, wytworem mojej wyobraźni,
a może nie było go wcale?
-
Musimy jeszcze przedyskutować twoją „sytuację” i które
miejsce będzie najkorzystniejsze dla procesu leczenia. Leż
spokojnie i staraj się powoli oddychać. Siostro, proszę przynieś
mu wodę - powiedziała pani doktor. Czułem się tu prawie jak na
wczasach.
Usłyszałem
kolejną, przyjemną piosenkę głośno i wyraźnie, mimo że nigdzie
nie było radia. To dobrze, mogłem zamknąć oczy i chwilę się
zrelaksować. Potrzebowałem tego po takim dniu. Mam nadzieję, że
wszystko jakoś się ułoży. Zacząłem cicho śpiewać:
-
We all live in a yellow submarine...