Człowiek,
który daje życie
Jeśli kiedykolwiek sami
doświadczyliście ciężkiej choroby albo mieliście w swoim życiu
osobę bliską, być może przyjaciela, rodzeństwo, rodzica,
dziecko, a może osobę ukochaną, która ciężko zachorowała, to
na pewno wiecie, jakim strasznym uczuciem jest bezradność. Gdy
dowiadujecie się, że choroba jest nieuleczalna, zostaje wam tylko
płakać, bo ani żadne lekarstwo, ani żaden człowiek wam nie
pomoże.
Choroba udowodniła mi, że nie
wszystko można kupić. Miałem szczęście urodzić się w zamożnej
rodzinie. Mój ojciec miał dobrze płatną pracę, był szanowanym
notariuszem. Chociaż bardzo dużo inwestował w moją przyszłość
i naukę, trudno mi powiedzieć, że mnie wychował. Był człowiekiem
bardzo poważnym, który ciągle miał jakieś sprawy do załatwienia.
Bardzo ciężko pracował, a nawet kiedy nie pracował, wydawał się
myśleć jedynie o pracy. Nigdy tak naprawdę się nie uśmiechał.
Nawet jeśli na jego twarzy pojawiał się grymas udający uśmiech,
był on sztuczny i służył mu jedynie za ozdobę, gdy przebywał w
towarzystwie znamienitych gości. Moja matka również rzadko była
obecna w moim życiu. Była znacznie młodsza od mojego ojca i nie
łączyło ich wiele, więc jestem przekonany, że wyszła za niego
wyłącznie dla pieniędzy. Sama interesowała się wszystkim, tylko
nie tym, co działo się blisko niej. Była kompletnie oderwana od
rzeczywistości i chociaż udawała obytą ze sztuką, jestem pewien,
że nie rozumiała nigdy przekazu podziwianych dzieł. Gdyby było
inaczej, może częściej byśmy rozmawiali… Ojciec wydawał
bardzo dużo na moje kształcenie. Większość czasu spędzałem z
moimi nauczycielami i z nosem w książkach. Trudno powiedzieć, że
nauczyciele mogli całkowicie zastąpić mi ojca, ponieważ nie
miałem z nimi tak silnych relacji. Pamiętałem o nich oraz ich
naukach, ale oni zazwyczaj traktowali mnie protekcjonalnie i wątpię,
bym był dla nich czymś więcej niż po prostu kolejnym uczniem.
Dlatego figurą ojcowską w moim życiu stał się pewien lokaj. Był
bardziej pracowity od reszty służby, a mimo to traktowany
najsurowiej. Pomimo niełatwej pracy zawsze potrafił się szczerze
uśmiechnąć, zapytać „Co
słychać?” lub
porozmawiać. Potrafił zawsze znaleźć czas.
Zostałem notariuszem jak mój
ojciec, więc można powiedzieć, że osiągnął sukces. Grono moich
przyjaciół było bardzo wąskie. Podobnie jak mój bardzo
wymagający ojciec, miałem przyjaciół wyłącznie z wyższych
sfer. Pochodzili, jak ja, z dobrych domów, rodzin lekarzy,
prawników, księgowych… Większość z nich była okropnymi
snobami, ale ja również nie byłem lepszy. Może to kwestia
wychowania, może krwi, a może po prostu charakteru, ale tak jak
mojemu ojcu zdarzało mi się lekceważyć cudze problemy i
zachowywać egoistycznie. Nie interesowały mnie sprawy „plebsu”.
Ceny zboża wzrosną dwukrotnie? Jakoś to przeżyję. Byłem tak
strasznie samolubny, że zapominałem o losie i istnieniu ubogich,
których takie zdarzenie mogło doprowadzić nawet do śmierci
głodowej. Żyłem tak wiele lat. Zdążyłem ożenić się i
rozwieść, a moje włosy zaczęły srebrzeć, natomiast ja nadal nie
potrafiłem właściwie patrzeć na świat. Nie miałem przyjaciół,
a znajomi przychodzili i odchodzili. Po śmierci rodziców jedyną
bliską osobą, która mi została, był wcześniej wspomniany lokaj,
który po śmierci mojego ojca zgodził się pracować u mnie. Pomimo
sędziwego wieku bardzo dobrze się trzymał i zawsze służył mi
pomocą i dobrym słowem.
Dni mijały mi na tym co zawsze.
Zajmowałem się kwestiami zawodowymi, bywałem na imprezach dla
„elity” i robiłem inne rzeczy, które nie dawały mi nic poza
bogatszym skarbcem. Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia moje
ciało zaczęło niekontrolowanie drżeć i wykonywać dziwne ruchy.
Chociaż objawy nie były z początku silne, nie mogłem ich
zignorować. Zamówiłem lekarza, by mnie zbadał. Ten przyjechał i
uważnie mnie obejrzał, następnie wystawił diagnozę. Powiedział,
że cierpię na chorobę o dziwnej nazwie: „Setesdalsrykkja”.
Powiadomił mnie, że jest nieuleczalna i zapytał czy zdarzały się
przypadki zachorowania na tą chorobę w mojej rodzinie, mówiąc, że
najczęściej przekazywana jest przez rodziców, a objawy pojawiają
się dopiero w późniejszym wieku. Odpowiedziałem szczerze, że mój
ojciec nigdy na to nie chorował, a moja matka zmarła młodo i nie
wiem, czy w jej rodzinie występowała taka choroba. Nagle lekarz
zamienił się w sędziego, który skazuje nieszczęśnika na powolną
śmierć:
-Nie więcej niż 15 lat –
powiedział lekarz. -
Ale nie będzie to łatwa śmierć, będzie pan powoli coraz bardziej
tracił kontrolę nad swoim ciałem i słabł. Może pan odczuwać
silny ból, dlatego sugeruję wykupienie…
-Rozumiem - powiedziałem
głośno, przerywając lekarzowi, który najwyraźniej wiedział, że
jestem teraz zdezorientowany i potrzebuję czasu, żeby zrozumieć
jego słowa.
-Jeśli
będzie pan czegoś potrzebował… proszę mnie powiadomić. -
lekarz wziął pieniądze
i udał się do wyjścia, a ja zostałem sam.
Początek był bardzo ciężki.
Musiałem przyzwyczaić się, że moje ciało każdego dnia jest
coraz słabsze. Coraz bardziej traciłem panowanie nad swoimi
mięśniami. Miałem trudności z piciem i jedzeniem, po pewnym
czasie nie byłem w stanie zupełnie wykonywać mojej pracy, gdyż
moje dłonie drżały zbyt mocno, bym był w stanie spisywać i
podpisywać dokumenty, a przecież z tego żyłem. Czułem się też
coraz bardziej otumaniony, a ponieważ nie chciałem spędzać
ostatnich lat mojego życia będąc wiecznie zmęczonym,
postanowiłem, że będę dużo spał, dzięki czemu w ciągu dnia
miałem przynajmniej dość energii, by wykonywać proste, ale
niezbędne czynności. Innych nie robiłem wcale. Moja służba
musiała głównie zajmować się mną, ponieważ stałem się
bezużyteczny i nieporadny. Czułem się beznadziejnie i z każdym
dniem coraz bardziej traciłem nadzieję, że jest szansa na poprawę.
Nie chciałem wydawać wszystkiego na poszukiwanie nieistniejącego
lekarstwa, więc starałem się zaakceptować rzeczywistość.
Do zmiany zdania przekonał mnie
jednak mój lokaj. Był bardzo mądrym człowiekiem o trudnej
przeszłości. Wielu lokajów wybierało swoją profesję, ponieważ
tym zajmowano się w ich rodzinach od pokoleń, ale on był inny.
Pochodził z prostej, wiejskiej rodziny, a pracę na salonach
załatwił sobie sam, dzięki ciężkiej pracy i wierze w rzeczy,
które dla wielu zdawały się niemożliwe. Nawet jego rodzice
uważali, że prędzej zginie, niż zostanie lokajem. „Synu,
nieważne gdzie pójdziesz i co będziesz robił w życiu, zawsze
będziesz synem rolnika.”
On nie poddał się. Szukał okazji i je wykorzystywał. Nie zważał,
że z powodu braku kontaktów był wiecznie na gorszej pozycji niż
reszta służby, po prostu działał i dzięki temu zaszedł tak
daleko.
-Z całym szacunkiem, pomimo
pańskiej choroby jest pan wciąż tym samym człowiekiem. Ma pan
pieniądze i cieszy się pan dobrą sławą. Znam pana od bardzo
dawna i już jako dziecko wykazywał pan determinację i bystrość.
Spędził pan wiele lat, by dzięki nauce i ciężkiej pracy osiągnąć
sukces. Ma pan zamiar teraz stracić to wszystko, położyć się i
umrzeć tylko dlatego, że przytrafiło się panu nieszczęście?
Powinien pan być szczęśliwy, że ma środki, które pozwolą panu
na leczenie. Jeśli nawet nie znajdzie pan kuracji lub lekarstwa,
które uratuje pańskie życie, to na pewno nie zaszkodzi panu
spróbować. Gorzej być nie może.
Zrobiłem jak poradził. Było
ciężko, ale zacisnąłem zęby i zacząłem szukać wszędzie
człowieka, który mógłby mnie wyleczyć. Mój dom odwiedziły
setki najlepszych lekarzy, znachorów, chirurgów, szamanów i innych
specjalistów, którzy zarzekali się, że ich kuracja może mnie
wyleczyć lub przynajmniej przedłużyć życie. Leczyli mnie latami,
ale ja nie zdrowiałem. Przeciwnie, byłem coraz bardziej chory.
Znowu przestałem wierzyć w siebie, jako że nikt nie zgłaszał się
już nawet z ofertą uleczenia mojego ciała. Wszyscy wiedzieli, że
sytuacja jest beznadziejna i teraz zostało mi już tylko czekać na
nadejście nieuchronnej śmierci. Mój lokaj wciąż próbował
zachęcać mnie do walki, ale ja byłem teraz głuchy na jego słowa.
Czasem marzyłem o śmierci i żałowałem, że w ogóle żyję.
Wtedy dostałem informację.
Pojawił się jakiś znachor lub może raczej kaznodzieja. Głosił
nauki i podobno leczył ludzi korzystając z mocy, którą dał mu
jakiś bóg. Nie brzmiało to obiecująco. Długo ignorowałem
nalegania mojego lokaja, któremu bardzo zależało, bym chociaż
zobaczył się z tym człowiekiem. Chociaż miałem zaufanie do
mojego sługi, to wątpiłem w rzekomo mistyczne moce tajemniczego
wędrowcy, który zdawał się zjawiać niespodziewanie i rzadko
przebywał dłużej niż kilka dni w jednym miejscu. Było to dla
mnie niezrozumiałe, by byle włóczęga mógł wyleczyć mnie z
czegoś, z czym nie poradził sobie żaden specjalista. Boża moc
wydawała mi się czymś całkowicie abstrakcyjnym.
Mijały tygodnie, a ja zacząłem
zauważać coś innego, co wydaje mi się działo się już
wcześniej, ale byłem zbyt skupiony na sobie, by zauważyć. Tak
bliski memu sercu lokaj zaczął umierać. Był ode mnie zdecydowanie
starszy, więc wydaje się, że nie powinno mnie to dziwić, a
jednak… Zawsze myślałem, że to ja odejdę pierwszy, wydawało mi
się, iż choroba czyniła mnie w pewien sposób „specjalnym”.
Jakbym był jedyną śmiertelną istotą na świecie, która powoli
umiera, podczas gdy reszta świata żyje i żyć będzie jeszcze
długo po mnie. Pierwszymi objawami nadchodzącej śmierci u mojego
przyjaciela była blada jak kreda skóra, słaby głos, zmęczenie i
trudności w wykonywaniu prostych czynności. Gdy stał, szybko się
męczył, więc ciągle się o coś opierał. Wiecznie bolała go
głowa i piekło gardło, dlatego nieustannie kaszlał. Chciałem mu
pomóc, ale było za późno. On po prostu gasł na moich oczach, aż
pewnej nocy się nie obudził. Była to śmierć z przyczyn
naturalnych. Lokaj żył bardzo długo, ale ja nigdy nie zauważyłem,
że jego osoba była dla mnie aż tak ważna. Nigdy nawet nie
zwracałem się do niego po imieniu, a przecież wiedziałem, że na
imię ma Nadar. Zawsze mówiłem o nim jak o zwykłym słudze,
lokaju, chociaż wiedziałem, że jest kimś więcej. Był
przyjacielem, rodziną… Dzień, w którym umarł, spędziłem
płacząc i żałując, że byłem zbyt skupiony na sobie, by go
zauważyć. Wpierw ważniejsze były reputacja i pieniądze, potem
moje zdrowie… Czemu on, a nie ja? Nie chciałem spędzić moich
ostatnich lat samotnie. Następnego dnia po jego śmierci zjawił się
człowiek, który twierdził, że jest tym słynnym znachorem.
Zapytałem go, czy mógłby ożywić mojego przyjaciela. Zaprzeczył,
ale powiedział, że po śmierci wszyscy ponownie się spotykamy.
Chwyciłem go za nadgarstek i powiedziałem, żeby w takim razie dał
mi go znowu zobaczyć. Namaścił mi głowę, wypowiedział słowa
modlitwy i wziął na świeże powietrze.
Widzę, jak wyciąga nóż, a w
moich oczach budzi się - po raz pierwszy od dawna - iskra nadziei,
ponieważ wiem, że zaraz otrzymam drugie życie.