środa, 21 marca 2018

Człowiek, który daje życie

Człowiek, który daje życie


Jeśli kiedykolwiek sami doświadczyliście ciężkiej choroby albo mieliście w swoim życiu osobę bliską, być może przyjaciela, rodzeństwo, rodzica, dziecko, a może osobę ukochaną, która ciężko zachorowała, to na pewno wiecie, jakim strasznym uczuciem jest bezradność. Gdy dowiadujecie się, że choroba jest nieuleczalna, zostaje wam tylko płakać, bo ani żadne lekarstwo, ani żaden człowiek wam nie pomoże.
Choroba udowodniła mi, że nie wszystko można kupić. Miałem szczęście urodzić się w zamożnej rodzinie. Mój ojciec miał dobrze płatną pracę, był szanowanym notariuszem. Chociaż bardzo dużo inwestował w moją przyszłość i naukę, trudno mi powiedzieć, że mnie wychował. Był człowiekiem bardzo poważnym, który ciągle miał jakieś sprawy do załatwienia. Bardzo ciężko pracował, a nawet kiedy nie pracował, wydawał się myśleć jedynie o pracy. Nigdy tak naprawdę się nie uśmiechał. Nawet jeśli na jego twarzy pojawiał się grymas udający uśmiech, był on sztuczny i służył mu jedynie za ozdobę, gdy przebywał w towarzystwie znamienitych gości. Moja matka również rzadko była obecna w moim życiu. Była znacznie młodsza od mojego ojca i nie łączyło ich wiele, więc jestem przekonany, że wyszła za niego wyłącznie dla pieniędzy. Sama interesowała się wszystkim, tylko nie tym, co działo się blisko niej. Była kompletnie oderwana od rzeczywistości i chociaż udawała obytą ze sztuką, jestem pewien, że nie rozumiała nigdy przekazu podziwianych dzieł. Gdyby było inaczej, może częściej byśmy rozmawiali… Ojciec wydawał bardzo dużo na moje kształcenie. Większość czasu spędzałem z moimi nauczycielami i z nosem w książkach. Trudno powiedzieć, że nauczyciele mogli całkowicie zastąpić mi ojca, ponieważ nie miałem z nimi tak silnych relacji. Pamiętałem o nich oraz ich naukach, ale oni zazwyczaj traktowali mnie protekcjonalnie i wątpię, bym był dla nich czymś więcej niż po prostu kolejnym uczniem. Dlatego figurą ojcowską w moim życiu stał się pewien lokaj. Był bardziej pracowity od reszty służby, a mimo to traktowany najsurowiej. Pomimo niełatwej pracy zawsze potrafił się szczerze uśmiechnąć, zapytać „Co słychać?” lub porozmawiać. Potrafił zawsze znaleźć czas.
Zostałem notariuszem jak mój ojciec, więc można powiedzieć, że osiągnął sukces. Grono moich przyjaciół było bardzo wąskie. Podobnie jak mój bardzo wymagający ojciec, miałem przyjaciół wyłącznie z wyższych sfer. Pochodzili, jak ja, z dobrych domów, rodzin lekarzy, prawników, księgowych… Większość z nich była okropnymi snobami, ale ja również nie byłem lepszy. Może to kwestia wychowania, może krwi, a może po prostu charakteru, ale tak jak mojemu ojcu zdarzało mi się lekceważyć cudze problemy i zachowywać egoistycznie. Nie interesowały mnie sprawy „plebsu”. Ceny zboża wzrosną dwukrotnie? Jakoś to przeżyję. Byłem tak strasznie samolubny, że zapominałem o losie i istnieniu ubogich, których takie zdarzenie mogło doprowadzić nawet do śmierci głodowej. Żyłem tak wiele lat. Zdążyłem ożenić się i rozwieść, a moje włosy zaczęły srebrzeć, natomiast ja nadal nie potrafiłem właściwie patrzeć na świat. Nie miałem przyjaciół, a znajomi przychodzili i odchodzili. Po śmierci rodziców jedyną bliską osobą, która mi została, był wcześniej wspomniany lokaj, który po śmierci mojego ojca zgodził się pracować u mnie. Pomimo sędziwego wieku bardzo dobrze się trzymał i zawsze służył mi pomocą i dobrym słowem.
Dni mijały mi na tym co zawsze. Zajmowałem się kwestiami zawodowymi, bywałem na imprezach dla „elity” i robiłem inne rzeczy, które nie dawały mi nic poza bogatszym skarbcem. Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia moje ciało zaczęło niekontrolowanie drżeć i wykonywać dziwne ruchy. Chociaż objawy nie były z początku silne, nie mogłem ich zignorować. Zamówiłem lekarza, by mnie zbadał. Ten przyjechał i uważnie mnie obejrzał, następnie wystawił diagnozę. Powiedział, że cierpię na chorobę o dziwnej nazwie: „Setesdalsrykkja”. Powiadomił mnie, że jest nieuleczalna i zapytał czy zdarzały się przypadki zachorowania na tą chorobę w mojej rodzinie, mówiąc, że najczęściej przekazywana jest przez rodziców, a objawy pojawiają się dopiero w późniejszym wieku. Odpowiedziałem szczerze, że mój ojciec nigdy na to nie chorował, a moja matka zmarła młodo i nie wiem, czy w jej rodzinie występowała taka choroba. Nagle lekarz zamienił się w sędziego, który skazuje nieszczęśnika na powolną śmierć:
-Nie więcej niż 15 lat – powiedział lekarz. - Ale nie będzie to łatwa śmierć, będzie pan powoli coraz bardziej tracił kontrolę nad swoim ciałem i słabł. Może pan odczuwać silny ból, dlatego sugeruję wykupienie…
-Rozumiem - powiedziałem głośno, przerywając lekarzowi, który najwyraźniej wiedział, że jestem teraz zdezorientowany i potrzebuję czasu, żeby zrozumieć jego słowa.
-Jeśli będzie pan czegoś potrzebował… proszę mnie powiadomić. - lekarz wziął pieniądze i udał się do wyjścia, a ja zostałem sam.
Początek był bardzo ciężki. Musiałem przyzwyczaić się, że moje ciało każdego dnia jest coraz słabsze. Coraz bardziej traciłem panowanie nad swoimi mięśniami. Miałem trudności z piciem i jedzeniem, po pewnym czasie nie byłem w stanie zupełnie wykonywać mojej pracy, gdyż moje dłonie drżały zbyt mocno, bym był w stanie spisywać i podpisywać dokumenty, a przecież z tego żyłem. Czułem się też coraz bardziej otumaniony, a ponieważ nie chciałem spędzać ostatnich lat mojego życia będąc wiecznie zmęczonym, postanowiłem, że będę dużo spał, dzięki czemu w ciągu dnia miałem przynajmniej dość energii, by wykonywać proste, ale niezbędne czynności. Innych nie robiłem wcale. Moja służba musiała głównie zajmować się mną, ponieważ stałem się bezużyteczny i nieporadny. Czułem się beznadziejnie i z każdym dniem coraz bardziej traciłem nadzieję, że jest szansa na poprawę. Nie chciałem wydawać wszystkiego na poszukiwanie nieistniejącego lekarstwa, więc starałem się zaakceptować rzeczywistość.
Do zmiany zdania przekonał mnie jednak mój lokaj. Był bardzo mądrym człowiekiem o trudnej przeszłości. Wielu lokajów wybierało swoją profesję, ponieważ tym zajmowano się w ich rodzinach od pokoleń, ale on był inny. Pochodził z prostej, wiejskiej rodziny, a pracę na salonach załatwił sobie sam, dzięki ciężkiej pracy i wierze w rzeczy, które dla wielu zdawały się niemożliwe. Nawet jego rodzice uważali, że prędzej zginie, niż zostanie lokajem. „Synu, nieważne gdzie pójdziesz i co będziesz robił w życiu, zawsze będziesz synem rolnika.” On nie poddał się. Szukał okazji i je wykorzystywał. Nie zważał, że z powodu braku kontaktów był wiecznie na gorszej pozycji niż reszta służby, po prostu działał i dzięki temu zaszedł tak daleko.
-Z całym szacunkiem, pomimo pańskiej choroby jest pan wciąż tym samym człowiekiem. Ma pan pieniądze i cieszy się pan dobrą sławą. Znam pana od bardzo dawna i już jako dziecko wykazywał pan determinację i bystrość. Spędził pan wiele lat, by dzięki nauce i ciężkiej pracy osiągnąć sukces. Ma pan zamiar teraz stracić to wszystko, położyć się i umrzeć tylko dlatego, że przytrafiło się panu nieszczęście? Powinien pan być szczęśliwy, że ma środki, które pozwolą panu na leczenie. Jeśli nawet nie znajdzie pan kuracji lub lekarstwa, które uratuje pańskie życie, to na pewno nie zaszkodzi panu spróbować. Gorzej być nie może.
Zrobiłem jak poradził. Było ciężko, ale zacisnąłem zęby i zacząłem szukać wszędzie człowieka, który mógłby mnie wyleczyć. Mój dom odwiedziły setki najlepszych lekarzy, znachorów, chirurgów, szamanów i innych specjalistów, którzy zarzekali się, że ich kuracja może mnie wyleczyć lub przynajmniej przedłużyć życie. Leczyli mnie latami, ale ja nie zdrowiałem. Przeciwnie, byłem coraz bardziej chory. Znowu przestałem wierzyć w siebie, jako że nikt nie zgłaszał się już nawet z ofertą uleczenia mojego ciała. Wszyscy wiedzieli, że sytuacja jest beznadziejna i teraz zostało mi już tylko czekać na nadejście nieuchronnej śmierci. Mój lokaj wciąż próbował zachęcać mnie do walki, ale ja byłem teraz głuchy na jego słowa. Czasem marzyłem o śmierci i żałowałem, że w ogóle żyję.
Wtedy dostałem informację. Pojawił się jakiś znachor lub może raczej kaznodzieja. Głosił nauki i podobno leczył ludzi korzystając z mocy, którą dał mu jakiś bóg. Nie brzmiało to obiecująco. Długo ignorowałem nalegania mojego lokaja, któremu bardzo zależało, bym chociaż zobaczył się z tym człowiekiem. Chociaż miałem zaufanie do mojego sługi, to wątpiłem w rzekomo mistyczne moce tajemniczego wędrowcy, który zdawał się zjawiać niespodziewanie i rzadko przebywał dłużej niż kilka dni w jednym miejscu. Było to dla mnie niezrozumiałe, by byle włóczęga mógł wyleczyć mnie z czegoś, z czym nie poradził sobie żaden specjalista. Boża moc wydawała mi się czymś całkowicie abstrakcyjnym.
Mijały tygodnie, a ja zacząłem zauważać coś innego, co wydaje mi się działo się już wcześniej, ale byłem zbyt skupiony na sobie, by zauważyć. Tak bliski memu sercu lokaj zaczął umierać. Był ode mnie zdecydowanie starszy, więc wydaje się, że nie powinno mnie to dziwić, a jednak… Zawsze myślałem, że to ja odejdę pierwszy, wydawało mi się, iż choroba czyniła mnie w pewien sposób „specjalnym”. Jakbym był jedyną śmiertelną istotą na świecie, która powoli umiera, podczas gdy reszta świata żyje i żyć będzie jeszcze długo po mnie. Pierwszymi objawami nadchodzącej śmierci u mojego przyjaciela była blada jak kreda skóra, słaby głos, zmęczenie i trudności w wykonywaniu prostych czynności. Gdy stał, szybko się męczył, więc ciągle się o coś opierał. Wiecznie bolała go głowa i piekło gardło, dlatego nieustannie kaszlał. Chciałem mu pomóc, ale było za późno. On po prostu gasł na moich oczach, aż pewnej nocy się nie obudził. Była to śmierć z przyczyn naturalnych. Lokaj żył bardzo długo, ale ja nigdy nie zauważyłem, że jego osoba była dla mnie aż tak ważna. Nigdy nawet nie zwracałem się do niego po imieniu, a przecież wiedziałem, że na imię ma Nadar. Zawsze mówiłem o nim jak o zwykłym słudze, lokaju, chociaż wiedziałem, że jest kimś więcej. Był przyjacielem, rodziną… Dzień, w którym umarł, spędziłem płacząc i żałując, że byłem zbyt skupiony na sobie, by go zauważyć. Wpierw ważniejsze były reputacja i pieniądze, potem moje zdrowie… Czemu on, a nie ja? Nie chciałem spędzić moich ostatnich lat samotnie. Następnego dnia po jego śmierci zjawił się człowiek, który twierdził, że jest tym słynnym znachorem. Zapytałem go, czy mógłby ożywić mojego przyjaciela. Zaprzeczył, ale powiedział, że po śmierci wszyscy ponownie się spotykamy. Chwyciłem go za nadgarstek i powiedziałem, żeby w takim razie dał mi go znowu zobaczyć. Namaścił mi głowę, wypowiedział słowa modlitwy i wziął na świeże powietrze.
Widzę, jak wyciąga nóż, a w moich oczach budzi się - po raz pierwszy od dawna - iskra nadziei, ponieważ wiem, że zaraz otrzymam drugie życie.

czwartek, 15 marca 2018

Pedalskie jest

Pedalskie jest mieć
Włosy różowe
Pedalskie jest lubić
Suknie kolorowe

Pedalskie jest znać
Ponad pięć kolorów
Pedalskie jest nie lubić
I unikać sporów

Pedalskie jest posiadać
Tęczę w swym pokoju
Pedalskie jest stronić
Od ludzi bez ubioru

Pedalskie jest nie mówić
Prosto, bezpośrednio
Pedalskie jest nie krzyczeć
Że tak jest "na pewno"

Pedalskie jest wiedzieć
Co jest teraz w modzie
Pedalskie jest nie wiedzieć
Nic o samochodzie

Pedalskie jest pytać
O zgodę swoją mamę
Pedalskie jest prosić
O słodzoną kawę

Pedalskie jest zresztą
Też wierszy pisanie
Pociechą mą jedyną
Jest pedalskie łkanie

wtorek, 6 marca 2018

Personifikacja umierania

Jestem mistrzem tej gry
Więc wysuwam swoje kły
Nie wiem nawet czy ty
Znasz zasady mojej gry

Nie wiem czemu ze mną grasz
Pewnie teraz w gacie srasz
Jeśli chcesz opuścić mnie...
To nie skończy dobrze się

Serce z piersi się wyrywa
Czasu twego wciąż ubywa
Wiele nie osiągniesz już
Ciało swoje w grobie złóż

Myślisz sobie, że mnie znasz
Może coś w tej głowie masz
Ale czy to ci wystarczy
Gdy coś blisko ciebie warczy

Jestem żywym twoim strachem
Twego grzechu młodszym bratem
Twym pragnieniem i marzeniem
Najokrutniejszym stworzeniem

Jestem niczym
Ty to wiesz
Jesteś niczym
To wiedz też